Advertisement

Od pracy w call center do statusu gwiazdy indie rocka. Editors grają już 16 lat i wciąż trzymają mistrzowską formę [wywiad]

26-03-2018
Od pracy w call center do statusu gwiazdy indie rocka. Editors grają już 16 lat i wciąż trzymają mistrzowską formę [wywiad]

Przeczytaj takze

/tekst: Paula Kierzek/
Premiera szóstego albumu Editorsów już za nami. Brytyjski zespół ma za sobą już 16 lat występowania na scenie. Choć nie uniknął w tym czasie różnych perturbacji, wciąż trzyma mistrzowską formę. Płyta "Violence" to wszystko to, za co kochamy Editors, tyle że bardziej - przebojowo i energicznie. Znajdziemy tu nie tylko spektakularne hooki, lecz także spokojniejsze, poruszające kawałki z genialnym wokalem Toma Smitha. Przed wiosennymi koncertami w Polsce (4 kwietnia w warszawskiej Progresji i dzień później w krakowskim klubie Studio) udało nam się porozmawiać z członkami Editors. Aktualny skład grupy tworzą: Tom Smith, Russell Leetch, Edward Lay, Justin Lockey i Elliott Williams. Prywatnie są znacznie pogodniejsi i zabawniejsi, niż można by się spodziewać po ich charakternej muzyce.
Pierwszym koncertom z pewnością muszą towarzyszyć spore emocje, stres i ekscytacja. Jak wspominacie swoje początki?
Tom: Mój pierwszy koncert był na studiach na Staffordshire. To było czyjeś przyjęcie urodzinowe. Stanął przed nami strasznie podekscytowany tłum. Nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje. Przez chwilę poczułem, że jestem sławny. Niestety, na kolejnym koncercie nie było nikogo, co wiele mnie nauczyło.
Justin: Na swoim pierwszym koncercie byłem wokalistą. Miałem jakieś 14 lub 15 lat. Poszedłem w klasykę - "Cream" Hendrixa. Muszę przyznać, że było genialnie, ale byłem mocno zestresowany. Potem już nigdy nie graliśmy coverów. Dzięki temu wystąpowi wiedziałem, co to odpowiedni band i czego tak naprawdę oczekuję od grania.
Elliott: Swój pierwszy koncert też zagrałem w wieku 15 lat. Zabookowałem występ w pubie, który znalazłem w reklamie. Nigdy wcześniej w nim nie byłem. Załatwiliśmy kilka zespołów do zagrania razem z nami. Przyszło około 30 osób. Moim zdaniem wyszło kiepsko, niemniej jednak było to dobre doświadczenie.
Na początku kwietnia odbędą się dwa wasze występy w Polsce, byliście tu też w marcu z okazji premiery płyty. Czy jest jakiś szczególny powód, który przyciąga was przed polską publiczność?
Tom: Publiczność tutaj jest dość młoda i ma nieco inną energię. Nasz pierwszy koncert w Polsce był w Stodole, później graliśmy tam jeszcze kilka razy. Ostatnio, kiedy wykonywałem akustycznie bardzo delikatny kawałek, od razu po tym jak poleciały pierwsze dźwięki, publiczność zaczęła śpiewać. To było przepiękne i jeszcze nigdy wcześniej się nie wydarzyło. Zawsze chcemy wracać do miejsc, w których ludzie chcą bawić się razem z nami.
Pamiętacie jakieś niezwykłe, komiczne sytuacje ze swoich koncertów?
Justin: Pamiętam, jak Russell przewrócił się na koncercie w Rosji. Myślę, że zrozumiał wtedy, jak mocna jest tamtejsza wódka. Stanął nagle w połowie piosenki, spojrzał na mnie i haniebnie upadł prosto na podłogę. Komuś udało się to nagrać i jest na YouTubie, więc zostanie z nami już na zawsze.
Tom: Na jednym z festiwali w Niemczech, na naszym koncercie praktycznie każdy w tłumie był ubrany na czarno. To wyglądało jak sekta. Gdy graliśmy "Munich", nagle pojawił się mężczyzna, który w odróżnieniu od innych był praktycznie nagi. Miał na sobie różową bieliznę i coś w rodzaju przyczepionego do pasa konika na biegunach. Wskoczył na scenę i po chwili zaczął tańczyć z Russellem.
Jak się poznaliście?
Tom: Eliotta poznaliśmy, kiedy jego zespół supportował nasz. Ze znalezieniem kolejnych osób mieliśmy problemy. Był czas, kiedy krok po kroku rozpadaliśmy się i zespół nie mógł funkcjonować. Ten okres był dla każdego z nas trochę dramatyczny. Później do ekipy dołączyli nowi ludzie, którzy chcieli zacząć znów pracować. Kawałki były gotowe i w każdej chwili mogliśmy grać. Był to nie tyle rozpad, co właściwy początek. Odżyliśmy podczas festiwalu w Belgii. Na koncert przyszło 8 tysięcy ludzi i był to nasz pierwszy, poważny, wielki występ. Russela poznałem jeszcze przed założeniem zespołu – pracowaliśmy razem w call center, a z resztą chłopaków nawiązaliśmy znajomość na Staffordshire, gdzie wszyscy studiowaliśmy technologię muzyczną.
Jak wygląda praca nad nowymi kawałkami?
Tom: Łapiemy po prostu niektóre momenty, łączymy ze sobą nasze pomysły. Na początku piosenki próbujemy nadać jej jakąś osobowość. Są chwile w studio, kiedy nagrywamy i wszystko idzie po naszej myśli. Wszyscy załapujemy to coś. To cudowne uczucie, kiedy później odsłuchujesz kawałek i jesteś zaskoczony tym, jak wyszedł.
Elliott: Zdarza nam się spędzić ponad 4 godziny razem w studio, nawet tego nie zauważając.
Jaką opowieść tworzy wasza nowa płyta?
Tom: To pewnego rodzaju concept album, rodzaj wiadomości, którą chcemy przekazać. Te kawałki zdecydowanie łączą się ze światem, w którym dziś przyszło nam żyć. Pokazujemy w muzyce, jak go postrzegamy. Wszystko wokół jest trochę przerażające.
Dlatego właśnie zdecydowaliście się na tytuł "Violence"?
Tom: To słowo idealnie łączy piosenki. Gwałtowność jest w ludziach, w ich emocjach.
Okładka waszej nowej płyty na pierwszy rzut oka wygląda niemal jak obraz. Co skłoniło was do wyboru właśnie tej fotografii?
Justin: To dzieło Rahi Rezvaniego, który pracował z nami nad całą wizualną stroną albumu. Spędził z nami sporo czasu, był w studio i podczas trasy koncertowej. Generalnie daliśmy mu na całkowitą wolność twórczą, ponieważ ufamy mu, wierzymy, że wie jak łączyć melodie ze stroną wizualną.
Gracie na scenie już od 16 lat. Zamierzacie na niej pozostać przez kolejne 16?
Tom: Dopóki nasza wspólna podroż pozwala czuć, że osiągamy to, co chcemy, nie zamierzamy się zatrzymywać. Nigdy jednak nie wiemy, co przyniesie życie. Chciałbym, żebyśmy byli jednym z tych zespołów, która mają długą i wspaniałą historię. Nie tak dawno graliśmy koncert z The Cure z okazji ich 40-lecia. Czy to nie jest właśnie piękne? Takie zespoły respektujemy i uwielbiamy. Dlaczego więc nie pójść tą drogą?
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement