Co przekonało Cię do roli Marcina – mężczyzny, któremu wali się życie w nieco groteskowy sposób?
Łukasz Simlat: To był ten prowokujący element, który sprawił, że nie mogłem odrzucić scenariusza. Był mi bardzo bliski. Opowiadał o świecie, którego nikt nie zna od kulis, a jednocześnie był przedstawiony w inteligentny i zabawny sposób. Konstrukcja roli opiera się na scenariuszu, a ja zawsze najpierw go czytam. Wszyscy pytają: jaka rola jest dobra? Dobra rola to taka, w której scenariusz jest dobry. Czasem mówi się, że im lepiej zagrasz w słabej produkcji, tym większym idiotą się wydajesz. Jest w tym trochę prawdy, bo człowiek angażuje się na swoje sto procent w coś, co tych stu procent nie może dać, bo jest źle skonstruowane. W efekcie nie ma tego zastrzyku energii, który napędza cały zespół. Tutaj jest inaczej – rola Marcina jest opakowana w taki suspens, że staje się motorem napędowym całych 97 minut filmu.
Chcesz powiedzieć, że nie skusiła Cię sama propozycja głównej roli?
Pytasz o moje niezaspokojone ego? Tak, ale w innym aspekcie. Nie samej głównej roli, ale potrzebie zagrania w mądrej, dobrej komedii. Komedii na skalę uniwersalną, która potrafi poruszyć temat o zasięgu globalnym, nawet dla zagranicznej publiczności. Komedii, która pokazuje kulisy mojego świata, którego nikt poza wykonującymi ten zawód nie zna. W Polsce mamy tendencję do myślenia, że komedia musi być prosta, a dowcip zero-jedynkowy. Na szczęście, nie było tego w scenariuszu „Sezonów”.
Kolejnym ważnym aspektem była sama rola – nie tylko jej treść, ale też jej przebieg. Rola roli nierówna. W tym przypadku dostrzegłem coś na kształt monodramu. To znaczy, że jest szansa, że nie będę schodzić z ekranu przez całe 100 minut, bo nie ma sceny beze mnie. Tak to zostało napisane. A to zawsze jest aktorskie wyzwanie, które, jak mawiał śp. Stuhr, jest trochę jak choroba serca, jak narkotyk. Niepewność, z którą jedziesz na plan, czy uda się wykonać to, co zaplanowane, daje ci niezastępowalny zastrzyk adrenaliny.
Czy rola mężczyzny, którego dopada kryzys małżeński i każdy inny nie spowodowała chęci rozliczenia się z Twoim prawdziwym życiem?
Gdyby ten scenariusz wytrzaskał mnie po pysku, gdyby moja sytuacja pokrywała się z rzeczywistością scenariusza, faktycznie mogłoby dojść do konfliktu i zatarcia granicy. I wtedy nie wiadomo, jak to się przełoży na życie. Czy fakt, że przerobiłem to emocjonalnie, bo zrealizowałem film na ten temat, oznacza, że jestem „wyleczony”? Z drugiej strony każda emocja wpisana w Marcina, choć nie w chronologicznym porządku, jest czymś, co znam. Każda z nich jest osobna, ale znana mi.
Myślę, że prawdziwe wyzwanie polega na tym, co nazywam „zamrażaniem momentu”. Każda chwila, każdy drobny szczegół jest ciekawy. Weźmy choćby sytuację, w której ktoś się przewraca, bo trzymał ręce w kieszeni i wybił sobie zęby – mimo brutalności, jest w tym jest interesującego. Umiejętność „zamrażania” takich zdarzeń, by je później „odmrozić” i nadać im nowe życie na planie, pozwala nam lepiej poczuć rolę. Zastanawiamy się nad tym, jak to wykorzystać w konfrontacji z napisanym scenariuszem. Zbieramy te rozsypane emocje, przetwarzamy je i zaczynamy układać jak puzzle. To pozwala uzasadnić cały rozwój postaci.
Twój filmowy ojciec, Andrzej Grabowski, to aktor, który tuż po zawale serca wraca do teatru. Traktuje swój zawód z wielką misją. Tymczasem wielu młodych aktorów, z którymi rozmawiam mówi o rzemiośle, pozbawia go sacrum. Do której grupy się zaliczasz?
Uczono nas w szkole – i wielokrotnie nam to powtarzano – że aktor nie choruje, aktor umiera. Człowiek nasiąkał tym przekonaniem. Wszystko wokół nas to potwierdzało. Miałem niebywałe szczęście, że przez trzy lata zajęć pracowałem z profesorem Zapasiewiczem. Szczęście polegało na tym, że nie mieliśmy wzorca metra w Serves aktorstwa, tylko mamy wzorzec metra w Serves myślenia o aktorstwie. Pomyłka polega na tym, że wielu kolegów naśladuje profesorów, zamiast zrozumieć drogę, którą przeszli, by dojść do tych wniosków, które wyrażają w interpretacji.

Było mnóstwo kolegów starszej daty, którzy prosto ze szpitali poszliby na scenę. Teatr miał misję. Film nie był misyjny, serialu nie było. Plan filmowy był, jak mawiali aktorzy tacy jak Łomnicki czy Śląska, „zbiegowiskiem głupoty” [śmiech] Śląska mówiła, że film to hochsztaplerka – wszystko można powtórzyć czy przemontować. Dlatego teatr był misją, czymś w rodzaju kościoła. Ludzie przychodzili na spektakle, gdzie pomimo cenzury, można było uchwycić ważne, edukacyjne treści.
„Sezony” są specyficzne – całość akcji przebiega na scenie i w ciasnych garderobach niewielkiego teatru. Nie było za mało przestrzeni?
To, co było dla mnie ważne to ludzie, zespół. Z tej roszady ludzi na planie zrobił się zespół. Nie toksyna, jak to się często dzieje w teatrach zarządzanych poprzez szczucie, przemoc, intrygi. Nie – to był zespół ludzi, z którymi chcę rozmawiać, którym chce spojrzeć w oczy, których łączy poczucie humoru. I ten rodzaj poczucia bezpieczeństwa, że pomimo, że jestem w każdej scenie, to ja to chcę zrobić, bo mnie to ciekawi. Że będzie mi łatwo i bez wstydu przy nich się w pewien sposób wynaturzyć, czego wymagała ta rola. Było to bardzo dobre doświadczenie, stąd też jestem przekonany, że jest to dobry, mądry film.
Premiera „Sezonów” w reżyserii Michała Grzybowskiego już dzisiaj.