Rzadko udziela wywiadów, a kiedy już to robi, mówi z ujmującą lekkością – otwarcie, szczerze, z błyskiem figlarności w oku i pewnością człowieka, który wie, czego chce. W tej ekskluzywnej rozmowie dla KMAG, artysta zaprasza nas do swojego świata – opartego na instynkcie, ciekawości i nieustraszonej, twórczej zabawie.
Spotkaliśmy się w połowie czerwca, tuż po jego występie w Polsce – tym razem w kultowym warszawskim klubie Smolna, na kilka tygodni przed obchodami dziesiątej rocznicy jego istnienia. Rozmowa szybko zeszła na „The Sinners” – odważne wydawnictwo z 2023 roku, które wzbudziło zarówno fascynację, jak i liczne kontrowersje. Utwór oparty na polskojęzycznej wersji „Modlitwy Pańskiej”, osadzonej na mocnym beacie techno, był czymś więcej niż tylko singlem – stanowił dźwiękową prowokację. Historia jego powstania – jak tłumaczy Pesce – miała w sobie tę samą impulsywność i intuicję, które od zawsze wyznaczały kierunek jego twórczości.
Pomysł narodził się w Kolumbii, kiedy dowiedział się, że wyruszy w trasę po czterech polskich miastach. „Od razu pomyślałem, że chcę stworzyć coś wyjątkowego na tę trasę” – wspomina. Skontaktował się wówczas ze swoją przyjaciółką, która jak się okazało jest Polką i przebywała akurat w Kolumbii, co umożliwiło im współpracę. Tydzień później spotkali się osobiście. „Chciałbym stworzyć coś wyjątkowego – o religii, ale z ogromnym szacunkiem. Przez pryzmat techno” – wyjaśnił jej swoją koncepcję. Początkowo miała wątpliwości. Obawiała się reakcji w kraju o tak silnych wpływach katolickich. Pesce rozwiał jej obawy – „Nikt nie dowie się, że to ty. Zedytuję twój głos w taki sposób, że będzie nie do poznania. Zaufaj mi”. Struktura utworu – linia basu, aranżacja – była już gotowa. Brakowało jedynie wokalu. Nagrali go w jednym podejściu, a dwa dni później „The Sinners” było ukończone – utwór zrodzony z ryzyka, instynktu i ludzkiej więzi, kwintesencja twórczości Cristóbala Pesce.
Był to zabieg artystyczny, który łatwo mógł zostać źle odebrany. W Polsce utwór trafił w czuły punkt. Reakcja publiczności ujawniła coś, czego artysta się nie spodziewał – głęboką i coraz silniejszą więź z odbiorcami, których kiedyś uważał za odległych. „Właściwie niewiele wiedziałem o tym kraju” – przyznaje. „Jedyne, co znałem, pochodziło z filmu, który oglądałem jako dziecko, „Chłopiec w pasiastej piżamie”; dwóch najlepszych przyjaciół, rozdzielonych przez wojnę. To było druzgocące. Film ten trwale zapisał się w jego pamięci i ukształtował pierwsze wyobrażenie o kraju. „Wydawał się wtedy tak daleki od mojego świata. Kiedy dowiedziałem się, że zagram właśnie w Polsce i zorientowałem się, ilu fanów tak naprawdę śledzi moją muzykę… to było surrealistyczne. To, co kiedyś wydawało się obce i odległe, stało się jedną z moich najwierniejszych i najbardziej oddanych publiczności”.
fot. Tomek Janus / specjalne podziękowania dla Nobu Hotel Warsaw
Poczucie niespodziewanej bliskości z polską publicznością osiągnęło swój szczyt podczas debiutu Cristóbala w klubie Smolna – wieczoru, który okazał się zarówno symboliczny, jak i głęboko osobisty. „Przede mną stały dwie dziewczyny, które nie opuściły swoich miejsc przez cały set. To były ich miejsce. Tańczyliśmy tak samo, w takim samym rytmie” – dodaje z ekscytacją w głosie. „Energia z jaką spotkałem się w klubie, była czymś nie do podrobienia. Tak, jakby wszystko było ze sobą zsynchronizowane” – wspomina. Być może to zasługa samej przestrzeni – intymnej, skupionej, niemal sakralnej, która sprzyja tak intensywnej wymianie energii.
Podobnie jak w berlińskim Berghain, na Smolnej obowiązuje całkowity zakaz korzystania z telefonów. Zero zdjęć, zero stories, zero rozpraszaczy – tylko pełna obecność. „To dało się odczuć” – mówi Pesce. „Kiedy ludzie nie nagrywali, naprawdę byli zanurzeni w muzyce. Byli tam ze mną – w stu procentach”. Dla niego ten wieczór nie był zwykłym występem. „To był zaszczyt” – przyznaje. „Zagrać w miejscu z prawdziwą historią, gdzie tylu wybitnych DJ-ów zostawiło swój ślad… Czułem wdzięczność. Dla ludzi, którzy przyszli, tańczyli, pozwolili sobie poczuć tę energię. O to w tym wszystkim chodzi”. Więź z publicznością zacieśniła się jeszcze bardziej, kiedy w trakcie seta Pesce wielokrotnie zaskakiwał tłum, wplatając w swoje brzmienie utwory George’a Michaela, Lady Gagi, Missy Elliott czy Ciary. Było to odważne odejście od przewidywalnej setlisty – zabawne, bezkompromisowe, zupełnie nieortodoksyjne. Nie był to jednak pusty gest – to był sygnał. Na przestrzeni lat jego sety stawały się coraz bardziej płynne, instynktowne, osobiste. Jak przyznaje, to była świadoma ewolucja. „Na początku, trzy lub cztery lata temu, byłem znany z grania hard techno” – wspomina. „Wtedy takie brzmienie było rzadkie i ekscytujące, niewielu DJ-ów grało w ten sposób”. Dziś idzie w przeciwnym kierunku. „Więcej BPM-ów, większa intensywność. Ludzie myślą, że za tym kryje się więcej emocji. Już tego tak nie postrzegam. Wybieram zupełnie coś innego” – tłumaczy. W świecie, który pędzi bez wytchnienia, Pesce proponuje coś odwrotnego. Przestrzeń, w której można odetchnąć, poczuć coś głebszego i wrócić do teraźniejszości.
Kiedy wchodzi na scenę, wszystko łączy się w jedną całość. Nie tylko dźwięk, ale także rytm. Światła, ruch i puls tłumu mogą przypominać misternie zaprojektowany spektakl, a Pesce odgrywa jedną z ról. Nic bardziej mylnego. „Tak, to występ, ale bez względu na okazję, zawsze pozostaję sobą. Nieważne, czy gram dla tysięcy osób, czy po prostu dla siebie w moim pokoju. Jestem wciąż sobą, nie zmieniam się”. U Pesce nie istnieje podział na człowieka i muzykę. „Poruszam się w pełnym oddaniu, tak jakby rytm całkowicie mnie pochłaniał. Nigdy nie potrzebowałem cardio, to właśnie w klubie moje ciało ożywa. Dlatego zawsze jestem w formie” – mówi z uśmiechem. To oddanie nigdy nie było grą pod publikę. „Czułem to tutaj, głęboko w klatce piersiowej” – opowiada, kładąc dłoń na sercu. „Każdy beat odbijał się echem w moim ciele, głowa pulsowała w rytm BPM-ów. To było coś więcej niż dźwięk – rodzaj uniesienia, jakby ktoś przenosił mnie do innego wymiaru”

fot. Tomek Janus / specjalne podziękowania dla Nobu Hotel Warsaw
W tej przestrzeni tłum przestawał być zbiorem obcych osób – stawał się przedłużeniem jego oddechu i istoty. „Połączenie było wszystkim” – mówi. „Dlatego zawsze wolałem kluby od festiwali. Mogę spojrzeć każdemu w oczy, poczuć każdą obecność. Festiwale rozpraszają energię. Jesteś jednym z wielu. Ale w małym pomieszczeniu można stworzyć coś wyjątkowego”. Czasem ta magia stawała się lekarstwem. Pesce wspomina noc we Frankfurcie sprzed dwóch lat. Po wyczerpującym, czternastogodzinnym locie z Ameryki