Należy pani do wąskiego grona artystów-autorytetów. Czuje pani, że jest symbolem, legendą?
Nie, to byłaby bardzo niekomfortowa sytuacja. Z pewnością mam duże doświadczenie – zarówno ludzkie, jak i zawodowe – którym staram się dzielić z ludźmi, zwłaszcza z młodszymi filmowcami. Nie jestem ostatnią osobą reprezentującą starsze pokolenie reżyserów, wciąż przecież tworzą Krzysztof Zanussi, Janusz Majewski czy Roman Polański.
Jednak swoją aktywnością prześciga pani wielu kolegów po fachu.
Trudno jest wciąż robić coś, co będzie odkrywcze i żywe. Myślę zresztą, że kino jest w kryzysie. Seriale zajęły puste miejsce po kinie środka, czyli po kinie autorskim, ale atrakcyjnym, które było istotą kinematografii. Ono zaczęło się kurczyć. Pozostało kino czysto komercyjne, rozrywkowe oraz kino „festiwalowe”, któremu trudno przyciągnąć masowego widza. W Polsce na szczęście nie jest najgorzej pod tym względem.
Pawlikowski, Szumowska czy pani – robicie ambitne kino środka odnoszące duże sukcesy.
Pawlikowski i Szumowska to dobre przykłady szlachetnego i przystępnego kina artystycznego. Takie też były filmy Felliniego, Bergmana, Wajdy, Coppoli czy Scorsesego. W filmie powinna być odpowiednia energia narracyjna, świat, który będzie przygodą dla widzów, rozpali ich wyobraźnię. Współcześnie większość ambitnego kina jest bardzo wsobna. To często bardziej poematy na swój temat niż atrakcyjne opowieści. Ciekawe jest to, że rośnie popularność filmowych i serialowych dystopii, co zapewne jest odpowiedzią na dominujące nastroje społeczne. Żyjemy w chaosie, z poczuciem nadchodzącej katastrofy. Wizja społeczeństw autorytarnych, czy nawet totalitarnych staje się coraz bardziej realna. Znów popularny jest Orwell i jego „Rok 1984”.
Tu możemy płynnie przejść do „1983”, pierwszego polskojęzycznego serialu Netflixa z panią w roli jednej z reżyserek. Ukazuje alternatywną historię, ale jest też swego rodzaju dystopią.
Ukazuje nieodległą przeszłość, która się nie wydarzyła, ale pojawiają się w nim gadżety kojarzące się ze współczesnością. „1983” przedstawia polskie realia, ale jednocześnie ma być zrozumiały i atrakcyjny dla zagranicznego widza. Netflixowi już parę razy udało się uczynić lokalną produkcję popularną globalnie – chociażby niemieckie „Dark”.
W Stanach Zjednoczonych pracowała pani przy takich produkcjach jak „House of Cards” czy „Prawo ulicy”. Czy praca dla Netflixa w polskich warunkach różniła się od tej w USA?
Duże amerykańskie produkcje powstają w transzach, reżyserzy robią po jeden, dwa odcinki. Od showrunnera zależy, czy wszystko jest gotowe na czas. David Simon, którego uważam za wspaniałego scenarzystę (robiłam z nim „Prawo ulicy” i „Treme”), w przypadku tego drugiego serialu scenariusz do ostatniego odcinka dostarczył mi dzień po rozpoczęciu zdjęć. Jeśli chodzi o „1983”, nie czułam, żeby pracowało się gorzej niż w USA. Zresztą ciężar i przyjemność formatowania tego serialu dzieliłam z Kasią Adamik, która wykonała gros prac przygotowawczych i zdjęć. To, czym wygrywamy w Polsce, to bardzo duża liczba zdolnych ludzi. Jeżeli odpowiednio się ich dobierze, ma się komfort pracy.
Władze HBO czy Netflixa mocno wpływają na pracę?
Nie są to duże ingerencje, zresztą ich uwagi są zwykle trafne. Oni się znają na rzeczy.
Czemu w serialach zmieniają się reżyserzy?
