Policzyłam, że nasz ostatni wspólny wywiad miał miejsce piętnaście lat temu. Powiedziałeś wtedy, że nie wyobrażasz sobie, że za jakiś czas wciąż będziesz na scenie. Ten umowny „jakiś czas” upłynął, a ty nadal grasz.
Rzeczywiście wtedy zdarzało mi się wyrażać wątpliwości co do swojej przyszłości w tej branży, choć nie precyzowałem momentu. Nie wyobrażałem sobie, że będę grał tak długo. Piętnaście lat później życie zweryfikowało moje plany. Kiedyś sądziłem, że stracę zainteresowanie lub emocjonalny związek z tym, co robię, a jednak rzeczywistość okazała się inna. Mój związek z muzyką może nie jest silniejszy, niż kiedy zaczynałem, jednak z pewnością nie osłabł i stał się o wiele bardziej dojrzały. Piętnaście lat temu koncerty i nagrywanie płyt wypełniały całe moje życie. Teraz koncerty i studio przeplatają się z organizacją festiwali, rodziną… Stanowią część całości.
Gdy pracowałam w radiu, przeżyłam kryzys. Któregoś dnia, puszczając tę samą piosenkę po raz kolejny, stwierdziłam, że nie znoszę muzyki i nie chcę już jej słuchać. Koncertowe set listy także są do siebie podobne. Miałeś moment znudzenia?
Czasami potrzebowałem odpoczynku od muzyki. Bywały momenty, że robiłem sobie przerwę i niczego nie słuchałem, natomiast nigdy się na muzykę nie obraziłem. Przynajmniej na muzykę, z którą obcuję jako słuchacz, bo na pracę muzyka wiele razy się obrażałem. Rzucałem ją wielokrotnie z różnych powodów. Najczęściej myślałem, że się po prostu nie nadaję. Teraz widzę, że im dłużej obcuję z muzyką, tym szerszej perspektywy nabieram i zmieniają się moje potrzeby. Ponieważ robię też inne rzeczy, mam większy dystans do siebie jako artysty.
Lubię hip-hop tak samo jak inne gatunki. Słucham go więcej za sprawą moich synów. To ich muzyka i chce ją rozumieć, bo chcę ich rozumieć na każdym polu. Moje współprace z Pro8l3mem czy Taco to efekt szacunku, jaki mam do ich twórczości. Co do OFF Festivalu; hip-hop, metal, eksperymentalny jazz, elektronika – każdy gatunek muzyczny, który pojawia się w naszym line upie, stanowi chęć podzielenia się z uczestnikami czymś, co uważamy za warte pokazania. Wybieramy to, niekoniecznie będąc fanami każdego prezentowanego stylu. W ostatnich latach hip-hop zyskał dominującą pozycję na scenie muzycznej, dlatego trudno byłoby go pominąć w festiwalowym zestawieniu. OFF nie koncentruje się na promowaniu wielkich gwiazd, lecz na prezentowaniu ciekawych, często niszowych zjawisk muzycznych. Staramy się wychodzić ze znanej większości bańki, odkrywać przed naszą publicznością nowe kierunki, pokazywać różnorodność i bogactwo gatunków muzycznych. Przyznaję jednak, że nie zawsze się to udaje. Niektórzy nasi odbiorcy, mimo deklarowanej otwartości, mają swoje granice i nie akceptują pewnych gatunków muzycznych. To przypomina nam, że edukacja muzyczna to proces pełen wyzwań, ale jednocześnie niezwykle satysfakcjonujący i działający w obie strony.
Podejrzewam, że ten brak otwartości idzie w parze z wiekiem.
