W tym roku może nie pobiłem swojego rekordu, ale 34 filmy, czyli średnio 3 seansy dziennie, to wciąż wynik bez wstydu. Od 24 lat zatracam się w tym kinowym święcie i znikam z życia, podróżując od Rio de Janeiro i Santiago de Chile, przez Teheran, Sztokholm czy Bukareszt, kończąc na Bangkoku czy Canberze. Do tego tłumy uśmiechniętych, wkręconych tak jak ja kinomanów dookoła. Wspólne dyskusje, recenzje, nowe znajomości… I tak z sali do sali z przerwą na trochę pracy i sen.
35. już edycja festiwalu okazała się jedną z najciekawszych. Mnóstwo dobrych filmów, wiele świetnych i trzy naprawdę rewelacyjne, takie 10/10. Zdecydowanie najważniejszym dla mnie, potężnym kinem jest australijski "Na powierzchni" ("Buoyancy"). To wstrząsający obraz katorżniczego wykorzystywania młodych ludzi z Kambodży czy Birmy na rybackich kutrach w Tajlandii. Sama historia łapie za gardło, ale produkcja i poprowadzenie tego dzieła to majstersztyk. Zdjęcia, montaż, minimalistyczna, ale jakże zapadająca w głowie muzyka, i przede wszystkim hipnotyzujący i wzruszający odtwórca głównej roli, mały chłopiec - petarda!
Drugi to irańskie kino w pełnej krasie! Policyjny thriller "Tylko 6,5" ze znanym z kultowego już "Rozstania" Paymanem Maadim, gdzie tempo i gęstość narracji tego ponad dwugodzinnego filmu przyprawia o dreszcze i zadyszkę. Świetne, często zabawne dialogi, znakomite aktorstwo, a w tle wojna z narkobiznesem we współczesnym Teheranie. Próżno szukać tak dobrej sensacji nawet w ostatnich produkcjach made in USA.
Kolejne typy to wyróżniające się na tym festiwalu kino gruzińskie. Po pierwsze piękny, przejmujący, pełen lokalnej muzyki i tańca "And then we danced" o poszukiwaniu miłości, dojrzewaniu, rodzących się uczuciach i odkrywaniu samego siebie w tak tradycyjnym i religijnym kraju jak Gruzja. Historia rozgrywa się pomiędzy tancerzami Narodowego Baletu, których marzenia i nadzieje zderzają się z nieprzychylnym, skostniałym otoczeniem. Tu rządzą kolory, emocje i oryginalne gruzińskie dźwięki.
Drugi to laureat Grand Prix WFF, dramat wojenny "Shindisi", przedstawiający rosyjską interwencję w Gruzji w 2008 roku po ogłoszeniu korytarza pokojowego. "Najeźdźca" łamie wszelkie wojenne zasady, chowając się za dumnymi słowami: "My was nie oddamy, jesteście nasi, po co wam ten Zachód". Film jest tak naprawdę opowieścią o rodzinie, która postanawia ocalić kilku ocalałych żołnierzy i troszkę nieświadomie zostaje bohaterem. Moc obrazu tkwi w tym, jak jest opowiedziany, a także w wielkich kreacjach aktorskich.
Lżejsze dobre kino dostarczyli między innymi Amerykanie ze swoimi "Straconymi wakacjami". Przezabawna, iście sundance’owa produkcja o wchodzeniu w dorosłe życie. Odwieczny problem, kiedy kończy się balanga i hulaszcze życie, a zaczynają obowiązki i odpowiedzialność. Brak planu, życie z dnia na dzień, do tego dialogi rodem z Allena w miksie z jazdą po kwasie i klimatem filmów Noah Baumbacha ("Frances Ha")… Świetna zabawa.
Podobny imprezowy bałagan jest tłem uroczo zwariowanych "Zwierząt". Irlandzkie kino daje świeży i momentami do bólu szczery obraz hedonistycznego życia trzydziestolatek. W tym filmie wszystko jest takie, jakie jest, bez pudru i ugrzeczniania, a jak pojawia się kac, to czujemy, jakby był nasz. Jazda bez trzymanki z zajebistymi laskami w rolach głównych.
Do powyższej czołówki dodałbym jeszcze islandzkie (uwielbiam ich filmy) "Echo". Zestawienie kilkudziesięciu scenek podglądających przygotowania różnych, niepołączonych ze sobą bohaterów, do Bożego Narodzenia. Często śmieszne, często gorzkie, czasem smutne sytuacje znakomicie pokazują naszą współczesność. Nastroje, humory, obyczaje, potrzeby i problemy w sumie znajdujące odzwierciedlenie w wielu innych krajach… również w naszym. A wszystko w charakterystycznej, minimalistycznej islandzkiej estetyce. Kolejny słodko-gorzki obraz to "Pewnego razu w Trubczewsku". Rosyjskie kino takie jakie lubię, czyli bardzo ludzkie, nieco przaśne i przyprawiające o wstydliwe rumieńce. W sumie banalna, życiowa opowieść o kuszeniu, zdradzie, słabościach i konsekwencjach. Ta ichniejsza prawdziwość i pewnego rodzaju swojskość jest rozczulająca.
Warte uwagi jest także "Wiwarium", czyli klaustrofobiczne, straszno-dziwne kino z Jesse'em Eisenbergiem w roli głównej ("Social Network"), biografia Michaiła Chodorkowskiego ("Obywatel K") oraz jednego z moich idoli lat 80-tych, Michaela Hutchence'a, lidera australijskiej grupy INXS ("Mystify: Michael Hutchence"). Poleciłbym także łapiącą za serce "Lalkę", przedstawiającą młode studentki walczące o swoje prawa w Algierii w latach 90-tych, gdy islamscy fundamentaliści terroryzują kraj. Skrajny konserwatyzm kontra niezależność i spełnianie swoich marzeń i pragnień… A wszystko w rytm hitów z tamtych lat i modą jako manifestem.
Po takim maratonie trzeba jedynie uważać, by schodzić z niego etapami, bo powrót do rzeczywistości, szczególnie listopadowej, może być bolesny. Na szczęście za niecały rok kolejne oderwanie. Tymczasem pozostaje koc i dobra książka, tudzież serial i jakoś to minie. A ja mam nadzieję, że na kolejnej edycji "Warszawskiego" widzimy się wszyscy.
Sprawdźcie też, które filmy zwyciężyły na tegorocznym festiwalu.