Miałeś dziewięć lat, kiedy zagrałeś krasnoludka w „Kingsajzie” Juliusza Machulskiego, ale powiedziałeś kiedyś, że grać zacząłeś znacznie wcześniej. Chodziło o rolę domowego błazna.
To prawda. Od dziecka szukałem akceptacji, dostrzeżenia, w dodatku stale pragnąłem, aby mnie wszyscy lubili. Nie potrafiłem znieść najmniejszych oznak braku sympatii. Rozśmieszałem, zabawiałem na wszelkie sposoby. To była strasznie męcząca rola. Błazen to tragiczna postać, może dlatego komicy i stand-uperzy tak często popadają w depresje. Niektórzy nawet targają się na swoje życie.
Udało ci się wyleczyć z tej roli?
Tak. Paradoksalnie pomogło mi w tym granie na scenie. Wcieliłem się w kilka postaci dramatycznych, głównie w teatrze, co było rodzajem terapii. Wyrzucałem emocje, z którymi sobie nie radziłem. Chociaż bardzo trudno zrozumieć to komuś, kto nigdy nie stał na deskach teatru, aktorzy naprawdę są sobą dopiero, gdy grają na scenie. Ja nie gram technicznie, tylko pokazuję prawdę. Żeby rozśmieszyć, wzruszyć. Tylko w tym wymiarze zawód aktora ma większy, humanistyczny sens; gdy między tobą a tekstem powstaje jakiś trzeci twór. Bierzesz od Szekspira słowa i nadajesz im emocje. Ktoś, kto setki lat temu coś napisał, i ty, człowiek z krwi i kości, dajecie widowni coś, co dzieje się tylko tu i teraz. Wtedy właśnie znika błazen, który coś musi. Musiałem nauczyć się przenosić to na świat poza sceną.
Często od artystów grających na scenie słyszę, że to, co dzieje się po zejściu ze sceny, jest niesamowite, ale też trudne, tych emocji nie da się wygasić.
Wytrącanie emocji po spektaklu było dla mnie czymś trudnym, znacznie trudniejszym niż pożegnanie się z rolą po filmie. To przypomina silnik z turbiną: im bardziej emocjonalny spektakl lub scena, tym mocniej rozkręcona jest maszyna. To Hamlet rozliczający z grzechów swoją matkę albo Płatonow u Czechowa, który nie radzi sobie z życiem i kobietami. Powrót po takim czterogodzinnym spektaklu do rzeczywistości jest cholernie trudny, dlatego zamiast się uspokoić, łatwiej było pójść do Charlotte na Placu Zbawiciela i wlać w siebie cztery karafki wina. Przez cztery godziny byłeś kimś innym, przeżywałeś swoją śmierć, a na koniec starałeś się już jako ty, Borys, odrodzić się. Niestety alkohol w tym pomagał. Pozornie oczywiście.
Teraz umiesz sobie z tym radzić inaczej?
Musiałem się tego nauczyć. Po ośmiu latach niepicia cieszę się, że umiem grać na trzeźwo. Hamuję stres i adrenalinę w naturalny sposób. Nadal czerpię energię od ludzi, którzy przychodzą, wzruszają się i oklaskują. Nauczyłem się czuć wdzięczność.
Przejdźmy do filmu. Przed wywiadem wypisałem sobie wszystkie twoje filmowe pseudonimy, między innymi „Mały”, „Szerszeń” „Kruszon”, „Chemik”, „Łysy”, „Silny”, „Czuły”. Można by z nich ułożyć rozdziały twojej biografii, czy któryś przylgnął do ciebie na dłużej?
A widzisz, długo trwała faza „Albercika”, czyli postaci, którą zagrałem w „Symetrii”. „Szerszeń” z „Vinciego” też za mną chodził. Utrwalił się może dlatego, że ten film jest jak „Kevin sam w domu”, powtarzany w telewizji. Ja też bardzo go lubię, bo stanowi dla mnie powrót do pierwszych filmowych momentów i beztroskiego czasu. Natomiast „Czuły” z „Warszawianki” zostanie ze mną na dłużej, nie mam nic przeciwko nazywaniu siebie czułym.

Zanim porozmawiamy o „Czułym”, zatrzymajmy się przy ksywkach. Za nimi kryją się role. Grasz kibola – musisz wypowiadać się na temat kibiców. Jakiś czas temu zagrałeś naziola w „Kryptonim Polska” – musisz opowiadać, co sądzisz na ich temat. Za każdym razem aktor musi stać się ekspertem w nowym temacie.
A ja nie znoszę nim być, jest na świecie za dużo ekspertów. Promując film, trzeba udzielać wielu wywiadów i „opowiadać o roli”. Szczerze tego nie znoszę. Wolałbym, żeby dzieło broniło się samo. Nie znoszę rozkładania sztuki na części pierwsze. Z „Warszawianką” było o tyle łatwiej, że rzeczywiście ta historia stała się częścią mojego życia. Wiesz, znam się tylko na jednym, na swoim życiu. Coś wiem o aktorstwie, ale też głównie o swoim. Męczy mnie, że wszędzie mamy pełno krytyków filmowych i teatralnych. W social mediach każdy częstuje nas swoją opinią i zdaniem na przeróżne tematy. Ale czy ja muszę znać wszystkich zdanie? Czy muszę sam mieć zdanie na każdy temat? Nie sądzę. Dobrze jest czegoś nie wiedzieć i móc to otwarcie powiedzieć.
Masz czasem ochotę po prostu zagrać i nie musieć się z tego tłumaczyć.
Taką ochotę mam najczęściej. Promocja filmu bądź spektaklu męczy mnie najbardziej. To kolejne zjawisko: o kulturze się nie mówi, tylko ją promuje. To nudne. Może dlatego tak trudno prowadzić wartościowy dialog o niej w mediach. Można by częściej wracać do tego, co już było.
Przypomniałem sobie „Enena”, film z 2009 roku, gdzie grasz lekarza psychiatrii. To przecież film, który po ponad dekadzie jest jeszcze ciekawszy, pokazuje, jak zmienia się myślenie nie tylko o filmie, ale i człowieku, jak daleko zaszliśmy w pewnych kwestiach.
Skoro przy starszych filmach jesteśmy… Pamiętasz, po co Bill Murray przyjeżdża do Japonii w filmie „Między słowami”?
Tak jest. Ty przy okazji promocji „Warszawianki” powiedziałeś, że grasz seksi alkoholika. Czy nie jest tak, że estetyzujemy alkohol, że w kulturze picie jest po prostu piękne?
To, że ludzie robią to prywatnie, jest zrozumiałe, bo nie wszystko, co z alkoholem związane, jest złe. Alkohol najszybciej rozluźnia, jest wspomagaczem socjalnych zachowań, bardzo szybko skraca dystans i rozwiązuje język. W moim przypadku było tak: łyk i nagle czułem się totalnie szczęśliwy, na miejscu. Miałem sporą nadpobudliwość, którą alkohol uspokajał. Zacząłem pić jako dzieciak, w podstawówce, a ponoć psychika kształtuje się nawet do dwudziestego piątego roku życia. Do tego czasu wielu z nas już wielokrotnie się upija. Pijąc, zatrzymujesz i wypaczasz proces dojrzewania. Jeśli chcesz go nadgonić, czasem nie da się już bez pomocy, trzeba iść na terapię. Bywa, że tylko ona może pomóc ci zrozumieć, co czujesz albo dlaczego w ogóle coś czujesz. Przecież alkohol odsuwa od ciebie to myślenie. Dlatego moja rada, to w ogóle nie pić.
Wróćmy do tego, co z alkoholem robi kultura.
Kultura promowania alkoholu to zło. Mówię o reklamach, które kładą do głowy młodym ludziom, że każde fajne spotkanie trzeba podlać. Dla mnie największą abstrakcją jest sprzedawanie alkoholu na stacjach benzynowych. Gdyby kiedyś na ziemię przylecieli kosmici i zobaczyli, jak my się zachowujemy po alkoholu, a potem sprawdzili, że na stacjach sprzedających paliwo samochodowe można go kupić, złapaliby się za głowę. Skoro już jesteśmy przy filmie „Między słowami”, to przecież gloryfikacją alkoholu nie jest jedynie reklama, ale i sztuka: Hemingway, Bukowski, dekadencja, Kraków, Piwnica Pod Baranami – to wszystko jest zalane alkoholem. Ja przez lata autentycznie marzyłem o takim życiu.
Nie zastanawiało cię, czy to wszystko nie jest jedynie wycinkiem prawdy?
Zajęło mi trochę czasu, żeby zrozumieć, że alkoholizm to sztuka kłamstwa.
Aktorowi łatwiej uprawiać tę sztukę?
Nie, bo granie w życiu i na scenie to zupełnie co innego. Owszem, na co dzień też coś odgrywamy, ale nie potrzebujemy żadnego warsztatu, po prostu tak jest, że wpasowujemy się w daną rolę – jak ja w dzieciństwie w rolę błazna. Ale gdy aktor gra przed najbliższymi, to już zupełnie inne zaburzenie.
Ty nie pijesz, Jakub Żulczyk też nie pije. Ciekawie ogląda się was opowiadających o „Warszawiance”, serialu, w którym alkohol gra ważną rolę. Podczas pracy wymienialiście się swoimi przeżyciami?
Gdy Jakub pisał scenariusz, nie konsultował go ze mną, ale niesamowitość tego tekstu polega na tym, że zobaczyłem w nim kawałek swojego życia, zanim jeszcze usiedliśmy do rozmów. Sporo dodał Jacek Borcuch, który przecież też swego czasu był elementem folkloru na Placu Zbawiciela. On mnie „uwąsowił” i „uwłosowił”, słowem, lekko upodobnił do siebie. To pokazuje, jak bardzo „Czuły” jest zlepiony z nas trzech. Natomiast to, co najważniejsze w tym serialu, nie wiąże się z alkoholem. Używki są widoczne, wywalają się na pierwszy plan, ale to efekt uboczny borykania się z dojrzewaniem, starzeniem się, poszukiwaniem miłości, chęcią bycia blisko z kimś. To opowieść o samotności w wielkim mieście, o emocjach.

Mamy chyba szczęście, że czasy się zmieniły. Dwadzieścia lat temu nie było miejsca na rozmowę o uczuciach.
To nie pasowało do wizerunku faceta, wydawało mi się niemęskie. Kompletnie nie umiałem tego robić. Teraz mam narzędzia do rozmowy o uczuciach i wiem, jak o nich mówić. Zawdzięczam to, choć może zabrzmi to paradoksalnie, swojej chorobie. Właśnie w trakcie terapii dostałem te narzędzia. Używki sprawiały, że uciekałem od emocji, coś mnie gnębiło, a ja zamiast się nad tym zastanowić, zalewałem wszystko alkoholem. Taki kopiec z zasypanymi emocjami, niewypowiedzianymi słowami rośnie i twardnieje tak bardzo, że po latach naprawdę trudno już do nich dotrzeć. Dlatego na terapii kładzie się nacisk na to, żebyś rozpoznał to, co czujesz. Prowadzisz dzienniczek uczuć. Notujesz, wykręca cię, nie chce ci się. Myślisz: „Po cholerę w ogóle będę coś pisał”, ale nagle, robiąc to, zaczynasz rozpoznawać, jak skomplikowane i złożone są twoje uczucia. Wcześniej leciałem jak „rolling stone”, czasem się budziłem i myślałem: „Gdzie ja jestem?”. Nawet nie dosłownie, ale w przenośni. Jak to się stało, że aż tak zbłądziłem? Niektórzy dopiero po wielu latach odkrywają, że da się zmienić swoje życie… Ja byłem po trzydziestce, w grupie miałem siedemdziesięciodwuletniego człowieka. Gdy zaczął się poznawać, powiedział, że dopiero wtedy zaczął żyć.
O tym, jak dobrze poczuć emocje, opowiadałeś na festiwalu Pol’and’Rock, na scenie przed olbrzymią publicznością. Niesamowite, jak żywo i gorąco odbiorcy zareagowali na twoje słowa o szczerości, emocjach oraz o tym, że świat się zmienia.
To było niesamowite. Na scenie ASP na Pol’and’Rock poczułem tyle dobra i energii, ile jeszcze nigdy. Może dlatego, że nie ukrywałem się za czyimiś słowami, rozmawialiśmy o tym, co mi się przydarzyło, a publiczność dała mi poczucie, że to ważne. To było wzruszające. Odczuwam tęsknotę za światem, w którym ludzie potrafią dzielić się takimi przeżyciami.
Myślisz czasem, że już nie jako aktor, ale człowiek mający zasięg, popularność i, jak sam powiedziałeś, narzędzia, mógłbyś tę dobrą energię generować?
Staram się, ale to trudne. W spolaryzowanym społeczeństwie nawet jeśli tworzysz bądź mówisz coś twoim zdaniem dobrego, automatycznie zostajesz osadzony po którejś stronie, a twoje dobre intencje są odczytywane źle. Najtrudniejszym zadaniem nie jest przekonanie przekonanych, lecz wyjście do drugiej strony i próbowanie znalezienia porozumienia. Zwracanie się do tych, którzy wątpią i nie są przekonani. Pokazywanie innych rozwiązań, dzielenie się swoim doświadczeniem. Jakiś czas temu byłem na Campusie Polska, gdzie dziewczyna opowiadała o spotkaniu przed bramą pani, która psioczyła, że wszystkich tu zaraz będzie opierdzielać, że złodzieje i tak dalej. Znana śpiewka; przyjechali z warszawki złodzieje i mądrale celebryci. Ta dziewczyna powiedziała jej, że może warto głosować na kobiety, skoro przez te lata tak bardzo zawiodła się na facetach. Zamiast tracić czas na opierdzielanie kogoś, skupić się na czymś, co może faktycznie przynieść jakąś zmianę. I nagle między nimi zawiązała się nić porozumienia. Zaczęły rozmawiać o sobie, znalazły jakiś link i to jest najcenniejsze. Trzeba próbować dotrzeć do drugiego człowieka. To najtrudniejsza ze sztuk.

Borys Szyc – aktor filmowy i teatralny, od 2022 roku producent filmowy i współwłaściciel firmy produkcyjnej Boma Films. W 2001 roku ukończył Wydział Aktorski Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. W tym samym roku dostał angaż w warszawskim Teatrze Współczesnym („Płatonow”, reż. Agnieszka Glińska). Na deskach Współczesnego zagrał w sztukach takich jak: „Bambini di Praga”, „Hamlet”, „Psie Serce” czy „Proces według Kafki”. Obecnie związany jest z Teatrem 6. piętro („Art”) oraz Teatrem Polonia („Słoneczna linia”). W 2003 roku zagrał Alberta w „Symetrii” Konrada Niewolskiego, a niedługo jedną z głównych ról w „Vinci” Juliusza Machulskiego. Na koncie ma role w dziesiątkach różnorodnych produkcji, między innymi w „Testosteronie” (2007), „Wojnie polsko-ruskiej” (2009), „Krecie” (2010), „Sztuce kochania” (2017), „Zimnej Wojnie” (2018), „Piłsudskim” (2019), „Bo we mnie jest seks” (2021), „Królu” czy „Warszawiance”. W 2023 roku wystąpił z debiutującą na ekranie córką Sonią Szyc w „Miało cię nie być”. Na premierę czeka również „Kantor”, w którym aktor zagrał legendarnego artystę Tadeusza Kantora. Otrzymał Złote Lwy za rolę w filmie „Wojna polsko-ruska” oraz nagrodę WFF w Montrealu za występ w „Krecie”.