Tak, najczęściej to starsi słuchacze są nieufni wobec nowych gatunków. Kiedyś taka narracja była dla mnie trudna, teraz mam do tego lżejsze podejście i traktuję bardziej jak okazję do dialogu oraz edukacji. W końcu hip-hop to pomost pokoleniowy, szansa, żeby lepiej zrozumieć własne dzieci. Jest tam dużo świetnej muzyki.
fot. Max Gronowski / Art Faces
W zbiorowej świadomości swoich fanów funkcjonujesz jako romantyczny chłopak z gitarą, który śpiewa, że nigdy się nie zmieni, choćby miał być w tym sam. To wciąż ty?
Nie wykreowałem siebie innego. Byłem sobą, śpiewałem w sposób, który był dla mnie naturalny. To z recenzji płyt dowiedziałem się, że śpiewam falsetem. Wszedłem na scenę bez formalnego przygotowania muzycznego, kierowany głównie emocjonalną potrzebą bycia bliżej zespołów, których wtedy słuchałem. Muzyka była dla mnie ważna, ale z perspektywy fana, nie artysty. Natomiast ten element szukania czegoś innego i bycia na przekór wciąż mam w sobie. Odrzucam to, co grupowe, na rzecz indywidualnych wyborów. Jestem przekorny z natury. Nie sprawiłoby mi przyjemności, gdybym postępował tak, jak inni tego oczekują. Ma to swoje plusy i minusy, z konsekwencjami trzeba sobie radzić.
Jesteś pracowity i wymagający. Za spóźnienia chłopaki z Myslovitz musieli płacić kary finansowe.
Tak było. Jeden z członków Myslovitz notorycznie spóźniał się na próby, a kara miała go zdyscyplinować. Niczego to nie zmieniło, więc pomysł upadł. Mnie natomiast dyscypliny nauczył sport. Nigdy nie odwołałem treningu ani koncertu. Jeśli jednak pytasz, czy w pracy bywam stanowczy, to tak, zdarza mi się być niemiłym, kiedy ktoś mnie wkurzy. Nauczyłem się nieustępliwości. Ostatecznie od czasu, kiedy po raz pierwszy zaśpiewałem „Długość dźwięku samotności”, minęło dwadzieścia pięć lat.
Najtrudniejszy moment w karierze?
Oczywiście rozstanie z Myslovitz było trudne. W pewnym momencie wiedziałem już, że się nie dogadamy, milczenie i pretensje trwały za długo. Zamknąłem drzwi, wyszedłem i pierwsze, co poczułem, to że coś się skończyło, a ja nie mam planu. Skok na głęboką wodę. Potem pomyślałem, że muszę zrobić coś, czego ludzie się nie spodziewają. Znalazłem producenta [Bartosz Dziedzic – przyp. red.], z którym zrobiłem pierwszą płytę solową. Pamiętam, że przesłuchiwałem „Beksę” w studiu i mówiłem: „Bartek, tego nikt nie zagra, to jest tak ciężkie”. Okazało się, że nie jest źle, ale zanim to nastąpiło, rzucałem tą robotą z pięć razy. Nie mogłem skończyć tekstu, jeden pisałem miesiącami. Byłem niezadowolony, chciałem zająć się czymś innym. To był trudny czas, ale minął. Od kilku lat czuję się na swoim miejscu i niewiele chciałbym w swoim życiu zmienić.
Hołdujesz rzeczom normalnym, może nawet przeciętnym. Skąd w tobie tyle sentymentu do zwykłego życia?
