„Chciałem pokazać ludziom świat, o istnieniu którego nie mieli nawet pojęcia " – rozmawiamy z Łukaszem Kowalskim, reżyserem filmu „Lombard"
Autor: Agnieszka Sielańczyk
26-10-2022


Jak trafiłeś do lombardu?
Do lombardu przy ulicy Wytrwałych 1, na peryferiach Bytomia trafiłem przypadkiem, podczas poszukiwania zaginionego mężczyzny, o którym robiliśmy reportaż do programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. W ramach programu poszukujemy ludzi zaginionych z całej Polski, ale to właśnie Śląsk jest epicentrum zaginięć. W samej tylko dzielnicy Bobrek pamiętam przynajmniej trzy historie osób zaginionych.
Gdy pytaliśmy mieszkańców dzielnicy o tego młodego człowieka, miejscowi podpowiadali nam, żeby udać się do lombardu w starej hali po biedronce i pogadać z właścicielami – Jolą albo Wieśkiem, bo oni dużo wiedzą. To był mój pierwszy kontakt z lombardem, ale słyszałem o nim już wcześniej, gdy jeszcze lombard znajdował się w centrum naprzeciwko urzędu miasta w Bytomiu, w pięknej, starej poniemieckiej kamienicy, która niestety na skutek szkód górniczych groziła zawaleniem i nasi bohaterowie z całym swoim dobytkiem, zbieranym przez blisko 20 lat, musieli się stamtąd wynieść. To była duża operacja logistyczna, bo przedmiotów było dziesiątki tysięcy. Jola i Wiesiek przenieśli się z centrum na peryferie Bytomia, do dzielnicy nazywanej przez miejscowych „dzielnicą cudów”, bo wszystko tam się może wydarzyć. Choć raczej nic dobrego.
Była końcówka 2016 roku, kiedy pierwszy raz przekroczyłem próg lombardu. Zrobił na mnie duże wrażenie ten ogrom najdziwniejszych, najróżniejszych przedmiotów, przemieszanych ze sobą, dziwacznie poukładanych, według koncepcji szefa. Zaczynało się od kilku wielkich koszy wypełnionych butami, a obok nich stały wielkie bojlery na wodę, trochę już pordzewiałe. Nieco dalej poukładane były dość nowe szpilki dla kobiet. Obok wazony i ozdoby afrykańskie, meble, kurtki skórzane na wieszakach, oryginalne znaki drogowe, kawałek dalej regały z żelazkami, których było około trzystu. I w końcu kasa z ladą, za którą można było dostrzec skarby z prywatnej kolekcji szefa. Były tam takie perełki jak miecze samurajskie, stare książki z okresu II Wojny Światowej, poniemieckie monety, były piękne organy i stary telefon, który widać już od początku filmu. Nie był na sprzedaż, bo stanowił element wystroju.
%20Basia%20Jendrzejczyk%20-%20piszeskladampstrykam.pl-08576.jpg)
Opowiadasz o tym asortymencie, którego w filmie rzeczywiście jest bardzo dużo i wydaje się, że jest ważnym elementem historii, bo mówimy o prawdopodobnie największym lombardzie w Europie, ale mam wrażenie, że to historia o ludziach, nie o przedmiotach.
Ludzie i ich historie kryły się za każdym z przedmiotów. Każdy z nich miał właściciela, często ci właściciele się zmieniali. Te przedmioty krążyły, czasem sprzedawane, czasem wyrzucane na śmietnik, z którego ktoś je podnosił, czyścił i zastawiał do lombardu, gdzie dostawały kolejną szansę. Obiekty, które trafiały do lombardu kryły w sobie często bardzo poruszające historie ludzi, którzy je tu przynosili. Lombard był więc takim wielkim wysypiskiem przedmiotów, historii, ale też i oceanem ludzkich tragedii, miejscem pełnym smutku. Jego rozmiar i obiekty sprawiały, że to miejsce wydawało się dość groteskowe i nierzeczywiste.
Sama dzielnica była zrujnowana i mroczna. Krajobraz trochę jak z post-apokaliptycznego filmu. To miejsce stygmatyzowało swoich mieszkańców i było jak pułapka, z której trudno się jest wydostać. Symbolizował to dobrze jeden z obiektów, który często trafiał do lombardu - mała figurka Maryjki oplecionej wodorostami. Bobrek był trochę jak takie bagno, które wciąga. Gdy się tu urodzisz i dorastasz, to trudno jest się potem stąd wyrwać. Brak wykształcenia, znajomości świata poza, wzorce zaczerpnięte z domu, brak pewności siebie. Bardzo dobrze puentuje to scena w filmie, gdy jedna z bohaterek mówi do swojej córki, że imienia nie zmieni. Jest to o tym, że jeśli „tu się urodziłeś to tu umrzesz” i tylko gdy jesteś mały, to może ci się wydawać, że jest inaczej.
W lombardzie zobaczyłem absolutnie niezwykłe przedmioty, które mnie zachwyciły. Natomiast jeszcze mocniej zachwyciłem się ludźmi, którzy to miejsce stworzyli, właścicielami lombardu – panią Jolą, królową tego „wysypiska” i szefem Wiesławem. Ponieważ w lombardzie przez większość roku jest bardzo zimno, Jola zawsze chodziła w długich futrach z lisa lub piesków afgańskich. Widać było, że te futra musiały kiedyś kosztować duże pieniądze. Do tego piękne długie paznokcie, dobrze zrobiona fryzura. Było czuć, że Jola nie jest stąd, a przynajmniej, że jej życie kiedyś musiało wyglądać zupełnie inaczej. Wiesław – szef, który jest postawnym mężczyzną, pracował kiedyś jako sztygar. Porzucił dobrze płatną pracę po to, żeby robić biznes. Zawsze elegancko ubrany w płaszcz, szal, skórzane rękawiczki. Bardzo barwna i nietuzinkowa postać, podobnie zresztą jak pani Jola. Trudno byłoby pewnie wymyślić taką parę. A do tego dochodziły bardzo ciekawe trzy kolejne postacie pozostałych pracowników lombardu.

Niezwykli, barwni ludzie, którzy żyją w najbardziej szarej części kraju.
Nie wiem czy najbardziej, ale zdecydowanie to jedno z najstraszniejszych miejsc w jakie zapuściłem się z kamerą w trakcie moich 15 lat pracy na Śląsku. Bobrek to trochę takie „jądro ciemności” – miejsce „przeklęte”, borykające się z wieloma problemami. Dlatego tym bardziej fascynujący był ten wielki, żółty magazyn stojący pośrodku tego pustkowia - trochę jak oaza, miejsce do którego można uciec, żeby się na chwile schronić. Do tego ekipa lombardu, pełna optymizmu, dystansu do samych siebie, z szaloną energią do życia i humorem - jak taka czeska rodzina. Gdy zaczęliśmy myśleć o filmie, dość szybko pojawiły się skojarzenia z czeską Nową Falą i filmami wczesnego Formana, z włoskim neorealizmem, z filmami Kusturicy, Kena Loacha – kinem społecznym, opowiadającym o zwykłych ludziach borykających się z problemami, kinem które w umiejętny sposób operuje humorem. Ostatecznie w centrum opowieści o największym lombardzie w Europie, stanęły nie przedmioty, ale właśnie ludzie z krwi i kości.
Lombard, który zwyczajowo kojarzy się negatywnie – z kradzieżą, lichwą, wykorzystaniem, w Twoim filmie przewrotnie staje się miejscem ciepłym, wyjątkowo ludzkim.
Sam lombard jako miejsce funkcjonuje w filmie jak kolejny bohater. Dla właścicieli jest domem, a dla mieszkańców dzielnicy schronieniem. To jest właśnie niezwykłe, że nasz lombard funkcjonuje trochę jak centrum pomocy społecznej, trochę jak świetlica, do której można przyjść, wyżalić się, dostać ciepłą zupę. Miejsce przyjazne ludziom, którzy znaleźli się na marginesie społecznym, którzy zostali wykluczeni i którzy czują się zapomnieni. Dla wszystkich jest to trudna rzeczywistość, ale niezwykłe jest to, że nasi bohaterowie to ludzie, którzy mają marzenia i którzy dzielnie walczą. A wszystko to, w co również trudno uwierzyć, dzieje się przy ulicy Wytrwałych 1.
Skąd w Tobie tyle czułości dla tego miejsca? Nie jesteś nawet ze Śląska.
Urodziłem się w Krakowie, wychowałem w Bielsku-Białej, a na studiach przeniosłem się do Katowic i tutaj bardzo chciałem studiować reżyserię. Ostatecznie poszedłem na filologię polską po to, żeby się zahaczyć w telewizji, która podobnie jak filmówka dysponowała kamerami i dawała możliwość zdobywania doświadczenia z pracą z kamerą. Trafiłem do redakcji dokumentu i reportażu prowadzoną przez znaną dokumentalistkę Lidkę Dudę, która nawet gdy realizowaliśmy reportaż, kładła nacisk na to, aby miał on dokumentalny charakter. To były reportaże społeczne i krótkie formy dokumentalne, które dotykały całego spektrum problemów z jakimi zmaga się poprzemysłowy już w dużej mierze Śląsk. Problemów, które trawią ten wspaniały region. Nie zliczę już, ile materiałów zrobiłem, ale jest ich grubo ponad 200. Często te materiały miały charakter pomocowy i interwencyjny. Już od najmłodszych lat byłem raczej wrażliwym dzieckiem. Moja mama do dziś przypomina, że jak chciała kupić mi jakąś zabawkę, to zawsze wybierałem takie, które były uszkodzone, które miały coś urwane, takie których nikt nie chciał. Ale te kilka pierwszych lat pracy w redakcji zajmującej się tematyka społeczną uwrażliwiły mnie jeszcze bardziej na czyjąś krzywdę, na ludzi „słabszych”, wykluczonych lub takich, którym podwinęła się noga.

Zrobiłeś dziesiątki reportaży trudnych w odbiorze, o ludziach, którym życie wszystko zabiera, a „Lombard” jest wesoły, przyjazny.
Bardzo nie chciałem zrobić kolejnego smutnego filmu o Śląsku i ludzkiej tragedii. Powstało wiele tytułów, które pokazują Śląsk biedny, zapadający się, brudny i zapijaczony. Utrwala to jakiś stereotyp, który zwłaszcza dzisiaj nie jest już prawdą. Taki film byłby absolutnie niepotrzebny. Nasi bohaterowie dali mi niezwykłą możliwość pokazać ten sam Śląsk w inny sposób. Na pierwszym planie mamy silnych ludzi, którzy mimo trudnej sytuacji wspierają tych jeszcze bardziej potrzebujących. Widzimy ludzi wytrwałych, ludzi zaradnych na swój sposób, ludzi pełnych dystansu do samych siebie i z dużym humoru, który pozwala im przetrwać w trudnych okolicznościach, w których się znaleźli.
Chciałem pokazać w filmie świat, o którym wielu ludzi nie ma nawet pojęcia, że istnieje, gdzieś równolegle i żyje innymi rzeczami niż my. Miejsce, które nie leży gdzieś w Afryce, tylko tuż za rogiem. Mieszkam w centrum Katowic, niedaleko Spodka, a do lombardu mam raptem 20 minut drogi autem. To już są dwa inne światy, a gdzie do tego Warszawa? Po to również był ten dokument, żeby pokazać, że takie miejsca są i że mieszkają tam dobrzy ludzie, którzy się wspierają, co wcale nie jest oczywiste w dużych miastach i bogatych dzielnicach. Te pięć lat pracy nad filmem zmieniły mnie. Myślę, że przede wszystkim spokorniałem. Kiedyś byłem przekonany, że sam sobie ze wszystkim zawsze poradzę, że trudne momenty przetrwają tylko silne jednostki. Dzisiaj wierzę w to, że siła leży we wspólnocie, w ludziach, którzy wesprą się nawzajem w odpowiednim momencie. Ludziach, którzy potrafią sobie pomagać w szlachetny sposób. Nie chciałem absolutnie estetyzować czy romantyzować biedy, bo to byłby fałsz, ale pokazać inną jej stronę – czułą i wrażliwą właśnie.
Twój film zdobywa nagrody na świecie – okazuje się, że wbrew wszystkiemu jest to historia uniwersalna.
Okazało się, że ta historia jest dużo bardziej uniwersalna niż się spodziewaliśmy. Opowiada o rzeczach, które są ważne dla wszystkich i które są zrozumiałe dla widzów w różnych zakątkach Europy i nie tylko. Od marca, od naszej światowej premiery w Danii, Lombard odwiedził już ponad 25 międzynarodowych festiwali, w tym te najważniejsze jak CPH:DOX w Kopenhadze, Vision du Reel w Szwajcarii, IDFA, festiwal w Atenach, Melbourne, Sydney, Tel Avivie, Sibiu i wiele innych. I mimo że są pewne różnice kulturowe w odbiorze – bo na przykład widzowie z bogatej Kopenhagi są zszokowani skalą biedy, a dla Macedończyków jest to coś normalnego - to co wszystkich porusza to ludzka dobroć i siła miłości, przyjaźni i wspólnoty. Również nasz czarny humor okazał się czytelny bez względu na położenie geograficzne. I jeszcze wspólnota doświadczeń - pamiętam jak po pokazach podchodzili do nas ludzie z Niemiec, Wielkiej Brytanii, USA czy Francji, którzy mówili: „Słuchaj, my mamy dokładnie takie same regiony poprzemysłowe, które też zmagają się z tymi problemami – szukanie na siebie pomysłu w świecie, który się nagle zmienił, zagubienie ludzi nie potrafiących przystosować się do nowych czasów. „Lombard” to taki nasz polski „Nomadland”. Ważna przypowieść o naszych czasach, o tym czym jest dzisiaj humanizm. Myślę, że dzięki temu jest najczęściej pokazywanym polskim filmem dokumentalnym za granicą w tym roku.
Ja z niecierpliwością czekam na polską premierę „Lombardu” już w najbliższy piątek, gratuluję Ci pięknego, wzruszającego filmu i trzymam kciuki za kolejne, festiwalowe trofea.
%20Basia%20Jendrzejczyk%20-%20piszeskladampstrykam.pl-0097.jpg)
W sprzedaży są bilety na piątkową premierę filmu w warszawskiej Kinotece /28.10/. Po premierze zapraszamy na specjalny eventdo baru Warmut. Film wchodzi do kin w całej Polsce 4 listopada.
fot. Basia Jendrzejczyk