Południowej, osłabiony przez COVID, był o krok od odwołania występu. „Ledwo mogłem oddychać. Ale coś mówiło mi, że muszę zagrać” – mówi. I zagrał. Powoli publiczność zaczęła odpowiadać na jego energię. „Pod koniec seta zagrałem utwór pełen emocji, a ludzie zaczęli się obejmować. Poczułem to – tę zmianę. Dali mi coś, o czym nie wiedziałem, że potrzebuję. Oddałem im wszystko, co miałem, a oni zwrócili to w podwójnej dawce” – wspomina cicho. „Zszedłem ze sceny nie tylko w lepszym stanie, ale wręcz uzdrowiony. Ale nawet uzdrowienie zostawia ślad. Po każdym secie musiałem wziąć prysznic – nie tylko po to, by zmyć pot, ale by uwolnić energię, którą otrzymałem – całą; tę piękną, i tę ciężką. To był jedyny sposób, by zacząć od nowa”.
Jego filozofia szczególnie wybrzmiewa po secie Revolt, opublikowanym w kwietniu na YouTube. Był to występ o bardziej powściągliwym, wręcz medytacyjnym charakterze. Z pozoru elegancki i introspektywny, w środku tętniący napięciem twórczym.„Szczerze mówiąc, to był pierwszy set, który nie powstał dla mnie” – przyznaje. „Zrobiłem go dla publiczności. Ludzie prosili o taki repertuar, więc się zgodziłem. Ale zrobiłem to po raz ostatni”. Choć set wizualnie urzeka, a technicznie dopracowany jest w najmniejszym detalu, pozbawiony jest autentyczności o czym sam wspomina artysta. „Zagrałem popularne kawałki, bo tego oczekiwali ode mnie moi fani, ale ten set nie powstał w zgodzie z moim prawdziwym JA. To nie było taki sam set jak chociażby Atomic. Moje brzmienie, moja energia. To właśnie tam byłem naprawdę sobą” – mówi Pesce.
Szczerość tego rodzaju często ma swoją cenę. Pesce wiedział, że łamanie oczekiwań publiczności wzbudzi mieszane reakcje – i Revolt rzeczywiście takie wywołał. „Ludzie znienawidzili ten set” – mówi bez ogródek. „Twierdzili, że gram pop-techno, że nie szanuję sceny. Gdy pojawiły się utwory takie jak Telephone Lady Gagi czy Charli XCX, mówili, że udaję kogoś innego”. On jednak pozostał niewzruszony. „Nie udawałem. Nigdy nie twierdziłem, że gram wyłącznie techno. Gram to, co kocham. Tworzę muzykę, a muzyka to wolność. To sztuka, która nie podlega regułom. Jeśli ktoś potrzebuje do niej instrukcji… to jego problem”.
Emocje i instynkt są obecne w każdym aspekcie jego twórczości – od klubowych setów po pracę w studiu. Jego remiksy często budzą kontrowersje, szczególnie gdy zahaczają o pop, ale każdy wybór ma osobiste źródło. „Remiksuję utwory, które coś dla mnie znaczą” – tłumaczy. Zazwyczaj niosą wspomnienia: przebłyski dzieciństwa, chwile spędzone z mamą. To nigdy nie jest przypadek. Zapytany o jeden szczególny szczególny remiks odpowiada bez wahania. „Telephone Lady Gagi” – mówi. „Ten utwór definiuje moją przeszłość: lata szkolne, dorastanie, więź z mamą. Lady Gaga zmieniła moje życie i odegrała ogromną rolę w mojej podróży”. Pesce wierzy, że był jednym z pierwszych DJ-ów, którzy wprowadzili utwory Lady Gagi do repertuaru hard techno na dużych scenach – było to posunięcie, które początkowo spotykało się z oporem. „Wtedy nie było to tak powszechnie akceptowane jak dziś. Ale ja zawsze ją wspierałem. Jestem Little Monster od samego początku”.