Wydaje mi się, że to wynika z mojego pochodzenia. Wychowałem się w rodzinie robotniczej na Śląsku. Klub sportowy, do którego należałem, był klubem kopalni Mysłowice. Moja mama jako pracownik przychodni górniczej posiadała słynną kartę G, dzięki której kupiła pierwszy magnetofon w sklepie dla górników. Byłem bardzo mocno związany z tym etosem – przez klub sportowy, do którego należałem, przez szkołę, której patronem był Wincenty Pstrowski, przez kolegów, którzy pochodzili z podobnych rodzin. Mój dziadek co prawda zawsze powtarzał, żebym nie skończył „na dole”. W pracy stracił palec, a mówiąc o tym, pokazywał kciuka. Wiedziałem, że nie chcę tam skończyć, ale lubiłem to środowisko i stanowiłem jego część. Takie zwyczajne życie po prostu mi się podoba. Nie przepadam za wykreowanymi rzeczami. Nigdy nie robił na mnie wrażenia gitarzysta z drogim sprzętem, podziwiałem tego, który jako włącznika do fuzza używał włącznika do światła. Myślałem sobie: „Kurwa, to jest świetne”. To mi imponowało. Później przyszedł czas, gdy wszyscy chcieli stać się niezwykli. Popularność Instagrama sprawiła, że zaczęliśmy żyć w świecie pięknych, zamożnych, szczęśliwych ludzi. To wszystko wykluczało rzeczy zwykłe. Zabrakło miejsca na przeciętność, która stała się konceptem mojej drugiej solowej płyty „Kundel”. Pierwszym pomysłem na nią było zdanie, które przeczytałem w książce Irit Amiel, żydowskiej poetki z Częstochowy: „Czasami jedna mała rzecz w twoim życiu sprawia, że wszystko staje na głowie”. Zacząłem badać te małe rzeczy, które mogą wywrócić życie do góry nogami, począwszy od mikro detali po wydarzenia makro.
Dlatego nie wyjechałeś ze Śląska? Aby wieść swoje zwyczajne życie?
Przez chwilę chciałem wyjechać, w okresie burzliwego życia towarzyskiego, gdy Myslovitz zdobyło ogromną popularność. To był czas euforii, myślałem: „Chyba za bardzo się gniotę na tym Śląsku, wyjeżdżam do Warszawy”. Wiązało się to także z kryzysem pomiędzy mną a moją ówczesną dziewczyną, obecnie żoną, Anią, i trwało krótko. Od tamtego czasu nigdy wpadłem na pomysł, by zostawić Śląsk. Myslovitz był popularny, więc nie musieliśmy przenosić się do Warszawy. Festiwalu też nie robiłem w stolicy, tylko w Mysłowicach, a potem w Katowicach. Na szczęście nigdy nie musiałem się przeprowadzać, wszystko ułożyło się tutaj.
Wiem, że nie celebrujesz jubileuszy, ale te dwadzieścia pięć lat „Miłości w czasach popkultury” sprawia, że chcę zapytać o piosenkę Myslovitz, z którą jesteś szczególnie związany?
Jest takich kilka, może nawet więcej niż kilka. Chyba nie ma jednej, którą uważam za wyjątkową, raczej w każdym okresie znajduję jakąś. Z pierwszej płyty na przykład „Good Day My Angel”. Wielu o tym nie pamięta, ale nagraliśmy też taki utwór „Moving Revolution”, bardzo lubiłem tę piosenkę. Najmniej przepadam za albumem „Sun Machine”. Wciąż czuję sympatię do utworu „Dla Ciebie”, lubię „Długość dźwięku samotności”. Uważam, że są takie piosenki, które się nie zestarzały. Są też takie, których nigdy nie zagram, bo już się z nimi po prostu nie identyfikuję.
Niedawno pojawił się singiel „Odrobinę więcej”. Widziałam już, jak tańczysz, ale o taką ekspresję cię nie podejrzewałam.
Tak sobie pomyślałem… Tańczyłem, robiłem to, robiłem tamto, to teraz się rozbiorę. A tak na poważnie, ta piosenka stanowi element większego przedsięwzięcia, który może kiedyś doprowadzę do końca. „Odrobinę więcej” to najbardziej popowy numer z tego projektu. Sporo utworów zrobiłem z różnymi producentami. Do Myda napisałem spontanicznie, kiedy usłyszałem jego wspólny kawałek z Makiem DeMarco. Szybko odpisał, zaczęliśmy się wymieniać piosenkami. Dwa tygodnie później mieliśmy już gotową piosenkę.
