Off Festival: zwycięzcy, przegrani oraz przyszli idole [relacja]
Autor: Cyryl Rozwadowski
09-08-2018
![Off Festival: zwycięzcy, przegrani oraz przyszli idole [relacja]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/5b69c99b7421ac084046c2ce/Hk7YMduS7_20180805-Zola%20Jesus-fot_mmurawski__R8A9289.jpg)
![Off Festival: zwycięzcy, przegrani oraz przyszli idole [relacja]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/5b69c99b7421ac084046c2ce/Hk7YMduS7_20180805-Zola%20Jesus-fot_mmurawski__R8A9289.jpg)
W zeszłym roku, Off Festival musiał przeskoczyć PTSD wywołane falą odwołanych koncertów w 2016 roku. Próbę ognia zdał jednak na piątkę z plusem. Przed nadchodzącą, trzynastą edycją przesądni mogli jednak poczuć lekki dreszcz na plecach. Jak poszło faktycznie?
Na początek odetnijmy zbędny balast. Za taki trzeba bowiem uznać koncert M.I.A. Pierwsza tegoroczna headlinerka przyzwyczaiła już fanów do bardzo dyskusyjnych występów na żywo. Maya Arulpragasam po prostu najwyraźniej ich po prostu nie lubi. Możliwości wokalne artystki pozostawiały bowiem sporo do życzenia, a jej zaangażowanie w całe show wydawało się dość wymuszone. Raperka weszła nawet w konflikt z realizatorem koncertu prosząc go by podgłośnił jej wokal, podczas gdy on starał się za wszelką cenę ukrywać mankamenty w wykonaniu. Mimo wiązanki hitów, M.I.A. nie dostarczyła wokalnie nic interesujące, a przekazała jedynie to, co wiemy – że jest barwną i dość zagubioną osobowością.

M.I.A./fot. Michał Murawski
Tego udowadniać nie musiał Ariel Pink. Tegoroczny kurator Sceny Eksperymentalnej od półtorej dekady jawi się jako jeden z najbystrzejszych muzycznych freaków. Autor „Round and Round” wyszedł jednak na scenę wyraźnie podminowany i swój występ rozpoczął od zakomunikowania, że „jest w złym humorze”. To zdecydowany eufemizm. Mimo, że wśród zagranych piosenek przeważały nowsze, nagrane w hi-fi, utwory, Pink wywrócił je na drugą stronę, zamieniając je z lekko spaczonych przebojów w pełne brudu i zła maszkarony. Wejście w pełną rozpaczy i desperacji głowę artysty dla większości publiczności nie było jednak ciekawą perspektywą, a raczej traumatycznym i rozczarowującym muzycznym doznaniem.
Jeśli chodzi o nazwy z pierwszego szeregu, za rozczarowanie można uznać też The Brian Jonestown Massacre, którzy zaprezentowali prawdziwy, psychodeliczny lot. Kompas jednak wyraźnie zaczął im wysiadać w pewnym momencie, a wszelkie odjazdy wydawały się raczej
obowiązkowym chlebem powszednim dla dość wymęczonego Antona Newcombe'a. Klasę zaprezentowała z kolei Charlotte Gainsbourg, która, pomimo wielu zajęć i zainteresowań, przywiozła ze sobą (nawet zbyt) perfekcyjne show. Jej melancholijne utwory zabrzmiały głównie w nowych, semi-tanecznych aranżacjach, a balet świateł, który towarzyszył jej występowi sprawił, że będzie on zapamiętany w historii festiwalu.

Charlotte Gainsbourg/fot. Michał Murawski
Zdecydowanie pozytywnie, i najlepiej z trójki głównych gwiazd, wypadli Grizzly Bear. Kwartet (na żywo wspomagany przez klawiszowca) w roli headlinera pojawił się chyba głównie ze względów honorowych, jako jeden z protoplastów brzmienia współczesnego, folkującego indie. Brzmienie brooklińskiej grupy przez lata się unormalizowało – nie jest w odbiorze już tak świeże i nowatorskie jak wydawało się dekadę temu. To jednak tylko podkreśla wpływy Eda Droste i spółki. Panowie wykonali swoje najbardziej monumentalne i przejmujące utwory w sposób doskonały, zarówno wokalnie i instrumentalnie oraz doskonale wkomponowali do setlisty kompozycje z ostatniej, nieco słabszej, ale nadal dobrej, płyty.

Big Freedia/fot. Karol Grygoruk
Przejdźmy jednak do zdecydowanych zwycięzców minionego weekendu: Nikt nie zasłużył chyba bardziej na ten laur niż Big Freedia. Legendy nowoorleańskiej sceny bounce oraz ikoniczna drag queen przypomniała jak o klasycznej odsłonie bycia MC, czyli dosłownie mistrzynią ceremonii. Perfekcyjnie wchodziła swoim twardym głosem i flow na każdy beat, oryginalny lub pożyczony, i swoją charyzmą porwała tłumy, a pomogli jej w tym wykonujący najrozmaitsze akrobacje tancerze. Gwoździem programu było jednak zaproszenie na scenę tłumu fanów, którzy karnie położyli dłonie na scenie, wypieli pośladki i wypełniali wszystkie polecenia raperki. To był nie tylko najbardziej rozrywkowy występ tych trzech dni, ale także wzorowa prezentacja tanecznej kultury Louisiany i energii ludzi, którzy tam mieszkają.
Artystycznie, najmocniejszy był z kolei występ Wojciecha Bąkowskiego. Czołowy polski artysta multimedialny doszedł bowiem w końcu w swojej twórczości do złotego środka. Wyprodukowane przez niego beaty są na granicy outsiderskiego hip-hopu i psychodelicznego chaosu. Nic nie działo się jednak przypadkiem. Poznaniak (mieszkający obecnie w Warszawie) każdym gestem i słowem demonstrował jak perfekcyjnie panuje nad mikrokosmosem drzemiącym w jego, ozdobionej napisem „AD1906”, głowie. Deklamował zarówno o miłości, smutnej materialności świata oraz sprawnie używał rapowych klisz do opisu własnego świata („Uważam, że jestem dobrym artystą/Inni artyści to gówno”). Mimo, że mówił po polsku, wydawał się przybyszem z innej galaktyki. Mimo, że używał kosmicznych środków, sprawnie łapał w słowach i zdaniach polskość i jej ducha (niezależnie od ich oceny). To była najciekawsza i najbardziej odkrywcza rzecz jakiej na tegorocznym Offie można było doświadczyć.

Bo Ningen/fot. Karol Grygoruk
Strzałem między oczy był koncert Bo Ningen. Japońska, osiadła w Londynie, grupa pojawiła się w Katowicach po czteroletniej przerwie. I mimo że postawiła w dużej mierze na premierowy materiał, wciągnęła do swojego kościoła zarówno tych, którzy podziwiali ją po raz pierwszy oraz tych, którzy wygłodniali oczekiwali powtórki z poprzedniego lotu. Wszyscy mogli być zadowoleni. Na scenie odbył się prawdziwy sabat czarownic. Pod nią nieprzerwanie trwał prawdziwy kocioł ozdobiony licznymi crowdsurferami. Nowe oblicze jest muzycznie nieco łagoniejsze, skłaniające się w stronę średnich temp o shoegaze'owych środków. Jest jednak równie potężne i przejmujące.
Debiut w Dolinie Trzech Stawów zaliczyli inni przybysze z daleko (chociaż dużo bliżsi nam kulturowo) – Rolling Blackouts Coastal Fever. Australijski kwintet jest najbardziej ekscytującym nowym zespołem nagrywającym dla wytwórni Sub Pop. Autorzy wspaniałego, tegorocznego debiutu Hope Downs, nie wymyślili koła – w wyśmienity sposób odświeżają jednak jangle-popowe i surf-rockowe brzmienia. Trzech współliderów dostarczało hit za hitem, a marzycielską aurę występu dopełniły, przypadkowo towarzyszące koncertowi z racji sąsiedztwa Lotniska Muchowiec, ćwiczenia akrobacji lotniskowej. Zespół, z przymrużeniem oka, podziękował zresztą za ten piękny zwyczaj.

Oxbow/fot. Karol Grygoruk
Supremację muzyki gitarowej podtrzymali także Oxbow. Nie do końca docenieni herosi rocka eksperymentalnego wypadli doskonale. To w dużej mierze zasługa nieposkromionej charyzmy Eugene'a Robinsona, który w równej mierze jest wokalistą, co performerem. Innym kultowym zespołem, który przypomniał o sobie w wielkim stylu byli Unsane, którzy dali najpewniej najgłośniejszy koncert całego festiwalu. Obronić swoją legendę nie do końca udało się ...And You Will Know Us by the Trail of Dead. Autorzy ikonicznego Source Tags & Codes wykonali ten album w całości i wprawdzie udowodnili jak dużej klasy są to piosenki. Samo ich wykonanie było jednak stosunkowo beznamiętne i raczej wymuszone.
Burzę znad Doliny Trzech Stawów przegonił Moses Sumney. Bohater wywiady najnowszego numeru K MAG Magazine snuł swoją multikulturową historię w towarzystwie dwóch multiinstrumentalistów z orgazmicznymi rezultatami. Oprócz klimatycznych i przejmujących fragmentów swojego debiutanckiego albumu, dał też przedsmak nowego materiału za sprawą singla „Rank and File”, który, zgodnie z zapowiedziami muzyka, jest pójściem w bardziej szaloną stronę.
W inny rodzaj hipnozy wprowadził tłum z kolei Jon Hopkins, którego wielopiętrowy, organiczno-technologiczny microhouse dopełniony grą świateł był idealnym zamknięciem pierwszego dnia festiwalu. Także na Scene Leśnej, tyle że dwa dni później, stanęła Zola Jesus, która po niemal dekadzie poszukiwań w końcu znalazła odpowiednie środki do uzupełnienia swojego imponującego głosu.

Wednesday Campanella/fot. Michał Murawski
Sprawdzanie formy zasłużonych wykonawców i weryfikowanie świeżych, będących w centrum zainteresowania, młodych talentów to jednak tylko jedna z funkcji Off Festivalu. Na równi, jeśli nie ważniejsze, są jednak zaskoczenia. Tym podwójnym był na pewno Ayuune Sule. Muzyk z Ghany pojawił się bowiem w Katowicach bez wcześniejszej zapowiedzi. Last minute zastąpił bowiem zespół Kinga Ayisoby, który z powodu kłopotów wizowych, nie mógł dotrzeć. Sule zaprezentował się na scenie wyłącznie w towarzystwie elektrycznego kologo. Skromne, ale wyraziste dźwięki tego instrumentu oraz jego niezwykle mocny wokal solisty wystarczyły by wejść w świat zupełnie innych wartości.Podobnie sprawę można ująć w wypadku The Como Mamas – tria sędziwych gospelowych wokalistek, które zaprezentowały, zarówno w swoich piosenkach i przeplatających je wypowiedziach, tradycje delty Mississippi oraz tamtejsze głębokie związki mistycznego podejścia do chrześcijaństwa z muzyką.
Setki, a może i tysiące fanów, zyskała z kolei Wednesday Campanella. Namiot Sceny Eskperymentalnej pękał w szwach podczas tego futurystycznego j-popowego show. Piosenki Japonki odnalazły się jednak idealnie w tej scenerii, nie wymagając stosunkowo dużo od słuchacza, ale dając w zamian niezmiernie dużo. Dzień później, w tym samym miejscu, niestandardowe podejście do komponowania pokazał także Harry Merry. Holender uprawia, z perspektywy 99,7% populacji, kocią muzykę. Włożył w nią jednak całe serce, a każdy kolejny numer kwitował coraz głośniejszy aplauz (a na końcu: prawdziwe owacje).
Za zaskoczenie trzeba też uznać nadzwyczajnie dobrą dyspozycję Kultu. Wyraźnie zestresowany granie przed offową publicznością Kazik może nie był w stuprocentowej formie. Ikoniczne już w tej chwili utwory ze Spokojnie zostały jednak świetnie zaaranżowane i sprzedane z pełnym przekonaniem. Ci, którzy wprost oczekiwali juwenaliowych akcentów na Offie – raczej nie mieli czego szukać.

Lonker See/fot. Michał Murawski
Polska reprezentacja, w przeciwieństwie do tej w piłce nożnej, wypadła wyśmienicie. Na najgłośniejsze brawa zasłużyli Lonker See. Trójmiejski kwartet w pełnym słońcu wykonał swoją psychodeliczną, pełną fascynujących dźwięków i rozwiązań, odyseję. Ich mieszanka krautrocka, jazzu, kosmicznych i orientalnych akcentów ma szansę zrobić spore zamieszanie za granicą. I jeśli właśnie tak świetnie będą się tam prezentować na żywo, mają na to duże szanse. Od najlepszej strony pokazały się także dwa młode składy, o których przeczytacie w najnowszym numerze K MAG Magazine: Pokusa oraz Sierść. Pierwsi przedstawili spójne i niezwykle kreatywne podejście do współczesnego jazzu w obrębie formuły klasycznego tria saksofon-bas-perkusja. Drudzy ogłuszyli zebranych pod sceną za sprawą swojego chaotycznej i niezwykle emocjonalnej hybrydy noise rocka i black metalu.
Kolejny Off Festival dobiegł końca. Dla mnie osobiście, to prawdziwa gwiazdka i najważniejszy weekend w roku, który od kilku lat udowodnia nie tylko jak pojemne jest medium muzyki i jakie emocje potrafi uwalniać. Pokazuje także i przyciąga społeczność, która kocha niecodzienne doznania i odnosi się do nich z wielkim szacunkiem, niezależnie czy na scenie naprzeciwko znajduje się ktoś zupełnie anonimowy czy gwiazdor z wielkim dorobkiem.