Mimo obecnej pewności siebie, nigdy nie planował zostać DJ-em. „To się po prostu wydarzyło” – wzrusza ramionami. „Nigdy nie myślałem, że chcę być sławny, mieć miliony odbiorców. Po prostu kochałem tworzyć muzykę”. Tworzenie, nie sława, jest dla niego istotą. „Zawsze mówiłem, że przyszedłem na świat, żeby tworzyć. Nieważne, czy usłyszy go garstka osób, czy dwa miliony – to niczego nie zmienia”.
Urodzony w Chile, ale ukształtowany przez znacznie więcej, postrzega swoją tożsamość jako szeroką i płynną. „Szczerze mówiąc, sam nie wiem, skąd jestem” – przyznaje. „Tak, urodziłem się w Chile. Ale czuję, że należę do świata”. Dorastał w Ameryce Łacińskiej, słuchając europejskiej muzyki, którą puszczała mu matka. Od najmłodszych lat chłonął kontrastowe wpływy. „Noszę w sobie oba światy: ciepło i rytm Ameryki Łacińskiej oraz chłodną precyzję Europy. Jestem mieszanką. Nie pochodzę z jednego miejsca – pochodzę ze wszystkich miejsc, które postawiły we mnie swój ślad”.
fot. Tomek Janus / specjalne podziękowania dla Nobu Hotel Warsaw
To multikulturowe DNA pulsuje w każdym jego utworze i w każdym secie. Nie zamyka się w jednym gatunku ani scenie – porusza się instynktownie, kierując się emocjami, a nie zasadami. Niezależnie od tego, czy gra techno, pop, czy coś pomiędzy, jedyną stałą jest dla niego zmiana. Każdy występ jest odpowiedzią na energię miejsca. „Każdy kraj ma swoją częstotliwość” – mówi. Niemcy oczekują twardych, industrialnych setów – wszystko łagodniejsze ich gubi. W Polsce ludzie są otwarci. Mogę zagrać cokolwiek, a oni nie tylko to zaakceptują – oni to poczują. Przywołuje kraje, w których publiczność porusza się w idealnej synchronizacji, niezależnie od gatunku muzyki. „To tak, jakbyśmy nadawali na tych samych falach. W Hiszpanii ludzie odnajdują się w intensywności, Ameryka Południowa kocha melodyjność, Australia EDM. A Azja? Zacząłem od hard techno i musiałem szybko zmienić kierunek” - ucina z uśmiechem na twarzy.
Zapytany o inspiracje wykraczające poza beat i bas odpowiada bez wahania - „Astrix – król psytrance”. Jego podziw jest jednak nie tylko artystyczny, lecz także głęboko osobisty. Pesce otworzył swój, dziś już viralowy, set Atomic utworem Universo Astrixa – gestem, który niespodziewanie spotkał się z odpowiedzią samego mistrza. „Wysłał mi wiadomość, zaobserwował na Instagramie… to było dla mnie wszystkim” – wspomina z cichą wdzięcznością. „Przypomniał mi, że można być znanym DJ-em, a jednocześnie pozostać człowiekiem skromnym, życzliwym”.
Ta równowaga między pokorą, a siłą stanowi fundament jego etosu. „Dziś zbyt wielu DJ-ów pnie się szybko w górę i przyjmuje postawę rockowych gwiazd” – mówi. „Są niegrzeczni, aroganccy, roszczeniowi. To nie są postawy, z którymi chciałbym być utożsamiany”. Podobne podejście widać w jego stosunku do platform społecznościowych, takich jak TikTok – często lekceważonych w środowiskach undergroundowych. Dla Pesce to nie kompromis, lecz ogromna szansa. „Nie mam z tym problemu. Powinieneś być dumny z miejsca, w którym zaczęła się twoja droga – czy to TikTok, YouTube, Spotify” tłumaczy. „Myślę, że mnie też można nazwać DJ-em z TikToka. Wielu ludzi odkryło mnie właśnie tam. To dało mi widoczność i zawsze będę za to wdzięczny”.
Cristóbal zanurzył się już w nowym rozdziale swojej kariery; testując nieopublikowane jeszcze edity na parkietach całej Europy. Jeden z nich – śmiały remiks Thrillera Michaela Jacksona – już wzbudza poruszenie. Premierowo zaprezentował go na Smolnej, gdzie energia na parkiecie sięgnęła punktu wrzenia. „Zagrałem go po raz pierwszy właśnie tam i publika eksplodowała. Nie planowałem jeszcze nic ogłaszać, ale… tak, to była niespodzianka” – uśmiecha się. Utwór nabiera szczególnego znaczenia w roku, w którym mija szesnasta rocznica śmierci Jacksona. Choć artysty nie ma już wśród nas, jego muzyczne dziedzictwo pozostaje żywe – kształtuje pejzaż dźwiękowy współczesnych twórców i inspiruje do śmiałych interpretacji. Remiks Cristóbala nie próbuje naśladować oryginału, lecz przekształca go, oddając ducha popowej ikony przez pryzmat własnego, bezkompromisowego wyrazu. To mocne przypomnienie, że prawdziwa innowacja często rodzi się w dialogu z przeszłością, a nawet najbardziej rozpoznawalne melodie mogą na nowo ożyć w rękach artysty, który nie boi się podjąć ryzyka.
Z ekscytacją występów wiąże się jednak nieubłagany rytm życia w trasie. Sety wymagają ogromnej wytrzymałości, a Pesce odnajduje równowagę dzięki dyscyplinie. „Siłownia jest moją kotwicą. Zawsze nią była” – mówi. „To nie tylko dbanie o ciało fizycznie, ale i oczyszczenie umysłu. Kiedy przyjeżdżam do nowego miasta, pierwsze o co pytam, to o najbliższą siłownie. Godzina bez telefonu. Tylko ja i ciężary. To sprowadza mnie z powrotem do siebie, zanim stanę przed publicznością”. W jego słowach wybrzmiewa rytuał – ciche, niemal medytacyjne przygotowanie, które odzwierciedla zarówno fizyczność, jak i emocje wkładane w każdy set.
fot. Tomek Janus / specjalne podziękowania dla Nobu Hotel Warsaw
Cristóbal Pesce nie jest artystą zamkniętym w ramach jednego gatunku czy cudzych oczekiwań – właśnie na tym polega jego siła. Niezależnie od tego, czy zagra utwory Lady Gagi, czy na pulsującym beacie techno pojawi się polska modlitwa, jego wybory zawsze dyktuje mu instynkt, nie strategia. Jego moc nie bierze się z perfekcji, lecz z gotowości do podejmowania ryzyka, w odrzucaniu schematów na rzecz autentyczności. Dla Pesce nigdy nie chodziło o karierę rozumianą w kategoriach komercyjnych. Jego celem od początku było tworzenie doświadczeń cielesnych, wspólnotowych, głęboko ludzkich. Gdy świat przyspiesza, a BPM-y wzrastają - on wybiera przeciwny kierunek; miękkość, spokój, intencję. Brzmienie, które nie tylko porusza ciało, ale i odpowiada na emocje odbiorców.
Bo kiedy muzyka staje się lustrem, a klub polem wymiany energii, powstaje coś znacznie większego. Pesce nie tylko uczestniczy w scenie – po cichu, konsekwentnie i bez kompromisów przekształca ją, na własnych zasadach.