Advertisement

Szybciej, wyżej, mocniej. O kulcie i klasowości sportu, o sportach elitarnych i masowych

20-11-2025
Szybciej, wyżej, mocniej. O kulcie i klasowości sportu, o sportach elitarnych i masowych
Tytułowe hasło przyświeca Igrzyskom Olimpijskim. Nie chodzi wyłącznie o to, aby zdobywać coraz lepsze wyniki w poszczególnych dziedzinach. Sport to tworzenie wspólnoty, która nikogo nie wyklucza i nie pozostawia samemu w przypadku porażek. Wartości te mogą być całkiem prozaiczne i przynależne do spraw życia codziennego, ale mogą też być transcendentne, wykraczające poza nasze poznanie.
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 124 Challengers 2025, tekst: Kasper Cecha-Czerwiński.
Sport można podzielić na dwie grupy – sporty elitarne i sporty masowe. Do pierwszej kategorii zaliczymy te dostępne stosunkowo niewielkim kółkom entuzjastów albo osobom należącym do określonej klasy społecznej. Przykładem sportu elit jest golf. Obecnie pierwszym golfiarzem świata jest prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump, który zaliczając kolejne dołki, obmyśla, jak przerysować po swojemu mapę politycznej rzeczywistości. Golf stał się symbolem klasowej dominacji społeczeństw zachodnich. Pola golfowe dostępne są głównie dla mężczyzn, którzy zajmują się biznesem i polityką po opłaceniu wysokich składek w klubach członkowskich. W Polsce to sport bardzo popularny wśród lekarzy, prawników i niektórych celebrytów. Rodowodem golf sięga XV-wiecznej Szkocji, zachwycała się nim nawet królowa Maria Stuart, historyczna antagonistka Elżbiety I. To jednak sport głównie dla dżentelmenów, którzy zakładali pierwsze kluby golfowe w Anglii. Szybko stał się popularny wśród arystokracji Europy, by wraz z późnymi etapami kolonizacji dotrzeć do Ameryki. Nie jest przypadkiem, że sporty elitarne takie jak golf, jeździectwo czy krykiet wywodzą się z Anglii i stały się symbolem globalizacyjnej dominacji.
Bolesław Surałło-Gajduczeni, „Sporty wodne to radość życia!”, 1933, Muzeum Plakatu w Wilanowie
Przeciętna runda golfa trwa od czterech do sześciu godzin, jest więc sportem dla osób, które mają dużo czasu. Thorstein Veblen, amerykański ekonomista i socjolog, zaliczał takie osoby do klasy próżniaczej. W 1899 roku wydał książkę, która przeszła do kanonu literatury socjologicznej pod tytułem „Teoria klasy próżniaczej”. To błyskotliwa i ironiczna analiza społeczeństwa kapitalistycznego przełomu XIX i XX wieku. Veblen pokazuje, jak zamożne elity utrzymują swój status nie przez produkcję, lecz przez konsumpcję na pokaz i ostentacyjne unikanie pracy. Według autora społeczeństwo nie rozwija się jedynie przez postęp technologiczny czy racjonalność, ale także przez rytuały społeczne, prestiż i status, których głównym celem jest wyróżnienie się na tle innych klas. Klasa próżniacza to warstwa społeczna, która nie pracuje fizycznie ani produktywnie, a jej celem jest pokazanie swojej wyższości i wolności od „zwykłej” pracy. Zazwyczaj utrzymuje się z dziedziczonego majątku, inwestycji lub rentierstwa. Członkowie klasy próżniaczej wydają pieniądze nie po to, by zaspokajać potrzeby, lecz by zademonstrować bogactwo i pozycję społeczną. Chwalą się tym, że mają czas i środki, by nie pracować. Edukacja, kultura i język również służą pokazaniu statusu – im bardziej „niepraktyczne” i wyrafinowane, tym lepiej. Veblen krytykuje system szkolnictwa wyższego jako teatralny i elitarny, a co za tym idzie – również sportowe kluby uniwersyteckie.
„Im bardziej bezużyteczna aktywność, tym większy jej potencjał jako znaku przynależności do klasy wyższej”, pisze.
Socjolog poświęca sportom szczególną uwagę jako formie ostentacyjnego marnotrawstwa („conspicuous waste”) – czyli działań pozornie bezużytecznych, które służą podkreślaniu statusu społecznego. Uprawianie sportów przez klasę próżniaczą nie służy zdrowiu ani rozrywce w sensie fizycznym, lecz jest symbolicznym pokazem wolnego czasu, zasobów i prestiżu. Sporty nieproduktywne, czasochłonne i kosztowne, takie jak łowiectwo, jeździectwo czy żeglarstwo, są przez klasę próżniaczą uprawiane właśnie dlatego, że nie przynoszą żadnej użytecznej wartości – są manifestacją wysokiego miejsca na drabinie społecznej. Sport ma demonstrować, że dana osoba nie musi pracować i ma wystarczająco wolnego czasu oraz pieniędzy, by zajmować się „zbytkiem”. Wiele sportów – na przykład polowanie, szermierka, wyścigi konne – ma charakter quasi-militarny, są symbolami dawnych tradycji wojennych arystokracji, które zostały przekształcone w bezpieczne, rytualne formy rywalizacji:
„Sporty są zrytualizowaną kontynuacją instynktów drapieżnych, przystosowaną do warunków pokojowych klas wyższych”.
Veblen zauważa, że rodzaje sportów uprawiane przez klasę próżniaczą różnią się od tych, które praktykuje klasa pracująca. Podczas gdy klasa niższa uprawia sport w formie prostszej, taniej i zespołowej, klasa wyższa wybiera te dyscypliny, które są droższe, bardziej „stylowe” i dostępne tylko dla nielicznych. Piłka nożna dla kontrastu jest egalitarna i demokratyczna, lecz nie tylko jako ogólna forma społecznej rozrywki. Taka charakterystyka wyróżnia ją spośród wszystkich sportowych dziedzin. Grać w nią może każda osoba niezależnie od ekonomicznego statusu i warunków fizycznych. Dlatego tak popularna jest wśród mas cieszących się z uroków zwyczajnego życia, a nierzadko zmagających się z trudami biedy. Diego Maradona dorastał w argentyńskich slumsach bez dostępu do bieżącej wody, by stać się symbolem ludu i mistrzem świata w 1986 roku. W osobliwy sposób, mieszając mistycyzm z kuriozum, sportretował go włoski reżyser Paolo Sorrentino w filmie „To była ręka Boga”. Natomiast dzisiejsze bożyszcze futbolu, warte według niektórych szacunków półtora miliarda dolarów, Cristiano Ronaldo, dorastał w robotniczej dzielnicy Madery. Marta Vieira da Silva, uważana za najwybitniejszą piłkarkę w historii, pochodziła z biednej rodziny w Alagoas w Brazylii. Jako dziecko grała z chłopcami, ponieważ nie było żeńskich drużyn. Żeby grać w piłkę nożną, nie trzeba być osobą specjalnie wysoką, nie trzeba bić rekordów szybkości, niepotrzebna jest wyjątkowa siła fizyczna. Grać może każdy, kto wie, że piłka jest jedna, a bramki są dwie, idąc za słowami legendarnego trenera Kazimierza Górskiego.
Jarema Kubicki, „Cykliści”, 1935, Muzeum Narodowe w Warszawie
Thorstein Veblen wydał swoją książkę w czasie, w którym podziały społeczne były naznaczone sprzecznymi interesami klas posiadających i rodzin walczących o przetrwanie w kapitalistycznej dżungli. Lata 1870-1900 to tak zwany Gilded Age – „Pozłacany wiek”, gdzie olbrzymie fortuny potentatów takich jak Carnegie, Rockefellerowie czy Vanderbiltowie kontrastowały z ubóstwem robotników i imigrantów. Z Europy wraz z tymi ostatnimi docierały do Ameryki socjalistyczne idee Marksa i Engelsa, dając początek ruchom robotniczym. Dzisiejsi golfiści, z gracją pochylając się nad umoszczoną w równo przyciętej trawie piłeczką, marszczą czoła, zajęci innymi problemami niż wprowadzenie ośmiogodzinnego dnia pracy. Natomiast masy pracujące szukają zapomnienia, dopingując ukochane drużyny na gigantycznych stadionach stawianych za pieniądze wielkich korporacji.
W 2000 roku, w czasie rozdania nagród Laureus World Sports Awards, Nelson Mandela wygłosił inauguracyjne przemówienie, w którym podkreślał rolę sportu w świecie:
„Sport ma moc zmieniania świata. Ma moc inspirowania. Ma moc jednoczenia ludzi w sposób, w jaki robi to niewiele innych rzeczy. Przemawia do młodych ludzi językiem, który rozumieją. Sport może stworzyć nadzieję tam, gdzie kiedyś była tylko rozpacz. Jest potężniejszy niż rządy w przełamywaniu barier rasowych. Śmieje się w twarz wszystkim rodzajom dyskryminacji”.
Nagrody te nazywane są „Oscarami sportu”, a wśród wyróżnionych znajdują się szwajcarski tenisista Roger Federer, Serena Williams, Lionel Messi czy gimnastyczka Simone Biles. Wzniosłe słowa prezydenta Mandeli odnoszą się do antycznego ideału „kalokagathii”. Starożytni Grecy słyną z wielu mądrych i pięknych pojęć, które z większym bądź mniejszym powodzeniem wpisują się w DNA współczesnej zachodniej cywilizacji. Kalokagathia po raz pierwszy użyta przez Arystotelesa sięga czasów jeszcze przedhistorycznych i stanowi połączenie piękna (kalos) oraz dobra moralnego (agathos). W starożytnej Grecji sport był postrzegany jako sposób na kształtowanie cnotliwego obywatela, jako element paidei, czyli całego systemu wychowania. Nie wchodząc w szczegóły skomplikowanych stosunków społecznych greckich poleis i mówiąc w uproszczeniu, obywatelami byli wyłącznie mężczyźni, którzy nie należeli do kasty niewolniczej. Kalokagathia oznaczała, że piękno fizyczne musi iść w parze z cnotą moralną oraz szlachetnym postępowaniem, nie istniał kult czystej siły bez wartości duchowych.
Niestety, piękne idee są czasem zasłoną do czynienia zła. Igrzyska Olimpijskie w Berlinie w 1936 roku były jednym z najbardziej jaskrawych przykładów wykorzystania sportu jako narzędzia propagandy politycznej. Reżim nazistowski Adolfa Hitlera użył tego wydarzenia, by wypromować faszystowską ideologię, wzmocnić międzynarodowy wizerunek Niemiec i zafałszować rzeczywistość panującą w Trzeciej Rzeszy. Na czas igrzysk usunięto antysemickie hasła z ulic, ograniczono represje wobec Żydów oraz zatrzymano działania SA i SS w przestrzeni publicznej, by nie odstraszyć gości. Wykorzystano nowoczesne środki przekazu: radio, kino, plakaty, pocztówki, by szerzyć nazistowską wizję Niemiec jako kraju nowoczesnego, gościnnego i silnego. Propagandowa socjotechnika miała na celu przedstawić Igrzyska w Berlinie jako wyraz czystości rasowej, dyscypliny i witalności narodu niemieckiego. Historycznym dokumentem z tego wydarzenia jest czterogodzinny film „Olympia” w reżyserii Leni Riefenstahl, nakręcony na państwowe zamówienie. Film składa się z dwóch części „Święto narodów” i „Święto piękna”. Reżyserka dała się już wcześniej poznać z filmowego portretu Adolfa Hitlera, w którym przedstawiła wodza na wzór mitycznych germańskich herosów niczym z oper Ryszarda Wagnera. „Olympia” to dzieło wykonane z rozmachem na miarę brutalistycznej architektury narodowosocjalistycznych Niemiec. Przy realizacji filmu wykorzystano nowatorskie techniki operowania kamerą i montażu. Na długo film ten pozostał narzędziem propagandy w Trzeciej Rzeszy. Tysiące ludzi skupionych na olimpijskim stadionie niczym w soczewce stanowią obraz całego społeczeństwa upojonego wizją supremacji aryjskiej rasy. Narracji o nazistowskich triumfach nie zakłóciły nawet wygrane Jessego Owensa. Ten amerykański czarnoskóry lekkoatleta zdobył na Olimpiadzie w Berlinie aż cztery złote medale w biegach na sto i dwieście metrów, skoku w dal oraz sztafecie 4 x 100 metrów. Film biograficzny zatytułowany „Zwycięzca” („Race”) z 2016 roku w reżyserii Stephena Hopkinsa opowiada o tym, jak Jesse Owens znalazł się w amerykańskiej reprezentacji na igrzyska i zdobył medale. Po zakończeniu kariery sportowej Owens został działaczem na rzecz praw osób czarnych w Stanach Zjednoczonych. Świadkiem tych wydarzeń był Antoni Sobański, polski dziennikarz i literat, który na zlecenie „Wiadomości Literackich” publikował reportaże z nazistowskich Niemiec przed wybuchem drugiej wojny światowej. Jego relacje zebrane w książce „Cywil w Berlinie” opisywały atmosferę panującą w Niemczech i stanowiły ostrzeżenie przed szerzeniem się totalitarnych idei. Natomiast odwagą i dowcipem podczas Olimpiady wykazała się dwudziestotrzyletnia wówczas polska oszczepistka Maria Kwaśniewska, która zdobyła brązowy medal. Gdy Hitler podszedł do niej ze słowami: „Gratuluję małej Polce”, ta bez zastanowienia odpowiedziała: „Wcale nie czuję się mniejsza od pana”. W chwilę potem wykonano pamiątkową fotografię lekkoatletek z wąsatym przywódcą. Dalsze losy Marii Kwaśniewskiej mogłyby również stanowić bazę na scenariusz świetnego filmu. Po wybuchu wojny wstąpiła do ruchu oporu. Kiedy w 1944 roku naziści założyli obóz przejściowy dla cywilnej ludności Warszawy w Pruszkowie, sportowczyni przypomniała sobie o zdjęciu z Hitlerem schowanym na dnie walizki. Pokazała fotografię strażnikom pilnującym obozowej bramy. Magia wizerunku zadziałała – strażnicy nie chcieli sprzeciwiać się osobie, która osobiście zna Hitlera, i ją przepuścili. Ośmielona reakcją naiwnych żandarmów Kwaśniewska zdołała wyprowadzić z obozu całe grupy więźniów, ratując im życie.
Wiktoria Goryńska, „Florecistka – autoportret”, 1932-1935, Muzeum Narodowe w Warszawie
Połączenie barw identyfikacji narodowej lub lokalnej i sportu to mieszanka niejednokrotnie wybuchowa, dosłownie oraz w przenośni. W 1969 roku wybuchła tak zwana „wojna futbolowa” po meczu piłki nożnej pomiędzy Salwadorem a Hondurasem, w czasie eliminacji do mistrzostw świata. Po brutalnych meczach i eskalujących napięciach doszło do czterodniowej regularnej wojny pomiędzy zwaśnionymi państwami. Sport był iskrą dla konfliktu, który tlił się już od pewnego czasu. Natomiast Mistrzostwa Europy w Anglii w 1996 roku zakończyły się zamieszkami między kibicami angielskimi i niemieckimi, wyciągając na murawę oraz ulice Londynu odwieczne spory historyczne. Terenem zażartych walk między Serbami i Chorwatami stał się Berlin i inne niemieckie miasta w czasie Mundialu w 2006 roku. Choć drużyny tych państw nie grały ze sobą bezpośrednio, napięcia etniczne i echa wojny w Jugosławii kazały kibicom wyrównać plemienne porachunki. Hokej dla Kanadyjczyków jest niemal jak religia, dlatego fani zrozpaczeni przegraną drużyny Vancouver Canucks w finale NHL rzucili się w żałobnym uniesieniu do podpalania samochodów i demolowania sklepów. Z kolei na przełomie maja i czerwca tego roku przez całą Francję przetoczyła się fala zamieszek po wygranej drużyny piłkarskiej Paris Saint-Germain z Interem Mediolan 5:0 w finale Ligi Mistrzów. Kiedy część kibiców świętowała niespodziewane zwycięstwo paryżan, a wieża Eiffla rozświetliła się na niebiesko i czerwono – barwy PSG – inni wykorzystali okazję, by dać wyraz niczym nieskrępowanej agresji. Policja zatrzymała ponad sto trzydzieści osób, zniszczono samochody i przystanki autobusowe, okradziono sklepy. Hasła przyświecające antycznym greckim atletom zbladły w obliczu emocji, jakie można było odczuć na trybunach rzymskiego Koloseum w czasie krwawych walk gladiatorów.
Nie zawsze jednak pot sportowców musi być okupiony tragicznymi następstwami. Pozytywnym przykładem narodowego zjednoczenia jest karnawał „małyszomanii” trwający nieprzerwanie w Polsce od 2001 do 2007 roku, jednocześnie zadający kłam tezie, że Polacy potrafią porozumieć się jedynie w chwilach nieszczęścia. Zanim 6 stycznia 2001 roku Adam Małysz wygrał 49. Turniej Czterech Skoczni, którego finał rozegrał się w Bischofshofen, mało kto w Polsce interesował się skokami narciarskimi. Polski sportowiec wygrywał kolejne puchary świata oraz zdobywał medale olimpijskie. Choć boom na skoki narciarskie przybierał czasem wymiary karykaturalne i bliskie atmosferze odpustowej tandety, jak wielka rzeźba skoczka z białej czekolady, nigdy nie stanowił zagrożenia dla społecznej zgody. Zwycięstwa Adama Małysza stanowiły bezpieczne tematy rozmów przy świątecznych stołach. Nawet porażki nie wyzwalały nieprzyjemnego napięcia, a raczej uświadamiały, że sportowcy to zwyczajni ludzie, nie zaś niezniszczalni herosi. Relacje telewizyjne ze skoków narciarskich biły rekordy oglądalności, przyciągając miliony widzów. „Małyszomania” wyrosła nie tylko na fali zwycięstw. Choć skoczka nazywano „narodowym skarbem” i „Orłem z Wisły”, skąd pochodzi, to nie popadł w megalomanię typową dla gwiazd innych sportów, zwłaszcza tych, za którymi idą gigantyczne gaże dla sportowców. Podobną atmosferę społecznego konsensusu i zachwytu przynosiły wygrane oraz przegrane polskich tenisistek Agnieszki Radwańskiej i w ostatnich latach Igi Świątek. Za rosnącą popularnością danej dziedziny sportowej idą ogromne pieniądze od sponsorów i z budżetów lokalnych oraz państwa. Sukcesy Małysza spowodowały inwestycje w skocznie oraz rozwój klubów, programy naboru dzieci i młodzieży do trenowania skoków narciarskich. Dziś mamy nowe pokolenia skoczków.
Leon Wyczółkowski, „Gra w krokieta”, 1892-1895, Muzeum Narodowe w Warszawie
Tenis należy do sportów elitarnych. Schludne koszulki, eleganckie szorty, białe skarpetki i sneakersy najlepszych sportowych marek, rakiety tenisowe, które sportowcy noszą z pietyzmem godnym instrumentów muzycznych albo jednocześnie potrafią rozbić o ziemię w paroksyzmie wściekłości z porażki, niczym Mick Jagger gitarę w czasie koncertu. Wszystko to oraz rzeka pieniędzy składają się na tenisową choreografię wypełnioną jednocześnie gracją i brutalnością. Mistrzostwo świata w opisywaniu tenisa osiągnął David Foster Wallace, amerykański pisarz, wykładowca akademicki, autor powieści, opowiadań, licznych esejów i artykułów. W zbiorze esejów „String Theory” porównuje tenis do szachów, gdzie kolejny ruch przewidziany jest już pięć posunięć wcześniej. W tekście poświęconym pojedynkowi szwajcarskiego tenisisty Rogera Federera z Hiszpanem Rafaelem Nadalem w czasie Wimbledonu w 2006 roku pisze:
„Metafizyczne wyjaśnienie jest takie, że Roger Federer jest jednym z tych rzadkich, nadprzyrodzonych atletów, którzy wydają się być zwolnieni, przynajmniej częściowo, z pewnych praw fizycznych. Dobrymi odpowiednikami są tutaj Michael Jordan, który potrafił nie tylko skakać nieludzko wysoko, ale także wisieć tam o takt lub dwa dłużej niż pozwala na to grawitacja, oraz Muhammad Ali, który naprawdę potrafił »unosić się« na deskach i zadać dwa lub trzy ciosy w czasie wymaganym na jeden. […] I Roger Federer jest tego rodzaju typem, który można nazwać geniuszem, mutantem lub awatarem. Nigdy się nie spieszy ani nie traci równowagi. Nadlatująca piłka wisi u niego ułamek sekundy dłużej, niż powinna. Jego ruchy są raczej gibkie niż atletyczne. Podobnie jak Ali, Jordan, Maradona i Gretzky, wydaje się zarówno mniej, jak i bardziej materialny niż mężczyźni, z którymi się mierzy. […] wygląda (według mnie) jak istota, której ciało jest fizyczne, ale w jakiś sposób także ze światła” [tłum. z ang. KCC].
W innym eseju Wallace porównuje obserwację gry Federera do doświadczenia religijnego. Foster Wallace nie jest osamotniony w zestawianiu sportu i religii. Czyż fani klubów sportowych nie czczą zawodników niczym bożków, a oglądanie ich zmagań nie przynosi im wrażeń podobnych misterium? Współczesny badacz sportu Jay Coakley w podręczniku „Sport in Society” analizuje sport jako quasi-religię, z własnymi rytuałami, świętymi symbolami, a nawet pielgrzymkami na stadiony. Foster Wallace, będąc nastolatkiem, sam odnosił sukcesy w młodzieżowych rozgrywkach tenisa na poziomie lokalnym. Jego epicka powieść „Nieskończony żart” wydana niedawno w języku polskim przedstawia między innymi życie młodych adeptów sztuki odbijania piłeczki z jednej strony kortu na drugą w prestiżowej szkole Enfield Tennis Academy. W podobnej fikcyjnej placówce mogli wychować się bohaterowie filmu „Challengers” Luki Guadagnino. Włoski reżyser w mistrzowsko poprowadzonej narracji opowiada o ambicji, pożądaniu, rywalizacji, a przede wszystkim sile przyjaźni. Protagoniści filmu grani przez Zendayę oraz Josha O’Connora i Mike’a Faista są jak trzy cząsteczki molekularne splecione ze sobą na tyle silnie, że nawet ich własne słabości nie zniszczą tej wyjątkowej relacji.
Narracja odgrywa w sporcie niezwykle ważną rolę. Sport to opowieść. Każda rozgrywka ma własną linię dramatyczną, którą śledzimy, niejednokrotnie przybierając wyraz twarzy wprost wyjęty z renesansowych malowideł, których bohaterowie uczestniczą w jakimś doniosłym wydarzeniu. Kto nie wstrzymywał oddechu tuż przed golem albo pudłem, oglądając mecz piłki nożnej, lub tuż przed lądowaniem skoczka narciarskiego, by za chwilę samemu podskoczyć w euforii radości? Chociaż opowieści rządzą się określonymi prawami, które kształtowały się właściwe od początków istnienia ludzkiej kultury i przekazów ustnych, niemal zawsze zawierają margines dla przypadku. W sporcie jest to łut szczęścia. Według badań polskiego uczonego, specjalisty w zakresie fizyki i socjofizyki, profesora Pawła Sobkowicza i współpracowników, losowe szczęście odpowiada za około cztery procent wyników mężczyzn i sześć procent kobiet. Badania prowadzone były wśród sportowców biegu na sto metrów. Wybrano tę dziedzinę między innymi dlatego, że wszyscy sportowcy mają identyczne warunki rywalizacji w przeciwieństwie do wielu sportów zespołowych oraz poddawani są ocenie sędziowskiej według rygorystycznych zasad. W czasie badań porównano rzeczywiste czasy ukończenia zawodów z symulacją komputerową, która określiła sukces jako sumę wewnętrznego talentu i nieprzewidywalnego szczęścia. Można pomyśleć, że cztery do sześciu procent udziału szczęścia w wygranej to stosunkowo niewielki efekt. Jeśli jednak przypadek odgrywa tak zauważalną rolę w rygorystycznie regulowanych zawodach, to jaki wpływ może mieć na bardziej nieprzewidziane sporty zespołowe, takie jak piłka nożna czy koszykówka?
Eugen Kirchner, „Tennisspieler”, 1896, Muzeum Narodowe w Warszawie
Sport syci się emocjami w całym wachlarzu ich spektrum. Naszymi emocjami. Niezależnie od tego, czy sami uprawiamy sporty, czy wspieramy zawodników, zasiadając na stadionach lub na kanapie przed telewizorem, możemy doświadczać stanów skrajnych od euforii szczęścia po rozpacz i głęboki żal. Studiowanie sportu jako zjawiska społecznego pomaga nam zrozumieć, w jaki sposób klasa społeczna, płeć, rasa i pochodzenie etniczne, seksualność i zdolności fizyczne wpływają na naszą rzeczywistość. Indywidualne historie sportowców takich jak Maria Kwaśniewska pokazują, że ideały piękna i dobra wyniesione z czasów antycznych sprawdzają się zarówno na polu zmagań Olimpijskich, jak w ekstremalnych sytuacjach życia codziennego. Zdobycie mistrzostwa świata przez skromnego chłopaka z Wisły, niczym spełnienie snu Janka Muzykanta, jest dowodem, że tak, wszystko jest możliwe przy odrobinie szczęścia, dozie talentu i wytężonej pracy. Po triumfie Igi Świątek na kortach Rolanda Garrosa w 2020 roku znacząco wzrosła liczba młodych osób zapisujących się na treningi tenisowe. Być może historie niektórych z nich potoczą się podobnie.
*„The metaphysical explanation is that Roger Federer is one of those rare, preternatural atlethes who appear to be exempt, at least in part, from certain physical laws. Good analogs here include Michael Jordan, who could not only jump inhumanly high but actually hang there a beat or two longer than gravity allows, and Muhammad Ali, who really could „float” across the canvas and land two or three jabs in the clock-time required for one. […] And Roger Federer is of this type – a type that one could call genius, or mutant, or avatar. He is never hurried or off-balance. The approaching ball hangs, for him, a split-second longer than it ought to. His movements are lithe rather than athletic. Like Ali, Jordan, Maradona, and Gretzky, he seems both less and more substantial than the men he faces. […] he looks like what he may well (I think) be: a creature whose body is both flesh, and somehow, light.” Penguin Books 2018.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement