Jednym z najgorętszych punktów tegorocznej edycji wrocławskiego American Film Festival są „Narodziny gwiazdy” z Lady Gagą i Bradleyem Cooperem w rolach głównych. Film, który zdążył już zelektryzować publiczność na niedawnych festiwalach w Wenecji i Toronto, miał we wtorek 23 października swój pierwszy publiczny pokaz w Polsce.
Historia jest prosta – Jackson Maine (Bradley Cooper) jest uznanym rockowym muzykiem, który problemy ze zdrowiem i stare traumy zagłusza alkoholem. Pewnej nocy w przypadkowym barze zakochuje się w Ally (Lady Gaga) – młodej, zdolnej wokalistce, która marzy o sławie, a jednocześnie się jej obawia. Jackson robi wszystko, by pomóc Ally się wybić. Kiedy jednak jej kariera zaczyna nabierać tempa, jego problemy zaczynają się nasilać…
Ten film od początku razi widza pewną naiwnością – to w końcu kolejna odsłona historii o „Kopciuszku” (a jednocześnie czwarta wersja „Narodzin gwiazdy”). Publiczność jednak uwielbia to, co już dobrze zna. Tutaj zresztą jest łatwo dać się zauroczyć, bo pierwsze czterdzieści minut filmu, opowiadające o początkach znajomości bohaterów, to prawdziwa filmowa petarda. Z dobrym tempem, bohaterami, których łatwo polubić, świetnymi sekwencjami muzycznymi, wpadającymi w ucho piosenkami, które chce się zapamiętać.
Potem niestety następuje zwrot w historii i cała konstrukcja scenariusza zaczyna się sypać. Na wierzch wychodzi jednowymiarowość fabuły, błędy logiczne zaczynają coraz bardziej razić, a dosłowność zahacza coraz częściej o kicz.
Wrocław zdecydowanie chłodniej przyjął film, niż wskazywałby na to hype zza Oceanu. Brawa po premierze były co najwyżej umiarkowane, a w kuluarach dało się słyszeć takie zwroty jak „klapa” czy „porażka”. Osobiście uważam, że "Narodziny gwiazdy" dobrze się ogląda, mimo wielu słabszych momentów.
Duet Gaga-Cooper ma niezbędną ekranową chemię. Ona nie jest co prawda takim objawieniem, jakie zwiastowali niektórzy, ale wypada naturalnie, radzi sobie wśród profesjonalnych aktorów i powala swym mocnym wokalem. Cooper, za którym dotąd nie przepadałem, tworzy jedną z lepszych kreacji w karierze, choć jego Jackson to postać namalowana dość grubą kreską.
Zdjęcia Matthew Libatique’a wciągają nas w sam środek akcji, co zapiera dech w piersiach zwłaszcza w sekwencjach koncertowych (kręconych m.in. na festiwalu Coachella). Są tu świetne piosenki, zwłaszcza pamiętne „Shallow” – które na pewno usłyszycie jeszcze nie raz przed końcem najbliższego sezonu oscarowego.
Szkoda więc tym bardziej, że po świetnej pierwszej części filmu, druga jest trochę jak kariera filmowej Ally – nie da się na nią patrzeć inaczej, niż na zmarnowany potencjał.
"Narodziny gwiazdy" trafią do polskich kin 30 listopada 2018.