Wielka Brytania może być państwem podzielonym w kwestii Brexitu, ale niektórzy projektanci zdecydowali się przekuć swoją polityczną frustrację w kreatywność. Londyn staje się światową stolica mody męskiej zaraz po Nowym Jorku, a przed Mediolanem (Milan Fashion Week Men's już 14 lipca). Co się tam wydarzyło?
Przede wszystkim powrót Alexandra McQueena. Bo choć na wskroś brytyjska, marka rzadko decyduje się na londyński pokaz. Tym razem Sarah Burton, dyrektor kreatywna, postanowiła pokazać kolekcję w domu. Duża część sylwetek zaprezentowanych na wybiegu nawiązywała do kolekcji kobiecej pokazanej w marcu w Paryżu. Co nie znaczy wcale, że wyszło nieświeżo. Wprost przeciwnie – chodziło raczej o zwrócenie uwagi na fakt, że mężczyzna nie tylko może, ale nawet powinien czerpać z mody kobiecej. Dostaliśmy klasyczne krawiectwo z nieoczywistym twistem i piękne, bogato tkane materiały z północnej Anglii. Były prążkowane i farbowane garnitury, marynarki przechodzące w pół-kilty, do tego srebrna biżuteria, kwiaty i czarne falbanki. Jak to bywa z kolekcjami McQueena pod warstwą piękna czaiła się nutka złowrogiej elegancji.
Już od paru sezonów absolutnym faworytem wśród młodych londyńskich projektantów pozostaje Craig Green. Jest geniuszem abstrakcyjnej mody, która krystalizuje się w geometrycznych konstrukcjach. Sprzączki, paski i troczki, deseczki, rusztowania i watowane powierzchnie. Wszystko godne jest ubrań jakiegoś ponadczasowego nomada. Kreacje Greena przywodzą na myśl ubrania robocze – tym bardziej doskonale się składa, że tym razem młody Londyńczyk wziął na warsztat archetyp męskości. I skórę. Skórę jako materiał, jej odcienie i faktury, ale też skórę żywą, prześwitującą spod ażurowych wycięć papierowych kombinezonów (inspirowanych meksykańskim targowiskiem), albo całkowicie nagą. A do tego komputerowe kody i hieroglify, oraz wzór, który przypomina system hippodamejski.
„To tak naprawdę diagram ułatwiający składanie koszulki, który zobaczyłem w wideo Marie Kondo.” – skwitował projektant.
Kontrastujące faktury materiałów i subtelna gra kolorem. Trochę skóry prześwitywało też na wybiegu u Stefana Cooke'a, który na codzień współpracuje kreatywnie ze swoim chłopakim, Jake'm Burtem. W kolekcji na wiosnę 2020 para skupiła się na tym, co robi najlepiej, czyli na nadawaniu znanym krojom niespodziewanego polotu. Oko przykuwały wielowymiarowe plecionki i wymowne, ażurowe fragmenty połączone z mylącymi, a jednak wyrafinowanymi nadrukami. Do tego militarne z założenia, a jednak niemal eterycznie delikatne dodatki.
Nie można też zapomnieć o Martine Rose – projektantka zaprezentowała nam trudne ubrania na trudne czasy. Pokraczne proporcje, poprzekręcane peruki i rozmyte makijaże. Dżins, nadruki imitujące chińskie hafty, ortaliony prosto z osiedla, skinheadzka krata i skóra. W pokazie, który przewrotnie usytuowano na ostatnim pietrze korporacyjnego wieżowca, poszły postaci bardzo silnie zainspirowane londyńską klubkulturą lat 80. Sama kolekcja mogłaby się wydawać nieco chaotyczna, ale to najwyraźniej celowy zabieg. Po pokazie Rose pojawiła się w T-shircie z napisem „Promising Britain” i klownem otoczonym dwunastoma gwiazdami Unii Europejskiej.
„To śmieszne i straszne. Politycy to banda klownów, więc zebrac się z Wami wszystkimi w tym przybytku i skomentować fakt, że różne biznesy wycofują się z Wielkiej Brytanii. […] Wszystko tu jest pomylone, ale w mojej kolekcji to intencjonalny zabieg. Swawola, ale podszyta złowrogością, powiedziałabym.” – mówiła.
Charles Jeffrey Loverboy znany jest ze swoich dramatycznych kreacji, które igrają z ideą gender-blendingu. Młody Szkot pokazał, że po kolekcji inspirowanej Piotrusiem Panem przyszedł czas na dorosłość. No, a przynajmniej dorastanie. Jego pokaz miał aż 3 akty, przeplatane z odczytem poezji. Zobaczyć można było militarne ubrania z czarnej kory, z odpryskiem jaskrawych kolorów: różowego, niebieskiego i żółtego, do tego kabaretki, runy i ukłony w stronę Vivienne Westowood – całość tematycznie mocno zaangażowana politycznie.