Grał, ale najpierw był kontakt, czyli piosenka, a później koncert. Opowiem ci anegdotę. Myd mieszka w Paryżu. Kiedy Myslovitz był popularny, podkochiwały się we mnie dziewczyny z osiedla. Młode, z podstawówki albo pierwszej liceum. Przychodziły i na dzwonku do drzwi pisały: „Kocham Myslovitz”. Była między nimi dziewczyna, która jako dorosła kobieta związała się z moim kolegą. Związek się rozpadł, a ona z dwójką dzieci wyjechała do Paryża. To było ponad dwadzieścia lat temu. Po koncercie Myd do mnie podchodzi i mówi: „Słuchaj, stary, mama mojej dziewczyny cię zna, jest z Mysłowic”. I wiesz co? To właśnie ta dziewczyna.
Historia jak z filmu! A „Odrobinę więcej” pięknie kończy „Kundla” czterema koncertami na wiosnę.
Będzie ich więcej, bo w większości miast gramy dwa razy; 20 kwietnia zagościmy w Poznaniu, 5 maja we Wrocławiu, 12 maja w Krakowie i 13 maja w Warszawie. Z tego, co wiem, zostały jeszcze ostatnie bilety. Bardzo się cieszę na te występy. Lubię grać na żywo. Po koncertach skupię się na festiwalach, które tworzę.
Podpowiesz, co wyjątkowego czeka nas na OFF-ie w tym roku?
Najnowsze ogłoszenie to artyści, którzy dla wielu będą nowym odkryciem. DC The Don, Bar Italia, Imperial Triumphant, Los Wemblers, De Iquitos. Ci ostatni to prawdziwa egzotyka – zespół cumbii amazońskiej założony w 1968 roku w Iquitos przez gitarzystę Salomóna Sáncheza Saavedrę. W skład wchodzą tylko członkowie jego rodziny. Są wspaniali, bardzo polecam ten koncert. Będą też artyści bardziej znani, jak elektroniczny duet The Blaze czy legendarny John Maus. Poza tym w składzie tegorocznego Offa są już między innymi Future Islands, Bakar, Clavish, Alice Longyu Gao. Wiele ogłoszeń jeszcze przed nami!
Lista imponująca, a to przecież tylko wycinek line upu. Na koniec chciałabym cię zapytać o przyszłość. Myślisz o niej, planujesz, masz jakąś wizję?
Z przyszłością kojarzy mi się historia, którą opowiedział mi Jacek Poręba. Na Sycylii znajduje się miasto Gibellina Nuova, które powstało na ruinach starej Gibelliny, zniszczonej przez trzęsienie ziemi w ciągu dziesięciu minut, została zrównana z ziemią. To było w latach siedemdziesiątych. Władze miasta, chcąc dać nadzieję mieszkańcom, zachęciły ich do budowy nowego miejsca i wymyśliły koncept miasta futurystycznego. Miało być przeznaczone dla pięćdziesięciu tysięcy ludzi, ale projekt był tak pojechany, że ci ludzie tam nie zamieszkali, bo było to wbrew ich sycylijskim zwyczajom. Wbrew temu, co kochają. Dzisiaj to takie miasto widmo, mieszka w nim kilka tysięcy ludzi, świeci pustkami. Wygląda to nieprawdopodobnie. Hasło „przyszłość” kojarzy mi się właśnie z tą historią. Chcę, by wszystko się ułożyło, ale nie wiem, co będzie.
fot. Max Gronowski / Art Faces
Artur Rojek – muzyk, wokalista, autor tekstów, kompozytor. Założyciel i niegdyś członek zespołów Myslovitz oraz Lenny Valentino. Wydał dwa solowe albumy: „Składam się z ciągłych powtórzeń” i „Kundel”. Dyrektor artystyczny OFF Festival w Katowicach i Great September w Łodzi.
asystentka stylistki Tosia Wołowska