Miniserie po sześć lub osiem odcinków kręci zwykle jeden lub dwóch reżyserów. Dłuższe – po dziesięć, dwanaście odcinków na sezon – wymagają dodawania nowej energii, kolejni reżyserzy muszą pompować świeżą krew, żeby nie wkradła się rutyna. Ważne są pierwsze dwa odcinki, które nadają styl całości. Poza reżyserem ekipa jest zwykle ta sama. W serialach amerykańskich główną rolę odgrywają scenarzysta i showrunner, co stawia reżysera w pozycji innej niż w kinie, ponieważ w serialu zwykle obsługuje czyjąś wizję. Są oczywiście twórcy tacy jak David Fincher, którzy narzucają mocno swoją wizję. Serial „1983” trzyma jeden styl, ale wyraźnie dostrzegalne są różnice w sposobie opowiadania i filmowania, a także nieco inna energia. Oprócz mnie reżyserowały go Kasia Adamik, Agnieszka Smoczyńska i Olga Chajdas.
Na planie spotkały się zatem mocne osobowości z autorskim stylem. Jak udało się pogodzić te cztery twórcze żywioły?
Nie było żadnego konfliktu. Zawsze występują jakieś różnice poglądów, ale wszystko można przegadać. Muszę przyznać, że z wiekiem coraz lepiej współpracuje mi się z kobietami, łatwiej mi się z nimi dogadać. Większość z nich nie ma rozbuchanego ego, nie są tak destrukcyjne, jak bywają niektórzy mężczyźni.
Czy na przestrzeni lat zmieniła się pani metoda twórcza, podejście do współpracowników na planie?
Bywałam apodyktyczna, ale jednocześnie otwarta. Szczególnie w czasach, gdy zaczynałam w Polsce, na planie bardzo dużo dyskutowaliśmy, ale mieliśmy też znacznie więcej czasu na kręcenie. Było mało taśmy, więc najpierw musieliśmy przygotować film koncepcyjnie, co wymagało ścisłej współpracy z najbliższymi współpracownikami. Gdy robiłam pierwszy film w USA, zszokowało mnie to, jak silnie zhierarchizowana jest tam praca na planie. Nikt nie miał odwagi powiedzieć swojego zdania, reżyser decydował o wszystkim niczym generał w wojsku. Obecnie w młodszym pokoleniu widzę pewne odejście od metod autorytarnych w reżyserii. Część młodych reżyserów, zwłaszcza teatralnych, tworzy przedstawienia w pełnym dialogu z aktorami, dramaturgiem i scenografem. Uważają że tak, w pełni kolektywnie trzeba pracować. Moim zdaniem należy umieć wyważyć model pracy, między współpracą i ugodowością a decyzyjnością i arbitralnością. To jest sztuka. Od początku swojej kariery uważam, że zadaniem reżysera jest danie ekipie poczucia współuczestnictwa i satysfakcji, by każdy miał wrażenie, że robi też swój film.
Można panią nazwać Polką walczącą, gdyż nie zamyka się pani w filmowym świecie, ale aktywnie uczestniczy w przestrzeni publicznej.
Uważam, że osoba, która ma jakiś posłuch w społeczeństwie, ma obowiązki obywatelskie. Mam zresztą taki temperament, że trudno by mi było odciąć się od tego, co dookoła. Tak było od początku, byłam aktywna politycznie już w szkole filmowej w Pradze. Tam, w wieku około dziewiętnastu lat znalazłam się w więzieniu za działalność opozycyjną. Jestem więc wierna swojemu życiorysowi.
To fragment naszego wywiadu z Agnieszką Holland. Całość została opublikowana w numerze K MAG 94 CELEBRITY ISSUE 2018.
Agnieszka Holland – reżyserka filmowa i teatralna, scenarzystka. Za swój pełnometrażowy debiut „Aktorzy prowincjonalni” w 1980 roku zdobyła nagrodę FIPRESCI w Cannes. Trzykrotnie nominowana do Oscara („Gorzkie żniwa”, „W ciemności” i „Europa, Europa”). Pracowała przy serialach takich jak „House of Cards”, „Dochodzenie”, „Prawo ulicy”, czy „Treme”. W 2017 r. za „Pokot” otrzymała Srebrnego Niedźwiedzia na Berlinale.