Advertisement

"Nie ma nic gorszego niż samemu się kastrować". Przypominamy nasz wywiad z początkującą aktorką Michaliną Olszańską, obecnie gwiazdą serialu "1983"

Autor: Karol Owczarek
24-12-2018
"Nie ma nic gorszego niż samemu się kastrować". Przypominamy nasz wywiad z początkującą aktorką Michaliną Olszańską, obecnie gwiazdą serialu "1983"

Przeczytaj takze

/materiał pochodzi z numeru K MAG 79 #GETNAKED #DESIGNISSUE 2016/
Rodzice chcieli, by została lekarzem, lecz ona woli leczyć innych sztuką. Michalina Olszańska od najmłodszych lat grała na skrzypcach i pisała książki, a dziś jest jedną z najbardziej obiecujących aktorek młodego pokolenia.
Pruderia to chyba obce ci słowo? W filmach, w których zagrałaś, twoje ciało zwykle było mocno eksponowane.
Uważam, że ciało jest instrumentem aktora i trzeba grać tak, jak zadyryguje reżyser. Ważne oczywiście, żeby to miało sens i ta nagość była naprawdę potrzebna. Wychodzę z założenia, że nie ja się rozbieram, tylko moja postać, i zawsze jest to w jakiś sposób umotywowane. Bardziej mnie dziwi, jeżeli aktorzy się na to nie godzą. Albo się bierze role, które niosą ze sobą ryzyko, ale są kolejnym etapem w drodze artystycznej, albo nie.
Czyli warto ryzykować?
Od dziecka zajmowałam się różnymi rzeczami – grałam na skrzypcach, pisałam książki, próbowałam różnych smaków artystycznych – i często, o dziwo, budziło to niechęć wielu osób. A ja robiłam to wszystko, zanim skończyłam osiemnaście lat, czyli w czasie, kiedy człowiek się gwałtownie rozwija i powinien, a wręcz musi próbować. Jeżeli się nie spróbuje, to nie będzie się wiedziało, w czym jest się dobrym. Najwyżej nikogo to nie zainteresuje i nikt tego nie kupi. Nie ma nic gorszego niż samemu się kastrować.
Jak znosisz negatywne komentarze na swój temat?
Bolały mnie komentarze dotyczące książek w rodzaju: nie przeczytam, bo co może napisać piętnastolatka, to na pewno gówno. Trudno się odnieść do zarzutów, które nie są poparte niczym poza uprzedzeniami. Wiele młodych osób pisze i robi różne twórcze rzeczy, a nie ma odwagi tego pokazać, choć często może to być dobre. Trzeba zdobyć się na odwagę. Nie mam natomiast problemu z merytorycznymi uwagami, bo jestem po szkole muzycznej i konstruktywna krytyka jest dla mnie rzeczą normalną, mierzyłam się z nią od najmłodszych lat. W pewnym momencie jednak skala niechęci wobec moich książek trochę podcięła mi skrzydła, bo wyszłam z czymś do ludzi, a część z nich od razu kopała mnie w twarz.
Mimo młodego wieku sprawiasz wrażenie silnej osoby. Skąd czerpiesz tę siłę?
To właśnie dzięki szkole muzycznej. Nauka gry na skrzypcach nauczyła mnie niesamowitej dyscypliny i pokory. Instrument jest ciałem obcym, które należy oswoić – trochę tak jak zwierzę. Nie można polegać na czystym instynkcie, trzeba to wyćwiczyć.
Ale paradoksalnie w dotychczasowych filmach grałaś głównie role dziewczyn uciemiężonych i zagubionych.
Te moje role były dziwne – grałam dziewczyny z zaburzeniami psychicznymi, morderczynie, a ostatnio syrenę. Nie wiem do końca, skąd to się bierze. To decyzje reżyserów, widocznie tak mnie widzieli i muszę się z tym pogodzić.
Kolejnym paradoksem jest to, że nawet jeśli miałaś role pierwszoplanowe, to mówiłaś bardzo mało, a prywatnie wydajesz się osobą elokwentną, która lubi się wypowiadać.
Uważam, że w filmie słów powinno używać się wtedy, gdy nie da się czegoś pokazać w inny sposób – obrazem, muzyką, gestem, spojrzeniem. Nie ma co przegadywać scen. Ruch ciała, spojrzenie, wyraz twarzy mogą nieść bardzo dużo treści.
Odgrywałaś uciemiężone dziewczyny, ale teraz w swoim najnowszym swoim filmie, „Córkach dancingu”, w końcu pokazujesz ząbki – i to dosłownie, jako krwiożercza syrena. Przyszedł czas na odwet?
No wreszcie! W tym filmie realizuję swoje marzenie, bo od dziecka chciałam być syreną. Zawsze byłam mocno związana z wodą, swoje pierwsze kroki stawiałam, idąc po plaży do morza. Poza tym według rodzinnej legendy moja prababcia była syreną.
Jak ci się pracowało przy tak nietypowym projekcie – połączeniu musicalu z horrorem, gdzie miałaś dorobiony komputerowo syreni ogon?
Pod względem fizycznym to był bardzo trudny film, bo ja i druga syrena, grana przez Martę Mazurek, musiałyśmy pływać w listopadzie w Wiśle, gryźć surowe mięso, a także intensywnie ćwiczyć wokal i układy choreograficzne. Ale cała ekipa była tak niesamowicie zaangażowana w ten projekt, że tych niedogodności się nie czuło.
Film opowiada o krwiożerczych syrenach-artystkach. Potraktujmy to jako metaforę – jak jest dzisiaj z krwiożerczością w środowisku aktorskim? Występuje solidarność pokoleniowa czy artystyczna?
Akurat ja mam dobre doświadczenia ze starszymi aktorami, którzy od początku pomagali mi odnaleźć się w tym fachu. Wiadomo, słyszałam wiele przykrych historii, ale to kwestia indywidualna. Ciekawe, że kamera wyłapuje pewne rzeczy, takie jak zawiść czy niechęć między aktorami, negatywne emocje później wychodzą na jaw.
Są aktorzy, których grę traktujesz jako punkt odniesienia?
Jest wielu aktorów, których cenię i uwielbiam, ale wydaje mi się, że każdy artysta musi szukać czegoś swojego. Aktorstwo to iluzja, udawanie prawdy. Jeżeli w tym udawaniu udaje się jeszcze kogoś innego, kto też przecież udaje, to efekt nie może być dobry. Trzeba szukać w sobie.
Artysta jest odbierany przez większość społeczeństwa jako ktoś dziwny, jak syreny z „Córek dancingu”. Czujesz się tak na co dzień?
Każda nastolatka przechodzi ten etap. Ja już nią nie jestem, ale to mi akurat zostało. Każdy, jeśli się nad sobą zastanowi, czuje, że jest inny od wszystkich. Nie można się tego bać, trzeba się z tą innością zaprzyjaźnić.
Nie miałaś jakichś chwil zawahania, by nie iść w ślady rodziców-aktorów i żyć jak zwyczajna nastolatka?
U mnie w domu sztuka była zawsze i to powodowało, że próbowałam różnych rzeczy. Nie dlatego, żeby się popisać czy coś komuś udowodnić. Jeżeli ojciec jest szewcem, to dziecko bawi się ścinkami z butów. U mnie były książki, piosenki, filmy. Wychowywałam się na musicalach – jako dziecko myślałam, że każdy człowiek chodzi i śpiewa. Byłam bardzo zdziwiona, gdy się okazało, że to nie jest tak powszechne. Rodzice mnie do niczego nie zmuszali, wręcz przeciwnie. Do szkoły aktorskiej zdawałam w tajemnicy przed mamą. Gdy się dowiedziała, była bardzo zła. Wywiązała się z tego powodu taka awantura, że uciekłam z domu boso i w piżamie. Mimo że wyrastałam w środowisku związanym ze sztuką, to moje decyzje o pójściu w stronę artystyczną były wręcz formą sprzeciwu, bo rodzice chcieli, żebym została lekarzem albo notariuszem.
Było więcej tych buntów w dzieciństwie?
Jak u większości dzieci… Mój okres buntu polegał na tym, że przez jakiś czas zamknęłam się we własnym świecie i wtedy głównie czytałam i pisałam.
Nie jest tak, że żyjesz bardziej światem wyobraźni niż rzeczywistością?
Dopiero teraz próbuję to rozstrzygnąć. Skończyłam szkołę i wchodzę w normalne, powiedzmy, dorosłe życie. Okres szkolny był takim oderwaniem od świata, wszystko jeszcze było tymczasowe. Wyobraźnia jest częścią naszego świata, da się to połączyć. Ostatnio spędziłam rok na planie filmowym w Rosji, co było takim nieco odrealnionym życiem, ale teraz, po powrocie, mam długą przerwę między projektami, więc najchętniej siedzę w domu i gotuję obiady. Ale to nie oznacza, że się temu poddam. Są różne etapy w życiu i czasem trzeba odpocząć od wszystkiego. Jak powiedział Oskar Wilde, „ucieczką ludzi skomplikowanych są proste obowiązki”.
Czyli umiesz zachować balans?
Często tworzenie wynika z tego, że człowiek jest nieszczęśliwy w swoim świecie. Bo im bardziej jest szczęśliwy, tym mniej tworzy, gdyż nie musi sobie kreować innego, lepszego świata. To taka pułapka – nie wiadomo, czy szczęście, które ma się w życiu prywatnym, nie zabierze umiejętności przelewania smutku i mroku na papier czy w innej artystycznej formie. Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na to pytanie. Sztuka na pewno jest formą zastępczą czegoś, czego nie ma. Nawet najpiękniejsza sztuka jest namiastką rzeczywistości. Ja pielęgnuję w sobie sferę wyobraźni, ale od codzienności nie sposób uciec.
Więc chodzisz na wybory i głosujesz?
Różnie z tym bywa… Zwykle akurat nie ma mnie wtedy w Warszawie. Jeśli człowiek za bardzo się zgubi w tym wyobrażonym świecie, to traci umiejętność trzeźwego patrzenia na rzeczywistość wokół. Trzeba na to uważać. Ten potwór, którego kreujemy, w końcu nas zje, a chodzi o to, żeby go oswoić i pokazywać później ludziom na arenie.
Aktorzy, jako że są znani i ludzie im ufają, często angażują się w różne inicjatywy polityczne i lubią zabierać publicznie głos w ważnych sprawach. Uważasz że to słuszne?
Jestem przeciwko angażowaniu się aktorów w politykę. Z tym jest taki problem, że jeśli opowiadamy się publicznie za jakąś opcją polityczną, to tym samym odbieramy ludziom o innych poglądach możliwość patrzenia na naszą sztukę bez uprzedzeń. Wtedy nie widzą aktora, który jest postacią, tylko jego poglądy. Uważam też, że aktor powinien jak najmniej sprzedawać swojej prywatności, bo jest w pozycji usługowej do roli w filmie. Nie lubię tego – kiedy idę do kina i nie widzę odgrywanej postaci, tylko osobę X, za którą ciągną się polityczne deklaracje czy prywatne historie.
Ale media plotkarskie na tym żerują.
To, co sobie media wygrzebią, jest ich. Po co tym samemu epatować.
Po przygodzie z pisarstwem i grą na skrzypcach teraz chyba koncentrujesz się na aktorstwie?
Tak, zdecydowanie. Nie mówię, że nigdy nie wrócę do moich wcześniejszych pasji, możliwe, że za nimi zatęsknię.
A co byś poradziła młodym ludziom, którzy mają wiele talentów, ale nie wiedzą, na którym się skoncentrować, i czują się zagubieni?
Trzeba próbować wszystkiego, a czas to zweryfikuje. Każdy też w końcu sam uświadomi sobie, co najbardziej kocha, co mu najlepiej wychodzi, a co jest ślepym zaułkiem. Wszystko, co robimy, czy jest to zbieranie znaczków, czy kolarstwo górskie, jakoś nas rozwija.
Wybrałaś aktorstwo, które polega na odgrywaniu ról, co ogranicza niezależność, gdyż wszystko jest w rękach reżysera – nie tak w jak w pisarstwie czy malarstwie, gdzie ma się pełną swobodę.
Tak się tylko wydaje, bo choć rola została napisana, a reżyser ustawia aktora, to nadal to, co przekaże moje spojrzenie czy gest, jest moim światem, tego reżyser nie zmieni. Albo weźmie to do swojego projektu, albo nie. Aktorstwo polega również na tworzeniu świata, którego wcześniej nie było, i to mnie bardzo podnieca.
Zagrałaś w rosyjskiej megaprodukcji i spędziłaś w Rosji wiele czasu. Zderzyłaś się z różnicami kulturowymi?
Różnice są ogromne. Zawsze byłam wychowywana na osobą kosmopolityczną, mówiono mi, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Ale to nieprawda. Gdy jednak zdałam sobie sprawę, że oni są po prostu inni, przywykłam do tego i przestało mi to przeszkadzać.
I piłaś z nimi swobodnie wódkę?
Nie, może nie aż tak. Lermontow powiedział: „Rosjo, Rosjo, kocham cię i nienawidzę”. To jest najlepsze, co można powiedzieć o tym kraju. On wzbudza tak silne uczucia, że nie da się go jednoznacznie ocenić. Myślę, że my, jako Słowianie, mamy wiele wspólnego – przede wszystkim uczuciowość i ekspresyjność. Warto to pielęgnować. Trzeba szukać tego, co nas łączy, a nie tego, co dzieli. Różnice należy obserwować i czerpać z nich naukę. Koniec końców życie jest silniejsze niż ideologia czy polityka.
A jak wyglądała praca przy tak wielkim przedsięwzięciu?
To był film z ogromnym rozmachem, po raz pierwszy brałam udział w czymś takim. Jedną scenę robiliśmy od trzech do sześciu dni, wszystko musiało być z przepychem, jak to w Rosji. To przyjemne i ciekawe doświadczenie, gdyż twórcy mogli sobie pozwolić na wszystko, nie było żadnych ograniczeń finansowych, jeśli reżyser czegoś chciał, od razu to dostawał. Ale nie mogę zdradzać zbyt wielu szczegółów na temat tego filmu, oficjalnie tajemnicą jest nawet to, że w nim zagrałam.
Planujesz jakoś swoją karierę czy zdajesz się na los?
Trudno jest zaprojektować swoje życie. W zawodzie aktora to właściwie niemożliwie. Łatwiej jest zaplanować karierę celebrycką czy biznesową. Jako aktorka jestem zależna od tylu ludzi, że mogę tylko starać się grać jak najlepiej potrafię i patrzeć, co się wydarzy. Stoję i patrzę, co dalej, ale trochę też krzyczę, że jestem.
Michalina Olszańska (ur. 1992) – aktorka, pisarka i skrzypaczka. Studiowała na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina i w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. W 2009 roku wydana została jej debiutancka powieść „Dziecko Gwiazd Atlantyda”, a w 2011 roku kolejna pt. „Zaklęta”. Wystąpiła m.in. w filmach: „Piąte: nie odchodź”, „Anatomia zła”, „Córki dancingu” i „Já, Olga Hepnarová”.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement