/Materiał pochodzi z K MAG #89/
Rzadko zdarzają się tak późne debiuty jak w pana przypadku.
Michael Haneke był w podobnym wieku, kiedy zadebiutował w kinie. Wadą późnego debiutu jest to, że nie można sobie pozwolić na popełnianie błędów. Zaletą jest nabrany z czasem dystans, bardziej refleksyjne spojrzenie na rzeczywistość, nieprzejmowanie się rzeczami niewartymi uwagi, a dotykanie tego, co ważne. Piętnaście lat temu nie miałbym odwagi sięgnąć po tak trudny temat jak ten w „Zgodzie”. Jak wyglądała pańska droga do miejsca, w którym się pan dzisiaj znajduje?
Wszystko zaczęło się we wczesnych latach 90., kiedy panował tak zwany dziki kapitalizm. Jeszcze jako student Akademii Teatralnej na wydziale wiedzy o teatrze poszedłem do świeżo otwartej rozgłośni radiowej i powiedziałem, że chcę tam pracować. „Co byś chciał robić?”, zapytał redaktor naczelny. „Chciałbym się zająć kulturą”, odpowiedziałem. „Bardzo proszę”, odparł. I z dnia na dzień, bez żadnego doświadczenia zacząłem pracować w dziale kultury Radia Wawa. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Trzeba znać odpowiednie osoby, odbywać staże, na każdym kroku udowadniać swoje kompetencje. Wtedy było inaczej, wykorzystałem to, że niczego się nie bałem. Szukałem jakiegoś sensownego pomysłu na siebie i choć z czasem okazało się, że znalezienie go zajmie jeszcze kilka lat, to wtedy wydawało mi się, że to jest właśnie to, co będę robił w życiu.
Po kilku latach w radiu, gdy byłem już szefem swojego działu i wydawało się, że nic nowego mnie nie czeka, odszedłem i wraz z moim przyjacielem otworzyłem agencję reklamową. Robiliśmy głównie zwiastuny i reklamy filmów. Podliczyłem kiedyś, że zrobiliśmy dwa i pół tysiąca reklam. Tworząc materiały dla dystrybutorów, musiałem oglądać mnóstwo filmów. Dzięki temu byłem na bieżąco z tym, co się dzieje w kinie. Docieranie do esencji filmu – konieczne w takiej pracy – bardzo mi się później przydało.
Jak trafił pan do szkoły filmowej?
Okoliczności były bardzo dramatyczne [śmiech]. Pewnego dnia wziąłem do ręki książkę Carla Junga „Archetypy i symbole”. Wygodnie usiadłem i zacząłem czytać, ale po pierwszej stronie odpadłem. Przeraziłem się, bo nie zrozumiałem ani słowa z tego, co czytałem. Wcześniej – z moim otwartym i chłonnym umysłem – to było nie do pomyślenia. Stwierdziłem, że musi być ze mną bardzo źle, że praca, którą wykonuję, wyjałowiła mnie intelektualnie. Wtedy zdecydowałem, że muszę zmienić swoje życie. Miałem trzydzieści trzy lata, gdy zamknąłem dobrze prosperujące studio reklamowe – co było niezwykle ryzykowne, ponieważ na utrzymaniu miałem dom i dwójkę dzieci – i postanowiłem pisać scenariusze. Pierwszym krokiem był egzamin do Studium Scenariuszowego łódzkiej filmówki.
Miał pan przed tym jakieś wprawki literackie?
Nie, ale ten krok nie był przypadkowy. Kilka lat wcześniej, pracując w radiu, przeprowadziłem wywiad z Feliksem Falkiem. To była bardzo ciekawa rozmowa, a po niej, ku mojemu zaskoczeniu, Falk zapytał, czy nie chciałbym zdawać na scenariopisarstwo, którego był wówczas szefem. Ta propozycja z oczywistych względów bardzo mnie ucieszyła, ale nie byłem jeszcze gotowy, by z niej skorzystać. Gdzieś jednak drzemało we mnie to zaproszenie do świata filmu. Kilka lat później udało mi się spełnić to marzenie. Na scenariopisarstwie okazało się, że mam talent do filmowego opowiadania. Zaraz po ukończeniu szkoły dostałem się do serialu „Plebania”, który wtedy był niezwykle popularny. Jego producenci uznali mój próbny scenariusz odcinka za najlepszy ze wszystkich, jakie dotychczas powstały. Po dwóch odcinkach okazało się jednak, że kompletnie się do tego nie nadaję. Nie potrafiłem dostosować swojego pisania do konwencji konserwatywnego i mizoginistycznego świata. Pamiętam, że byłem akurat na urlopie w Białowieży, gdy zadzwonił do mnie kierownik literacki, abym po raz kolejny zmienił scenę. Z pokorą wysłuchałem, dlaczego jest beznadziejna, a potem grzecznie podziękowałem za współpracę. W życiu trzeba smakować różnych rzeczy, by dowiedzieć się, na czym nam naprawdę zależy.
Może trzeba było zacisnąć zęby, bo przecież takie okazje nie zdarzają się często?
Nie miałem poczucia porażki, bo wiedziałem, że to nie mój świat. Szukałem drogi, która będzie mnie rozwijała. Zacząłem pisać „Egzamin z życia”, gdzie miałem dużo większą swobodę. Jednak po roku zauważyłem, że powtarzam pewne wyuczone wcześniej schematy, więc pora coś zmienić. Choć cieszyłem się już pewną renomą, praca przy serialach była wtedy bardzo opłacalna, a producenci z telewizji dzwonili do mnie po pomoc w trudnych przypadkach, to mi nie wystarczało. Poczułem, że znów znalazłem się w złym miejscu i odkładam swoje potrzeby na bok. Ponownie porzuciłem swoje zajęcie w chwili, gdy przynosiło największe profity, i postanowiłem uczyć się reżyserii w Szkole Wajdy. Po jej ukończeniu Wojciech Marczewski i Edward Żebrowski zaproponowali mi prowadzenie zajęć i stanowisko kierownika programu reżyserskiego Studio Prób. Wydawało mi się to propozycja grubo na wyrost, ale skoro wyszła od tak doświadczonych twórców, to mogło znaczyć, że wiedzą o mnie coś, czego ja sam jeszcze nie wiem. Postanowiłem im zaufać.
Czym się pan kierował na drodze do reżyserii?
Przede wszystkim ogromną chęcią wyrażenia samego siebie, znalezienia języka, którym opowiem świat po swojemu. Możemy próbować zagłuszyć takie pragnienie, ale jeśli naprawdę odczuwamy potrzebę tworzenia, to niezależnie, co byśmy robili, zawsze będzie nas ciągnęło w tę stronę. Stojąc na życiowych rozstajach, przyglądałem się ludziom, którzy zaprzeczali tej potrzebie. Bałem się, że jeśli nie wystarczy mi odwagi i determinacji, to podzielę ich smutek. To mnie mocno motywowało do szukania kolejnych wyzwań.
Czuje się pan bardziej artystą, wykładowcą czy ekspertem w sprawach filmowych?
Godzenie tych ról jest bardzo trudne. Większość czasu poświęcam uczeniu, ale w moim przypadku nie jest to typowo akademicka forma. Pomagam młodym twórcom filmowym stawiać pierwsze kroki, towarzyszę im twórczo, rozwijając ich pomysły na film. Wymagam kreatywności, ale sam też muszę działać i otwierać się na nowe rzeczy. Z tej wymiany energii uczeń-wykładowca powstał mój pełnometrażowy debiut, „Performer” z 2015 roku, nakręcony razem z moim studentem, znanym kuratorem sztuki Łukaszem Rondudą. W tle już rozwijała się „Zgoda”, z Małgorzatą Sobieszczańską pracowaliśmy nad scenariuszem przez osiem lat. Z dzisiejszej perspektywy czuję, że wszystkie moje dotychczasowe doświadczenia prowadziły do „Zgody”.
Skąd pomysł na ten film i determinacja, by tak długo przy nim pracować?
Tytułowa „Zgoda” to jeden z dwustu dwudziestu obozów pracy na terenie Polski stworzonych pod koniec II wojny światowej przez radzieckie NKWD. Więziono tam ludzi podejrzanych o współpracę z faszystami, volksdeutschów, ale też księży oraz członków Armii Krajowej. Większość osadzonych była niewinna, trafiali do obozu bez procesu, bowiem wystarczyło być uznanym za „niechętnego komunistycznej władzy”. Wiele osób zamknięto na podstawie tak zwanego „donosu sąsiedzkiego” – sąsiad skarżył na sąsiada, żeby przejąć jego majątek. Obóz otwarto w lutym 1945 roku, a zlikwidowano go w listopadzie – przez ten czas zarządzali nim polscy ubecy. Po wojnie role się więc odwróciły; Polacy stali się katami dla Niemców i wszelkich „wrogów” ideologicznych. Przetrzymywano tam blisko sześć tysięcy osób, z czego około dwa tysiące zmarło. Długo broniłem się przed tak trudnym tematem. Gdy Małgorzata przyniosła mi swój tekst, postanowiliśmy skupić się na wątku młodego Polaka, który zatrudnia się w obozie jako strażnik, by wydostać z niego ukochaną dziewczynę. Do rozpoczęcia pracy nad filmem ostatecznie przekonała mnie nagrana przez scenarzystkę rozmowa przeprowadzona w trakcie szukania materiałów na Śląsku. Zobaczyłem byłego więźnia – postawnego, pewnego siebie osiemdziesięciolatka – który na samo wspomnienie o obozie, gdzie trafił w wieku czternastu lat, rozpłakał się przed kamerą. Zrozumiałem, jak ważna jest ta historia. Tym bardziej że większość ludzi – nawet na Śląsku – nie wie o istnieniu tych miejsc, ponieważ więźniowie, którzy przeżyli obóz, po wypuszczeniu nie mogli nikomu mówić o tym, co się tam działo – groziło im za to dwadzieścia pięć lat więzienia. Do dzisiaj nikt nie poniósł za to odpowiedzialności.
Pozornie „Zgoda” to film wojenny, ale tak naprawdę opowiada o człowieczeństwie, miłości, wystawianiu na próbę naszych uczuć i marzeń.
Historia koncentruje się na losach trojga przyjaciół wystawionych na wielką próbę z powodu tragicznych okoliczności. Erwin i Franek stają się wrogami gotowymi poświęcić życie, by uratować Annę. W obozie człowiek zostaje odarty z humanizmu i sprowadzony do instynktów, za wszelką cenę próbuje przetrwać, tymczasem oni próbują walczyć o miłość. To wzruszające i poruszające. Ich zmaganie jest w istocie walką o człowieczeństwo w nich samych. Przyznam, że nie lubię filmów wojennych. Ze względu na niechęć do epatowania okrucieństwem starałem się ograniczyć drastyczne sceny do minimum. Od początku myślałem o „Zgodzie” jako o manifeście antywojennym.
Nie obawia się pan, że po seansie część widzów uzna, że pokazuje pan okrucieństwo Polaków wobec pokrzywdzonych Niemców?
Takie podziały w ogóle mnie nie interesowały. Szedłem za małym człowiekiem, a nie wielką historią. Mój film ma pokazać, że zło dotyka nas wszystkich i wszyscy jesteśmy wobec niego bezradni. To bardzo uniwersalna opowieść. W pewnym stopniu „Zgoda” odnosi się do współczesnej Polski. Dzisiaj znów zostaliśmy podzieleni na wrogie obozy, które nie chcą ze sobą rozmawiać. W takiej sytuacji ludzie szukają tego, co ich dzieli, a nie łączy. To bardzo prosta droga do eskalacji i poważnego konfliktu.
Skąd pana zdaniem bierze się zło?
Tak jak i dobro – zło rodzi się w nas, w naszych sercach, decydują o tym okoliczności. Wielki humanista Goethe powiedział kiedyś: „Nie ma takiej zbrodni, której bym nie popełnił”. Trzeba mieć świadomość tego potencjału w sobie i umieć oprzeć się głosom demagogów starających się nas uwieść, zmanipulować, uczynić żołnierzami swoich szalonych wizji. Ważne jest, by dojrzeć do poczucia odpowiedzialności za swoje życie – wtedy jest szansa, że nie damy się zwieść manipulatorom.
Jeszcze parę lat temu mówiło się, że mamy nieheroiczne czasy, że europejski ład zapewnia bezpieczeństwo i stabilizację. Ostatnio historia gwałtownie przyspieszyła i już nic nie wydaje się pewne.
Obudziliśmy się z błogiego snu konsumeryzmu i zrozumieliśmy, że nic nie zostało nam dane na zawsze. Nacjonalizm nie bierze się znikąd, on drzemie w społeczeństwie. Wynika z wewnętrznego lęku, niezadowolenia, niespełnienia. Jest jednak nadzieja, że społeczeństwa poradzą sobie z tą falą populizmu i nacjonalizmu. Choćby u nas widać, że naród w fundamentalnych kwestiach potrafi wyjść na ulicę i głośno wyrazić swój sprzeciw.
Jak ocenia pan kondycję polskiego kina?
Dzięki powstałemu w 2005 roku Polskiemu Instytutowi Sztuki Filmowej nasze kino odżyło i wróciło do formy. W ciągu zaledwie kilku lat zrobiliśmy ogromny postęp. Dostaliśmy pierwszego w historii Oscara dla najlepszego zagranicznego filmu za „Idę”; „Córki dancingu” i „Wszystkie nieprzespane noce” zachwyciły Amerykanów na Sundance. Polskie filmy znów zaczęły się pojawiać na ważnych festiwalach filmowych na całym świecie. To nie przypadek. Nauczyliśmy się robić filmy i ze sobą współpracować. Robimy produkcje z coraz większą odwagą. Już nie mówi się ze zgrozą: „O Boże, kolejny polski film”. W latach dziewięćdziesiątych polski film był synonimem czegoś w bardzo złym guście. Rzadko trafiały się produkcje godne uwagi, jak „Psy” Władysława Pasikowskiego czy „Dług” Krzysztofa Krauzego.
Polskie środowisko filmowe też jest podzielone, tak jak nasze społeczeństwo?
Mam wrażenie, że jesteśmy obok tego wielkiego bałaganu. Mocno ze sobą walczymy o fundusze na filmy, ale też wzajemnie się wspieramy. Konkurencja jest spora, ale koniec końców liczy się jakość projektów, a nie ich ideologiczna „słuszność”. Przy „Zgodzie” pomagał mi drugi reżyser „Smoleńska”. To zresztą mój były student, świetny, utalentowany twórca, pracujący wcześniej przy wielu innych udanych produkcjach.
Ucząc studentów, widzi pan zmiany pokoleniowe? Większą lub mniejszą otwartość na eksperymenty?
To bardzo indywidualna kwestia. Każdy przychodzi z osobnym światem, który wymaga szczególnej obróbki. Często trafiają do nas utalentowani ludzie, ale pełni blokad i zahamowań. Pamiętam, jak na egzaminie wstępnym zapytałem kiedyś pewną dziewczynę, czego się obawia, a ona odpowiedziała, że najbardziej boi się, że zostanie przyjęta. To nie świat jest naszym największym przeciwnikiem, ale my sami ze swoim bagażem lęków. Staram się zarażać studentów szczerym, odważnym i otwartym spojrzeniem na świat. Sam czuję radość tworzenia tylko wtedy, gdy jadę po bandzie i nie liczę się z konsekwencjami. Wtedy wiem, że żyję i w pełni się realizuję.
Moim mistrzem jest Edward Żebrowski. Robił fantastyczne kino, był również wybitnym nauczycielem. Wcześniej wydawało mi się, że coś wiem na temat kina, ale po spotkaniu z nim okazało się, że nie wiem nic. Przed rozpoczęciem pracy nad „Zgodą” poszedłem na jego grób i zapaliłem świeczkę z nadzieją, że udzieli mi wsparcia, tak jak to zawsze robił. To dla mnie autorytet filmowy i moralny. Zawsze wiedział, jak się zachować w trudnych sytuacjach. Bardzo dużo nauczyłem się od Wojciecha Marczewskiego. Wciąż to robię, bo wykładamy razem w SzkoleWajdy. Ale najbliższy mi twórca, którego z zachwytem podglądam, to Michael Haneke. To od niego nauczyłem się skomplikowanego języka filmowego. Haneke zawsze sięga po ważne tematy, nigdy nie zajmuje się głupstwami. To moralista, który nie grozi palcem, ale zadaje ważne pytania. Bierze odpowiedzialność za społeczność, w której żyje. Jako filmowiec nie jestem człowiekiem od taniej rozrywki. Wiem, że kino ma jarmarczne pochodzenie, ale na szczęście ten jarmark można obrócić w lepszą sprawę. Filmy powstają za olbrzymie pieniądze, wielkim wysiłkiem setek ludzi. Trzeba mieć coś bardzo istotnego do powiedzenia, żeby angażować tyle osób i zajmować cudzą uwagę. Świadomość, że robię coś wartościowego, o czym inni powinni się dowiedzieć, broni mnie przed wątpliwościami. Tak było ze „Zgodą”. Jako widz też unika pan kina rozrywkowego?
Nie, od zawsze oglądam wszystko. Jako widz jestem wszystkożerny. Jednego dnia idę do kina na rumuński dramat społeczny „Sieranevada”, drugiego na „Valeriana” Luca Bessona. Oglądanie jest w moim przypadku kompulsywne. Tylko w kinie jestem w stanie się zrelaksować, odciąć od rzeczywistości i problemów. Uwielbiam oglądać filmy sam, bez dziewczyny czy znajomych, bo wtedy mogę w pełni oddać się temu, co oglądam. Polecam, jeśli ktoś tego nie próbował. Śledzę też bacznie wszelkie doniesienia na temat ważnych dla mnie premier, lubię wiedzieć, co w trawie piszczy. Jestem po prostu hardkorowym kinomanem.
Ma pan inne równie silne fascynacje jak kino?
Moją pierwszą pasją były książki. Od najmłodszych lat czytałem tyle, że przekraczało to racjonalne granice. Już jako ośmiolatek przeczytałem wszystkie pozycje z działu dziecięcego w bibliotece, więc przeniosłem się do sekcji dla dorosłych. Pochłaniałem te historie, często niewiele z nich rozumiejąc. W pewnym momencie moja mama zorientowała się, że korzystam z biblioteki dla dorosłych, i zrobiła mi straszną awanturę. Byłem zdziwiony, bo nie wiedziałem, że dobieram się do zakazanej wiedzy. Podobnie jak teraz z filmami, kiedyś czytałem wszystko – od Dostojewskiego po wyssane z palca bzdury science-fiction. Aż wreszcie w wieku dwunastu lat pewnego dnia mój mózg odmówił współpracy, nie był w stanie przyjąć kolejnej fabuły. Pamiętam ten moment bardzo wyraźnie. Czytałem książkę science-fiction „Andromeda znaczy śmierć”, aż gdzieś w połowie nagle zrobiło mi się niedobrze, poczułem, jak te wszystkie historie podchodzą mi do gardła. Pobiegłem do toalety i zwróciłem wszystko naturze. Dzisiaj myślę, że po prostu przedawkowałem literaturę. Przez kilka kolejnych lat nie wziąłem do ręki żadnej książki, nie byłem w stanie nic więcej przyswoić, zacząłem więc oglądać filmy, głównie w telewizji. To były czasy, gdy emitowano naprawdę dobre filmy, na przykład francuską Nową Falę. W szkole średniej namiętnie chodziłem do DKF-u, gdzie wyświetlano zdobyte z trudem, nieoficjalnymi drogami, zagraniczne filmy. Pamiętam pokaz „Blaszanego bębenka”. Oglądaliśmy go w dusznej i zatłoczonej sali, ale wszyscy z wypiekami na twarzy wpatrzeni byli w ten wymagający, trzygodzinny film. Pracując w radiu jako krytyk filmowy, siłą rzeczy musiałem oglądać mnóstwo filmów. Oglądając taką liczbę filmów, a przy tym mając obszerną wiedzę teoretyczną i praktyczną na ich temat, da się jeszcze patrzeć na nie naiwnie? Bez analizowania, porównywania, szukania błędów?
Krytyczne spojrzenie włącza się mi tylko wtedy, gdy mam do czynienia ze złym filmem. Jeżeli opowieść jest dobrze skonstruowana, płynę wraz z nią. Jako rasowy kinoman lubię, gdy reżyser zabiera mnie w podróż. Wówczas w głębokim poważaniu mam technikalia. Zresztą oglądanie nieudanego filmu też jest ciekawe, bo pozwala uczyć się na cudzych błędach. To lekcja na żywym organizmie.
Myśli pan już o kolejnym filmie?
Przyszła do mnie z pomysłem moja była studentka, Agnieszka Olejnik. Pracujemy właśnie nad bardzo poruszającą historią, której akcja rozgrywa się w 2030 roku, po rozpadzie Unii Europejskiej. To będzie coś w rodzaju science-fiction, dystopii. Bardzo ryzykowny i trudny projekt.
Ale właśnie takie lubi pan najbardziej, więc raczej się uda.
To bardzo pociągające, muszę przyznać.
A co z obecnymi czasami, chciałby je pan kiedyś przekuć w fabułę? Mają potencjał twórczy?
Ogromny. Żałuję, że nie mam tyle „mocy przerobowych”, by sięgnąć do naszej współczesności. Na ulicy leży mnóstwo tematów. Z ogromną zazdrością spoglądam na rumuńskie kino, które potrafi w prosty, a zarazem kunsztowny sposób pokazać współczesny świat. W Polsce wciąż daleko nam do tego realistycznego języka. Nasze nieszczęście polega na tym, że jedyne filmy naprawdę korespondujące z rzeczywistością kręci u nas Patryk Vega. Na swój własny, pokraczny sposób jest wyczulony na impuls społeczny. Rumuni mają „Sieranevadę”, my „Botoks”. Maciej Sobieszczański (ur. 1967) – wykładowca PWSFTViT w Łodzi oraz Programu Fabularnego Studio Prób w Szkole Wajdy, ekspert PISF. Reżyser i scenarzysta krótkometrażowego filmu „Urodziny” na podstawie opowiadania Etgara Kereta, współautor pełnometrażowego filmu „Performer”, zdobywcy nagrody THINK: FILM AWARD na MFF w Berlinie. Jego film „Zgoda” otrzymał nagrodę w sekcji FIRST LOOK na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. „Zgoda” miała międzynarodową premierę w konkursie głównym na Festiwalu Filmowym w Montrealu (gdzie Sobieszczański otrzymał nagrodę dla najlepszego reżysera), zaś do polskich kin trafiła 6 października.