Advertisement

Których kawałków Myslovitz Artur Rojek nie znosił i czego na pewno nigdy nie nagra?

10-12-2017
Których kawałków Myslovitz Artur Rojek nie znosił i czego na pewno nigdy nie nagra?
Z artystą rozmawialiśmy przy okazji wydanego niedawno albumu.

Przeczytaj takze

Z Arturem Rojkiem rozmawialiśmy przy okazji wydanego niedawno albumu "Koncert w NOSPR", który został zarejestrowany dwa lata temu w Katowicach. Podczas wydarzenia artyście towarzyszyła Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia. Na płycie znalazły się utwory z autorskiego repertuaru artysty oraz covery z repertuaru kultowych grup Lenny Valentino i Myslovitz. Debiutancki album "Składam się z ciągłych powtórzeń" osiągnął status Podwójnej Platynowej Płyty.
Płytę koncertową promuje utwór „Cucurrucucú Paloma”. To nie pierwszy znany kawałek, który zaadaptowałeś. Skąd upodobanie do coverów?
Nie chodzi o to, że lubię coverować, zresztą tych coverów w moim wykonaniu nie było aż tak dużo. Kiedy słyszę utwór i pojawia się pomysł, szukam w tym własnej wersji, własnego spojrzenia. Tak jest szczególnie w przypadku starszych piosenek. Oczywiście nie ograniczam się, coverowałem również nowsze rzeczy, jak „Easy” Son Lux. W każdym z tych utworów wiążą się pewne emocje, to daje im większą wartość. Tak też było z „Cucurrucucú Paloma”.
Czy to znaczy, że z tym utworem wiążesz jakieś szczególne wspomnienia?
To chyba za dużo powiedziane. Pamiętam tę piosenkę z przeszłości, kiedyś była wielkim hitem. Pierwotnie napisał ją Tomás Méndez w 1954 roku. Na przestrzeni lat kawałek otrzymał niezliczoną ilość wersji, chyba jedną z najpopularniejszych była ta w wykonaniu Julio Iglesiasa. Razem z producentem Bartkiem Dziedzicem słuchaliśmy wersji, którą wykonywał Caetano Veloso w filmie „Porozmawiaj z nią” Pedro Almodovara. To ta wersja nas zainspirowała. Kiedy padło pytanie o to, jakie covery robimy na trasę koncertową, „Cucurrucucú Paloma” była na ścisłej liście.
Co było najważniejsze przy pracy nad twoją wersją?
To jakie podziały zastosował Veloso. Zależało mi na zachowaniu klimatu jaki zaproponował, dlatego moje wykonanie jest bardzo podobne do tego w filmie.
Podczas koncertu, a teraz i na płycie, można było usłyszeć znane utwory w innych aranżacjach.
Przygotowywanie wersji koncertowej utworów zawsze wiąże się z tym, że chciałoby się je zagrać trochę inaczej. Tym bardziej, że to była piąta trasa promująca „Składam się z ciągłych powtórzeń” i jedyna, na której pojawiła się orkiestra. Same partytury, które zostały napisane na orkiestrę sprawiły, że trzeba je było inaczej zaaranżować.
Zależało nam na tym, aby koncert miał inną jakość, żeby sprawiał wrażenie czegoś świeżego, a ludzie, którzy na niego przyszli posłuchali go z nową energią. Już sam fakt, że to była piąta trasa od wydania płyty sprawił, że kawałki brzmiały inaczej. Wcześniej nagrywałem te utwory bez ogrania ich koncertowo.
W branży jesteś od wielu lat, są kawałki, które grasz nieprzerwanie od początku kariery. Na ile nowymi aranżacjami próbujesz zaskoczyć samego siebie.
Taka jest trochę recepta na mnie. Jeżeli mam robić to, co robię i zajmować się artystyczną formą, to chciałbym sam siebie zaskakiwać. Niepokoi mnie, kiedy moje życie osiąga poziom stagnacji, kiedy wszystko staje się codziennością. W pracy, którą wykonuję zawsze frustrowało mnie to, że każdy koncert albo przygotowanie płyty wyglądało tak samo, miało ten sam fundament. Myślenie o piosence, że musi być przedstawiona w taki sam sposób staje się wcześniej czy później nudne, przynajmniej dla mnie. Z jednej strony constans zabezpiecza egzystencję, bo powoduje, że utrzymuje się pewien poziom. Z drugiej strony, nigdy mnie to nie satysfakcjonowało, zawsze potrzebowałem jakiegoś tąpnięcia.
I co nim było?
Kiedy nagrywałem pierwszą płytę, starałem się ją robić tak, aby była ona inna niż to, czego ludzie ode mnie oczekują. Wybierając taki, a nie inny cover chciałem, żeby po przesłuchaniu ludzie powiedzieli „wow tego się po nim nie spodziewałem”. Mam nadzieję, że będzie mi się to udawało również z następnymi projektami.
Dlaczego materiał koncertowy czekał dwa lata na wydanie?
Nie widziałem powodów, dla których ta płyta miałaby ukazać się wcześniej, na przykład rok po debiucie. To specyficzne i wyjątkowe wydawnictwo. Po nagraniu koncertu przez bardzo długi czas do niego nie wracałem. Czekałem na odpowiedni moment żeby go wydać, po drodze działo się wiele rzeczy, które temu nie służyły. W końcu nadeszła ta chwila, kiedy i ja i wytwórnia byliśmy gotowi. Czuję ogromną satysfakcję, że płyta w ogóle wyszła, to mój pierwszy album koncertowy w życiu, a na dodatek nagrany w wyjątkowym dla mnie miejscu, bo w Katowicach, w siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. Wcześniej nie grałem żadnych koncertów z orkiestrą.
Od początku chciałeś, aby na koncercie pojawiła się orkiestra?
To nie było planowane. Planowane było to, aby koncerty odbywały się w bardzo wyjątkowych salach. Moja płyta nie jest typową, dziką, rockową płytą. Jest energetyczna, ale jednocześnie kontemplacyjna. Cały pomysł na wizualną część i formę zagrania począwszy od aranżacji po wygląd zespołu wpisywała się w nobliwe i klasyczne miejsca jak Filharmonia Szczecińska, Narodowe Forum Muzyki czy sala NOSPR-u. Te kilkanaście koncertów było zagranych właśnie w takich miejscach, innych niż do tej pory grałem.
Koncert w NOSPR stanowi podsumowanie dotychczasowej działalności?
Zamyka pewien etap i stanowi łącznik między tym, co było, a tym, co będzie. Jest podsumowaniem debiutu, koncentruje się wokół wszystkiego, co z nim związane. Cały repertuar, który można usłyszeć na krążku został dobrany pod tym kątem. Koncert miał również swoją wyjątkową wizualizację, której autorem był Boris Kudlička. Towarzyszyła mi na całej trasie.
Czy to znaczy, że masz już następne plany wydawnicze?
Pracuję już nad nowym materiałem, zbieram pomysły, melodie. Najwcześniej ukaże się w drugiej połowie następnego roku.
Nie czujesz dziś potrzeby zabrania głosu na obecne wydarzenia? Stworzenia czegoś na wzór muzycznego manifestu?
Polityka to nie mój temat. Nie jestem obojętny na to, co się dzieje, ale nie czuję tego tak, aby rozmawiać o niej publicznie.
Patrząc na to jak wiele zmian zaszło w ciągu ostatnich paru dekad, zarówno społecznych jak i kulturowych, jak ze swoją twórczością odnajdujesz się w świecie współczesnej popkultury?
Nie potrafię być inny niż taki, jak jestem. W zasadzie to robię swoje bez względu na to, czy żyjemy szybciej czy wolniej. Oczywiście nie jestem też ślepy na to, co się aktualnie dzieje. Czerpię inspirację również ze współczesności, a nie tylko z tego, co przeżyłem. Tak naprawdę, to im bardziej w to wnikam tym mniej się tego boje i mniej mnie to ogranicza. Jestem w bardzo dobrej sytuacji, bo oprócz tworzenia muzyki pracuję również nad organizacją eventów i jako promotor. Muszę ten świat znać z różnych stron, w końcu na festiwal przyjeżdżają różni ludzie i chcę o nich wiedzieć jak najwięcej. Moja praca sprzyja temu, że poznaję ten świat bardziej niżbym poznawał tylko z jednej strony, z perspektywy artysty. Aczkolwiek artysta też musi ten świat poznawać. Im lepiej go zna, tym lepiej się czuje, a to przekłada się na twórczość. Nie mógłbym natomiast powiedzieć, że „kiedyś to były czasy”.
Był w twojej karierze moment kiedy musiałeś iść na kompromis?
Teraz opowiadam to jako anegdotę. Z nagrań na debiutancki album Myslovitz zostało parę utworów, które moim zdaniem nie powinny znaleźć się na płycie. Odpady, które wydawały mi się zbyt infantylne. Wytwórnia zaproponowała żeby wydać je na EP-ce. Odpowiedziałem, że absolutnie nie, bo te utwory są po prostu głupie. Odpowiedzieli: „nie chcesz nagrać EP-ki, to może dograj jeszcze parę utworów i zrób z tego drugą płytę”. Czułem duży nacisk i presję. Pamiętam, że po powrocie do Mysłowic rozmawiałem o tym z Jackiem Kuderskim, byłem strasznie wkurzony. Padła decyzja. Wybierzmy z tych odpadów to, co mamy najgorsze i wydajmy drugą płytę z tymi wszystkimi infantylnymi piosenkami. Tak powstał „Sun Machine”, album, który okazał się dużo większym hitem niż debiut. Tymi znienawidzonymi przeze mnie piosenkami były kawałki „Peggy Brown”, „Jim Best”, „Funny Hill” i „Z twarzą Marilyn Monroe”.
To była jedna sytuacja, kiedy musiałem się podporządkować. Druga pojawiła się przy nagrywaniu „Korova Milky Bar”. Singlem miał być utwór „Acidland”. I nim ostatecznie został, ale wewnątrz miał bardzo drażniącą solówkę na przetworzonej gitarze, brzmiał trochę jak dźwięk z gry komputerowej. Dostaliśmy informację z radia RMF, że będą puszczać kawałek, jeżeli wytniemy solówkę. I wycięliśmy. To był kompromis, ale dzięki temu piosenka stała się hitem. Z kolei w Trójce nie mieli problemów z tym, żeby puszczać oryginalną wersję utworu.
Jak w takim razie postrzegasz dziś hasło „Miłość w czasach popkultury”? Zarówno płyta z 1999 roku jak i jej tytuł bardzo mocno wpisały się w historię polskiej muzyki.
Nie przypisywałbym temu jakiejś ideologii, choć może nie powinienem tak mówić. „Miłość w czasach popkultury” to płyta wypełniona piosenkami o miłości. Powstała w czasach, kiedy bardzo często używano słowa popkultura. Akurat w naszym przypadku nie miało ono nic wspólnego z „Miłością w czasach zarazy”, bardziej odnosiło się do zainteresowaniem twórczością Andy’ego Warhola, Velvet Underground... Teksty były na tyle mocne, że trafiły do wyobraźni ludzi.
Nie jestem osobą, która czuje się dobrze w opisywaniu globalnych sytuacji. Nie mógłbym powiedzieć, że „w dzisiejszych czasach pojęcie miłości straciło na znaczeniu”. Dla mnie jest to nadal tak samo ważne jak było i znam wielu ludzi, którzy mają podobne nastawienie. W sposobie w jakim postrzegam i czuję przestrzeń, zawsze jest miejsce na miłość. I o tym piszę.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement