Na palcach jednej ręki mogę policzyć artystów, których naprawdę szanuję za operowanie słowami w utworach. Sztuka ta, choć dla jednych automatyczna, drugim przysparza spore kłopoty. Nie mam nic do twórców, którzy posiłkują się pomocą co-writerów. Robienie muzy z przyjaciółmi, a nawet bliskimi współpracownikami niekoniecznie musi przekładać się na spadek jakości. Skoro słowo zaprzyjaźnia się z wykonawcą, jest częścią jego katalogu. A powiedzieć, że katalog Solány Imani Rowe jest bogaty, to jak nic nie powiedzieć. SZA zredefiniowała pojęcie wewnętrznego monologu i przeistoczyła współczesne rozumienie R&B. Nie zrezygnowała całkowicie z popowej struktury — osobiste przeżycia, jak intymne by nie były, podaje w skali pozwalającej na utożsamienie. Nie podąża za schematami kolegów i koleżanek z branży, powiedziałbym nawet, że tworzy swój własny gatunek. Gdyby Al Green i Aretha Franklin wiedzieli, kto stanie na czele soulu i podrasuje go tak minimalistycznie, a zarazem sensualnie, byliby dumni. Hip-hop i cloud rap wybrzmiewają w kawałkach artystki, tak jakby chciały stanąć na czele, dominować. Nie mogę jednak oszukać uszu, bo w jej głosie wciąż słyszę technikę Minnie Riperton z „Lovin' You", wymieszaną z jazzowymi smaczkami Joni Mitchell. I nie chodzi mi o porównanie, a raczej wypuklenie zróżnicowanej palety, którą SZA zdecydowanie może się pochwalić. Debiutować jakością lo-fi, potem podbijać świat wysublimowaną alternatywą — przekrój muzycznych doświadczeń Amerykanki obnaża wiele. Dzisiaj jednak, w poszukiwaniu światła latarnii, po pięciu latach zamienia ląd i puste ekrany telewizorów na morską przestrzeń. Nie oznacza to oczywiście, że przez pięć lat się nudziła. Kultowe już „All The Stars" z Kendrickiem Lamarem do filmu „Black Panther", wyczekiwany przez fanów „Ctrl (Deluxe)", wydanie klipów do „Good Days" i „Shirt", szykowanie się do debiutu kinowego, a wreszcie zdominowanie zeszłorocznych wakacji gościnnym udziałem w utworze „Kiss Me More" to tylko kilka kropel w morzu, na które spogląda SZA. A w istocie jest na co patrzeć, bo okładka jej drugiego albumu, zatytułowanego „SOS", ma wiele wspólnego z konceptualizmem.
SZA studiowała biologię morską, ale rzuciła szkołę w ostatnim semestrze. Ten wybór nie przekreślił jednak miłości do morskich tafli. Okładka „SOS" przedstawia ją samą, siedzącą na trampolinie, zewsząd otoczoną ciemnoniebieskim oceanem. Jej twarz, jakby pogodzona z odosobnieniem, skierowana jest ku niebu. I gdy zobaczyłem okładkę po raz pierwszy, od razu pomyślałem o księżnej Dianie. SZA potwierdziła ten motyw w jednym z wywiadów. Powiedziała, że zainspirowały ją zdjęcia księżnej Diany z 1997 roku, na których ta przebywa na jachcie Mohameda Al-Fayeda. Nostalgiczne zdjęcia „królowej ludzkich serc" obiegły cały świat tydzień przed jej śmiercią. Stały się smutnymi rysunkami, grafikami definiującymi rolę samotności.
Album otwiera tytułowy „SOS" i naprawdę trudno o lepsze intro. Utwór jest sterem całego projektu, narzuca mu lirykę i jest jej wierny do samego końca. Pierwsze sekundy to wzywanie pomocy alfabetem Morse'a, który można zresztą przyłapać jeszcze w kilku elementach krążka. Krótki sygnał łączy się z dźwiękiem wystrzeliwanej racy, a przecież wszyscy wiemy, do czego służy flara. Nie używamy jej na środku oceanu, gdy wszystko idzie po naszej myśli, a raczej, idąc tropem wymiaru symbolicznego, gdy mamy na widoku niespokojną wodę. Utwór sampluje „Until I Found the Lord (My Soul Couldn't Rest)" z „The Gabriel Hardeman Delegation" i podziela jego energię. Płacz stał się uzdrawiającym wybojem, górą lodową przeciwności, na które nie ma ratunku. Całość jednak bardziej podbudowuje, aniżeli demotywuje. SZA jest po prostu wkurwiona rzeczywistością. Pewna siebie, lecz nieźle nabuzowana, co udowadnia również w „Kill Bill", jednym z moich faworytów na płycie. Pierwszy odsłuch przypomniał mi „Love Is A Losing Game" Amy Winehouse. Ciężki kaliber, a jednak drugi utwór z „SOS" świeci podobnym blaskiem. Klasyk z „Back To Black" ciężko zestawiać z czymkolwiek, ale myślę, że Amy nie miałaby nic przeciwko. W istocie „Kill Bill" nie bierze jeńców i porywa się na jasny komunikat. SZA śpiewa o tym, o czym wszyscy chociaż raz kiedyś pomyśleliśmy. Jeśli chcecie mi powiedzieć, że jesteście wyjątkami, darujcie sobie, bo i tak wam nie uwierzę. SZA maluje w głowie wizję zabójstwa swojego ex, a jakby tego było mało, jego nowej dziewczynie szykuje podobny los. To wszystko przecież w imię miłości i troski nad życie, co współgra z fabułą dwóch części filmu o tym samym tytule. Fani produkcji Quentina Tarantino zapewne kojarzą, że Bill z zazdrości masakruje wesele Beatrix Kiddo i jej partnera. SZA zamieniła role, nałożyła maskę Billa i zaczęła rozdawać karty. „Jeśli nie możesz być ze mną, nie będziesz z nikim innym" to chora zasada psychopatów, którym definicja zdrowego związku pomieszała się nieco z nękaniem i zaszczuciem do kwadratu. Wielki plus za osadzenie kontekstu. Jakby nie patrzeć, rozumiem. I pozdrawiam moje przyjaciółki idiotki.
„Seek & Destroy" ciągnie statek dalej. SZA rozprawia się z własnymi decyzjami oraz chęcią odzyskania swobody. To historia miłości, która zamiast leczyć — boli. Utwór pochyla się nad destrukcyjnymi zdolnościami uczucia, wytyka mu błędy i stawia granice. O sztuce wojny w związku jeszcze usłyszymy w dalszej części krążka, ale nie w następnym kawałku, bo „Low" to pochwała fizyczności. Romantyzm wyparował, a maszt statku, na którym SZA wciąż płynie, przyciąga do siebie tylko erotyczne powietrze. Jak wspomniała Ariana Grande w „better off": „I'd rather your body than half of your heart". SZA podpisuje się pod tą deklaracją, tak jakby miała gdzieś wytatuowany tekst „bloodline" z „thank u, next". Travis Scott dopełnia wersy i zgrabnie hajpuje rytm, ale narracja szybko się zmienia. SZA chce przełamać nieporozumienie i zainstalować w sobie program, który pomoże jej w poprawnym odczytaniu języka miłości. Brytyjska „Duma i uprzedzenie" Jane Austen, a raczej jej filmowa adaptacja z 2005 roku przypomina o braniu sobie słów do serca. I nie wiem, czy SZA otrzymała od mężczyzny lepszą komunikację, bo smyczkowa solówka na końcu utworu zupełnie mnie rozmarzyła. Artystka szlachetnie zakończyła trzy minuty „Love Language", aby z powiewem, dźwiękiem szumu morza i kolejnym alfabetem Morse'a płynnie przejść do „Blind", czyli centrum sterowania całego albumu. Brak samoakceptacji i miłości do samej siebie wyjaśnia, dlaczego artystka podejmuje temat odnawiania nieudanych relacji. Jej zamyślenie w refrenie, głębokie harmonie i żal, tona żalu, obnażają wszystkie słabości. „Blind" to bycie ślepym na bezproblemową miłość, to ciągłe szukanie komplikacji, a nawet wymyślanie ich na siłę. Romantyzować codzienność to nie to samo, co kochać ból. A wielu nadal wpada w tę pułapkę, choć SZA nie zarzuciła jeszcze nawet kotwicy.
„SOS" to nie tylko płynięcie pod wiatr. „Snooze", „Nobody Gets Me" i „Open Arms" kryją w sobie coś czułego, są tęsknotą za znanym dotykiem. „Gone Girl" mianuje przyzwyczajenie początkiem końca relacji. SZA nazywa rzeczy po imieniu — jeśli mężczyzna ją osacza, a jednocześnie stroni od bliskości i steruje na odległość, tym samym ją traci. W duecie z Phoebe Bridgers wokalistka szuka ucieczki od chwilami nieludzkiego, wyobcowanego świata, „Special” zaś jest jak uśmiechanie się do słońca, które nigdy nie wyszło zza horyzontu. Na okładce „SOS" SZA się nie uśmiecha, jest stonowana, spokojna. Patrzy przed siebie, wygląda latarnii i szuka światła. Nawet nie ma pojęcia, że sama niechcący stała się jego źródłem.
tekst: Bartłomiej Warowny