Po co nam dziś cyfrowa prywatność i wirtualna wolność słowa?
07-02-2020


Za oknem wyjątkowo ciepła jak na luty noc, więc na mieście bawi się znacznie więcej osób niż zwykle. W czasie, w którym warszawscy hipsterzy, słoiki i różnoracy zagraniczni goście rezerwują przez fejsa stoliki w najbardziej trendy miejscówkach, czy zamawiają jedzenie z dowozem na wieczorny Netflix&Chill, inni (często za ścianą) wykorzystują swoje telefony do całkowicie odmiennych rozrywek.
Dwa oblicza internetu
Każdego dnia, poprzez dostępne wyłącznie „na zaproszenie” darknetowe red roomy, setki osób z całego świata „raczą się” transmitowanymi w czasie rzeczywistym spektaklami torturowania uchodźców, obdzierania ze skóry ofiar kolumbijskich karteli narkotykowych czy gwałtów na wschodnioeuropejskich dziewczynach porywanych z ulic swoich rodzinnych miast. Ten sam internet, dzięki któremu każdego dnia jednym kliknięciem zamawiamy nowe buty z Zalando, transport na imprezę czy bilety do kina, innym służy do zlecania zabójstw, kupowania organów czy handlu żywym towarem. Nawet szablony witryn są często takie same – z tą różnicą, że za te „zakupy” płaci się Bitcoinem, a nie kartą kredytową.
- Twierdzenie, że prywatność nie jest ważna, jeśli nie ma się nic do ukrycia, jest równie sensowne co twierdzenie, że nie interesuje mnie prawo do wolności słowa, bo nie mam nic do powiedzenia - Edward Snowden.
Swoimi przemyśleniami na temat dwuznaczności i nieprzewidywalności współczesnego internetu dzieli się w swojej książce także Edward Snowden – dla jednych cyfrowy bohater, dla innych rządowy zdrajca. Wspomina w niej o początkach idei tzw. „darknetu” – specjalnej, szyfrowanej i zapewniającej pełną anonimowość wersji internetu dostępnej przez przeglądarkę TOR. O jego istnieniu wiedzą zaledwie procenty, a aktywnie wykorzystują promile współczesnych społeczeństw. Nie ma tam wyszukiwarek pokroju Google, a adresy interesujących nas stron internetowych ze specjalną końcówką .onion (od nazwy „cebulowej” metody szyfrowania danych) musimy wpisać „z palca”, bez żadnych podpowiedzi.
Ukryta tożsamość lub śmierć
Anonimowość i prywatność, którą zapewnia darknet, to jedyne okno na świat dla irańskich, rosyjskich, chińskich czy północnokoreańskich opozycjonistów politycznych, którym za publiczne wyrażenie sprzeciwu wobec posunięć władzy zwyczajnie grozi... śmierć. W formule usankcjonowanej prawem karnym (patrz Iran, Arabia Saudyjska, Chiny) lub prawem ulicy (patrz losy rosyjskich opozycjonistów takich ja Politkowska czy Niemcow). Darknetowa broń w walce z rządową cenzurą, oferowana przez pełną anonimowość i nieuchwytność, jest jednak obusieczna i ma inne, o wiele mroczniejsze oblicze.
Nielegalne dobra dla elit
Zbieżność nazwy darknetowej witryny „Silkroad” z historyczną koncepcją jedwabnego szlaku jest nieprzypadkowa – nielegalne dobra dostępne dla elit płynęły nieprzerwanym azjatyckim, północno-amerykańskim i bliskowschodnim strumieniem prosto do domów bogatych klientów ze Stanów Zjednoczonych i Europy aż do momentu, gdy ten „Narkotykowy Amazon”, jak określiły witrynę amerykańskie media, został zamknięty w 2013 roku. Oficjalną i jedyną walutą prowadzonych w serwisie transakcji był Bitcoin. Połączenie prywatności darknetu i anonimowości Bitcoina przez wiele lat gwarantowało użytkownikom platformy niekontrolowany i niczym nieograniczony dostęp do handlu bronią, narkotykami oraz pornografią dziecięcą. Organy ścigania mogły jedynie obserwować zmieniające się ceny towarów czy recenzje „allegrowiczów” publikowane na bieżąco na „kanałach” silkroadowych sklepów. Twórca witryny, Ross Ulbricht, został finalnie odnaleziony w San Francisco i skazany przez sąd w USA na dożywocie. Nie miało to jednak wpływu na rynek, a alternatywne wersje witryny funkcjonują do dziś równie aktywnie, co ich pierwotna wersja.
Poznaj swój typ osobowości, sprawdź jakim owocem jesteś
Do myślenia daje jednak fakt, że większość z nas podchodzi do ochrony tego, co robimy w sieci, znacznie frywolniej od użytkowników darknetu czy usług takich jak VPN. Każdego dnia „striggerowani” prostymi sztuczkami socjotechnicznymi i marketingowymi dajemy się ponieść emocjom generowanym hasłami takimi jak: poznaj swój typ osobowości; sprawdź na kogo powinieneś głosować w nadchodzących wyborach; sprawdź jakim owocem jesteś, etc. Dobrowolnie (i często za darmo) oddajemy w ręce nieznanych podmiotów i reklamodawców sekrety i cenne informacje, które mogą zostać któregoś dnia wykorzystane przeciwko nam – nasze preferencje polityczne i seksualne, światopogląd, stosunek do kontrowersyjnych tematów, takich jak aborcja czy in vitro, i to, jakie osoby znajdują się w kręgu naszych znajomych. Skalę i skutki procederu dobrowolnego pozyskiwania od nas wrażliwych danych (i to tylko przez podmioty komercyjne) pokazała m.in. Facebookowa afera Cambridge Analytica.
Więzienie za prawdę
Skalę systemowej i metodycznej inwigilacji rządów wobec swoich obywateli pokazały natomiast dopiero dokumenty, za których ujawnienie postaciom takim jak E. Snowden, Ch. Manning czy J. Assange grozi wieloletnie więzienie. W ramach informacji ujawnionych nt. amerykańskiego projektu PRISM, dane o każdej czynności dokonanej przez nas w internecie (wysłanie wiadomości na czacie, komentarz na Instagramie czy pod artykułem, zdjęcia przesłane przez maila, pliki wgrane do chmury, zdjęcia przechowywane na telefonie etc.) są przechwytywane, a następnie magazynowane w naszej wirtualnej „teczce”, dzięki czemu będzie można wykorzystać je „potem”, np. w przypadku dokonania przez nas jakiegoś przestępstwa. Rządowe agencje, takie jak NSA czy CIA, zyskały dostęp do autorskiej wersji „Wikipedii” na nasz temat, z możliwością dowolnej konfiguracji filtrów wyszukiwania lub nawet ustawienia „alertów” powiadamiających ich o fakcie pisania przez nas właśnie wiadomości na czacie lub oglądania filmiku na YouTubie na zdefiniowany przez nich temat. Brzmi przerażająco? Zapewne takie same odczucia miała Angela Merkel i inni czołowi międzynarodowi politycy, gdy dowiedzieli się, że byli szpiegowani nie tylko przez USA, ale między innymi także przez brytyjskie agencje wywiadowcze podczas szczytu G20 w Londynie w 2009 roku.
Opłaca się?
Dlaczego zatem w świetle tych wszystkich szokujących informacji dostępnych publicznie od prawie 10 lat, nadal każdego dnia bezrefleksyjnie pozwalamy kolekcjonować i handlować poufnymi danymi na nasz temat? Zarówno proste kliknięcie „usuń” niewygodne zdjęcia na Instagramie, jak i „przenieś do kosza” w przypadku plików zapisanych na naszych komputerach, nie usuwa niczego trwale z pamięci. Czy aby na pewno emocje i wymierne efekty (finansowe tudzież niefinansowe) są na tyle silne, że rewanżują nam koszty tak szerokiego uchylania drzwi do naszego prywatnego życia za każdym razem, gdy klikamy „pozwól” na podsłuchiwanie i przetwarzanie naszych prywatnych rozmów przez komunikatory, „zezwól” na zapisywanie naszej lokalizacji i skrupulatnej analizy naszej trasy do domu przez Google? Sposoby wykorzystywania tych informacji są często tak zaawansowane technologicznie, że nawet nie zdajemy sobie sprawy, że nasza trasa z pracy do domu może posłużyć np. analitykom sieci sklepów spożywczych do mapowania optymalnych lokalizacji pod nowe lokale usługowe. Czy mamy pewność, że nadal jesteśmy właścicielami praw do zdjęć, filmów i treści wpisów wrzucanych codziennie na nasze profile w mediach społecznościowych? O wczytywaniu się, jakie pliki „cookies” są przechowywane na nasz temat, gdy klikamy „zaakceptuj”, czy treści regulaminów, które tak ochoczo akceptujemy, już nawet nie wspominam – sam biję się w pierś.
Kluczowe pytanie brzmi – co dalej? Jak daleko posunie się proceder archiwizowania i analizowania informacji na nasz temat? Do ilu lat wstecz cofną się firmy i rządy, by „poznać nas lepiej” i na podstawie BigData oraz sztucznej inteligencji przewidzieć, w jakim kierunku podąża nasze życie. Czy life-scoring zapoczątkowany w Chinach stanie się niebawem rzeczywistością każdego z nas?
/tekst: Paweł Łangowski/

