„Nosferatu” to film artystycznie powalający. Eggers wraz z reżyserem obrazu, Jarinem Blaschke stworzyli wizualny majstersztyk, który wnosi klimat i grozę nie do opisania. Dla wielu, film może okazać się nużący lub zbyt groteskowy, ale trzeba przyznać, że broni się obrazem i scenografią. Filmami takimi, jak „Czarownica”, czy „The Lighthouse”, Eggers udowodnił, że potrafi opowiedzieć historię zdjęciami, światłem i kolorem. Pod tym względem, „Nosferatu” to jego najlepsze dotychczasowe dzieło, w którym każde ujęcie przypomina barokowy obraz.
Reinwencja klasycznej opowieści o Nosferatu z 1922 roku to stylistyczny strzał w dziesiątkę. Chodzi tu przede wszystkim o design tytułowego wampira. Decyzja reżysera o stworzeniu z niego mitologicznego potwora z wierzeń słowiańskich jest nie tylko kreatywnie odważną decyzją, ale i genialnym skinieniem głowy w stronę historycznej poprawności. Orlok bowiem wygląda jak węgierski szlachcic – bujny wąs, osełedec i futrzana czapka przypominająca bermyce lub papachę. Nowy wygląd hrabiego nie wszystkim przypadł do gustu, ale uważam, że przedstawiając istotę ze słowiańskiego folkloru, warto zagłębić się w historyczne źródła i to z nich zaczerpnąć.
Ważnym, acz nie głównym, elementem tego filmu jest erotyzm. Obsesyjna relacja Orloka i Ellen w połączeniu z opętaniem bohaterki nie jest bowiem przedstawione w sposób infantylny bądź pruderyjny. Eggers w swoim filmie podkreśla groteskową namiętność i daje do zrozumienia widzom, że żądza seksualna ma duży wpływ na dynamikę ich więzi. Muszę przyznać, że film faktycznie okazał się dla mnie zaskakująco erotyczny, ale co ciekawsze – był dużo bardziej seksowny niż „Babygirl”.
Lilly Rose-Depp, ku mojemu zdziwieniu, jest aktorsko najmocniejszym elementem tego filmu. Aktorka dała niesamowity popis swoich umiejętności i w moich oczach odzyskała honor po żałośnie marnym serialu jakim był „The Idol”. Jej towarzysze ekranu, Nicholas Hoult, Willem Dafoe, Emma Corrin oraz Simon McBurney to również fenomenalne kreacje. Bill Skårskard, pod postacią wąsatego wampira był genialny i co najważniejsze – nie do rozpoznania.
Zapomniałem całkowicie, kto się kryje pod tą całą charakteryzacją, dzięki czemu jego postać była bardzo wiarygodna. Najsłabszy okazał się Aaron Taylor-Johnson. Nie wiem, czy to kwestia jego postaci, scenariusza, czy po prostu miernej gry aktorskiej, ale Aaron całkowicie nie dorównywał reszcie obsady. Grał sztywno, jakby z rezerwą, przez co momentami wyrywał mnie z transu oglądania tego filmu.
Nosferatu to produkcja daleka od wybitnej, ale zdecydowanie solidna. Eggers po raz kolejny udowadnia, że ma smykałkę do mrocznych, często folklorystycznych filmów kostiumowych. Nie wychodzi poza ramy swojego stylu – i całe szczęście, bo w tym, co robi, jest wyśmienity. Posiada niezwykły dar opowiadania obrazem i budowania atmosfery, dzięki czemu każda jego produkcja jest dla mnie filmem wartym uwagi.
W przypadku „Nosferatu”, moją największą bolączką pozostaje przeciętny scenariusz, którego nie uratowała nawet świetna gra aktorska. Sprawiło to, że nie przywiązałem się do żadnego z bohaterów a ich losy były mi w zasadzie obojętne. Mimo to film umocnił mnie w przekonaniu, że Robert Eggers to twórca na właściwym miejscu – z warsztatem i wizją, które mogą zapewnić nam jeszcze wiele fenomenalnych historii w upiornie pięknej oprawie.