Obiecujące zwiastuny i zręcznie budowana przez marketingowców strategia promocyjna sprawiły, że oczekiwania wobec filmu były naprawdę duże. Atmosferę podgrzała też wygrana filmu na festiwalu w Wenecji. Jeśli zatem ktoś oczekuje przełomowego arcydzieła, może się zawieść. "Joker" jest niezłym filmem z genialną rolą główną, który korzysta z dobrze znanych zabiegów i nie wnosi nic nowego w kwestiach starcia klasy wyższej z biedotą, podejścia społeczeństwa do wykolejeńców, czy chorób psychicznych.
Bez wątpienia Joaquin Phoenix jest w "Jokerze" znakomity i ciężko oderwać od niego wzrok. Grany przez niego Arthur Fleck cierpi na niekontrolowane wybuchy śmiechu, mieszka z matką i jest dość nieporadny. Dorabia jako klaun, opowiada nieśmieszne żarty, marząc skrycie o pięknej dziewczynie oraz występie w popularnym show. Kiedy pada ofiarą pobicia, nikt mu nie wierzy, a jego ulubiony telewizyjny showman brutalnie wyśmiewa jego stand-up. Nawet terapia nie przynosi rezultatów, bo prowadzącą zwyczajnie go nie słucha.
Fleck nie wzbudza współczucia. Na zajęcia z dziećmi w szpitalu potrafi przynieść broń, a zamiast prezentować swoje oryginalne pomysły, podpatruje innych komików i papuguje ich zachowania. Bohater jest niepokojący i dobrze komponuje się z duszną atmosferą miasta. Równie dobrze mógłby jednak zostać seryjnym mordercą, a nie tytułowym Jokerem. To osobowość pokroju Mansona, Bundy'ego, Gacy'ego lub Dahmera, ubrana w szaty popularnego superzłoczyńcy z Gotham.
Można wręcz odnieść wrażenie, że tytuł oraz osadzenie fabuły w uniwersum DC to PR-owy zabieg, ponieważ "Joker" Phillipsa nie ma zbyt wiele wspólnego z doskonale znaną nam historią. Gotham możemy zastąpić Nowym Jorkiem lub Bostonem, zamiast Thomasa Wayne'a podstawić Billa Gatesa, a w miejsce Arkhan wstawić dowolny szpital psychiatryczny. Nazewnictwo jest tutaj skrajnie symboliczne, należy więc zapytać, po co je zastosowano?
Przemiana Flecka jest umotywowana głównie chęcią bycia zauważonym. Nie stoją za nią żadne wielkie idee, chęć zmiany świata czy nawet pragnienie wywołania chaosu. To prywatna wendeta mężczyzny bez ambicji, planu oraz realnych chęci osiągnięcia czegokolwiek. To historia, której wzorzec można odnaleźć w historii wielu psychopatów. Kiedy Fleck, już jako Joker, stoi naprzeciw swojego ulubionego showmana, ten zarzuca mu robienie z siebie ofiary i jest to jedno z najbardziej słusznych spostrzeżeń odnośnie tej postaci. Prawdziwe ofiary są jednak gdzie indziej.
Jokera Phoenixa, nawet gdy tańczy w chwale na samochodzie czy strzela z pistoletu, nie jawi się jako gangster przewodzący miastu, stawiający czoła Batmanowi, czy uwodzący Harley Quinn. Zwyczajnie nie należy do tej historii. To intrygująca hybryda o znamionach wydmuszki, która zyskałaby o wiele więcej jako autorska opowieść z oryginalną fabułą, zupełnie niezwiązana ze światem DC.
Wiele rzeczy Fleck sprowadza na siebie sam. Nie wykorzystuje zresztą również żadnej z szans dawanych mu przez szefa, panią z opieki społecznej czy też granego przez Roberta De Niro prezentera telewizyjnego. Jest przyzwyczajony do postrzegania siebie w roli ofiary i nie widzi w swoim zachowaniu żadnych aberracji. Inspiracją ruchu klas niższych staje się zupełnie przypadkiem i ciężko wyobrazić sobie, by udźwignął tę rolę.
"Joker" to baśń o przemocy, oda do odrzutków, usprawiedliwiająca przemoc i wypromowana na grzbiecie DC. Przywodzi na myśl memy o mordercach opowiadających o ciężkim życiu (Cool motive. Still murder). Pomimo gęstego klimatu, wybitnej roli Phoenixa i kilku zabawnych scen, "Joker", nie ma niestety do zaoferowania nic więcej.