Ariana Grande przywraca teorię wiecznego słońca: „eternal sunshine" to burza przed ciszą [RECENZJA]
21-03-2024
![Ariana Grande przywraca teorię wiecznego słońca: „eternal sunshine" to burza przed ciszą [RECENZJA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/65fc11cbc4d72d21eb70da37/GHyh0v8WMAApHqM.jpg-large.jpeg)
![Ariana Grande przywraca teorię wiecznego słońca: „eternal sunshine" to burza przed ciszą [RECENZJA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/65fc11cbc4d72d21eb70da37/GHyh0v8WMAApHqM.jpg-large.jpeg)
Kolekcjonowanie wspomnień ma swoje konsekwencje. Choć zazwyczaj zapamiętujemy te dobre i pozytywne, nic nie poradzimy na to, że gra pamięci żongluje dwiema stronami. Co z tego, że ciepłe retrospekcje umilają nam dzień, pozwalają na całkowity relaks umysłu i wpływają na dobry humor, skoro jedno negatywne wspomnienie potrafi przegonić uśmiech z twarzy?
Naukowcy zbadali ten temat, bo traumy lubią się z zaburzeniami snu i spadkiem nastroju. Manipulowanie pamięcią to temat delikatny, ale potrzeba jest przecież matką wynalazków. Praktyka usuwania niechcianych wspomnień doczekała się w 1968 roku specjalistycznej nazwy, a mowa tu o rekonsolidacji. Naukowcy z Rutgers University dowiedli w czasopiśmie „Science”, że skonsolidowana pamięć może zostać skasowana. Gdy porazili szczura laboratoryjnego prądem tuż po przypomnieniu mu o konkretnej sytuacji, zauważyli, że przywołane doświadczenie uczyniło szczura podatnym na zakłócenia. Potem przyszedł czas na ludzi, a tutaj już modyfikowanie wspomnień nie jest takie proste. Chcę wierzyć, że elektrowstrząsy w dobie kultury popularnej nie są aż tak potrzebne, bo gdyby były, nawet nie chcę wiedzieć, ile musielibyśmy czekać na kasowanie niepożądanych wspomnień, mając na uwadze wieloletnie kolejki w państwowej opiece zdrowotnej.
Światło w popie
Motyw dnia i słońca w muzyce popularnej nie jest niczym nowym. Album „Abbey Road” z 1969 roku przyniósł nam pokrzepiające „Here Comes The Sun”, bez którego już nie wyobrażam sobie żadnego początku wiosny. The Beatles przypomnieli nam o tym, że nawet po najbardziej traumatycznych momentach w życiu wychodzi słońce, po najmroźniejszej zimie zawsze nadejdzie wiosna, a nadzieja to jednak matka mądrych, bo wiąże się z kreowaniem nowych planów. W końcu niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nigdy nie marzył. Zatracamy się we własnych wyobrażeniach i jest nam z tym dobrze, bo przecież kto nam zabroni? Wizja przyszłości lubi się z manifestacją i wiele jej zawdzięcza, stąd zawsze powinna mieć otwarte drzwi do naszej codzienności. Do mojej ma, bo współtworzę generację Z, która już nie raz udowodniła, że marzenia to jej chleb powszedni — czy to skonstruowane w myśli „daydreaming”, czy rozumiane jako senny odpowiednik. Pop-rockowa grupa Crowded House chyba wyśmiałaby każdego, kto tylko spróbowałby podważyć słuszność marzeń, jak i sam proces ich kreowania. Kawałek „Don’t Dream It’s Over”, wydany w grudniu 1986 roku, stał się hitem i utworem definiującym zespół, co nie dziwi ze względu na łatwą do utożsamienia tematykę. Obok związków, seksu, cielesności, to właśnie marzenia słuchają się najlepiej. Przesłanie piosenki jest proste i zagmatwane jednocześnie. „Don’t Dream It’s Over” to idealny przykład dualizmu w popie. Wybór tego, czy w tytule powinien stać przecinek, redefiniuje sens całego utworu. Jedni postawią na całą sentencję, w imię której niemarzenie i stracenie nadziei jest końcem nas samych, a drudzy wybiorą inną definicję. Nad pesymistyczną wersją (oddzieloną przecinkiem po dwóch pierwszych słowach) wolę się nie nachylać, bo jeszcze ją przyciągnę. Zresztą autobiograficzny teledysk, podobnie jak do „Mean to Me”, pokrzepia i każe nam odbierać utwór jako sygnał, że nadzieja tak naprawdę nigdy nie ginie. Klipy przedstawiają domy artystów oraz ich krętą drogę do stworzenia Crowded House — przecież nic nie działa na odbiorców tak silnie, jak uwidocznienie problemów idoli.
Istnieje niepisana zasada, według której każda dekada muzyki popularnej powinna pochwalić się słonecznym zauroczeniem. Czwarty studyjny album Katy Perry „PRISM” zapisał się w historii muzyki jako subtelna mieszanka namiętnego popu o spirytualnie natchnionych melodiach oraz potężnie wrażliwych tekstach, które chwilami nawiązują do tajemnic moralnych twierdzeń wiary. Krążek stał się komercyjnym sukcesem w bardzo szybkim czasie. Zadebiutował na szczycie amerykańskiej listy „Billboard 200” i uzyskał pierwsze miejsce w notowaniach Kanady, Australii, Nowej Zelandii, Irlandii czy Wielkiej Brytanii. Melancholijnie barwna aura płyty stała się kluczem do sukcesu — „PRISM” okrzyknięto najszybciej sprzedającym się projektem wokalistki, a jakby tego było mało, najchętniej nabywanym albumem kobiecym w 2013 roku na świecie. Międzynarodowa Federacja Przemysłu Fonograficznego nadała artystce tytuł „globalnego zjawiska”, co miło powspominać w obliczu niefortunnego przyjęcia albumu „Smile”. „PRISM” zdobi koncept rozszczepienia światła, dzięki czemu uwodzi harmonijną duchowością. Bardzo podoba mi się fakt, że jest spójnym, przemyślanym projektem, którego rytualna tematyka trzyma się magicznie wypucowanych ram. Nie można ukryć, że podczas tworzenia krążka Katy była zafascynowana mistyczną żarliwością oraz energią mitologii. Na utwory z albumu nałożyła filtr wielu egipskich smaczków — wykorzystała plemienne mity i pradawne legendy, aby jak najtrafniej oddać autentyczność swoich uczuć. A jeśli o uczuciach mowa, nie sposób nie wspomnieć o Lorde i jej świetlistym powrocie w 2021 roku. „They're gonna watch me disappear into the sun” — śpiewała Lorde w utworze „Liability". I choć od wydania „Melodramy" minie zaraz siedem lat, Lorde przekształciła owe zniknięcie w album „Solar Power” (2021), który nie tyle zrywa z ideą wyobcowania, co się z nią rozlicza. W trzecim rozdziale swojej muzycznej przygody Lorde skupiła się na spokoju ducha, magicznej aurze słońca i transcendentalnym wpływie na samoświadomość. Artystka śmiele krążyła wokół aktualnych tematów społecznych — utwór „Mood Ring" to zgrabna satyra na kulturę „wellness”. Lorde z przekąsem odniosła się do fałszywych intencji kultu duchowości, zachowując tym samym prawo do stworzenia własnej definicji szczęścia. Przecież każdy z nas to prawo posiada, a jeśli słuchaliście utworu „decode” Sabriny Carpenter, zamykającego standardową edycję przenikającego albumu „emails i can’t send”, doskonale wiecie, co mam na myśli.
Pozwól wspomnieniom umrzeć
Konceptem wymazania wspomnień zajęła się Ariana Grande, wypuszczając swój siódmy studyjny album „eternal sunshine”. Choć jestem obserwatorem twórczości Ariany od lat, nigdy nie zdarzyło mi się, żebym tak dobrze dogadał się z jej muzyką. Jej prywatne wloty i upadki rzadko kiedy zgrywały się z moimi aktualnymi na dany moment uczuciami, żeby nie powiedzieć, że prawie w ogóle. Jak kiedyś wystarczało mi wyobrażenie, tak teraz nareszcie nie muszę się starać i wczuwać w jej emocje, bo mam własne, podobnie przekalkowane. A wstrzeliła się w nie bezbłędnie już od pierwszych dźwięków. Grande nigdy nie chybiła z openerem krążka, stąd statyczne „intro (end of the world)” było skazane na sukces. Pierwszy utwór kreśli koncepcyjny charakter albumu — zaczyna się pytaniem: „Skąd mam wiedzieć, że jestem we właściwym związku?”, dając nam do zrozumienia, że z biegiem słuchania poznamy sekret dobrej relacji. I tak rzeczywiście jest, ale do poznania odpowiedzi zostaje nam jeszcze dwanaście utworów. Kolejnym z nich jest „bye”, czyli Max Martin i Ilya, mój ulubiony popowy duet producencki. Dance-pop spotyka się ze smutną treścią — Grande, jak przez większość płyty, wprowadza nas w świat rozstania z byłym już mężem. Bawi się funkiem, włącza w to smyczki, a całość kumuluje zawzięciem disco, jakby Dua Lipa niewystarczająco nas straumatyzowała utworem „Love Again”. Hymnów zwiastujących nowe początki nigdy za wiele, a wspomnienie Courtney, przyjaciółki Ari, która miała zgarnąć ją autem z rzeczami po ostatecznym zerwaniu, jest po prostu urocze i umacniające. Jak przyznała Miss Ponytail, nagranie „bye” było najtrudniejszym momentem w całym procesie tworzenia krążka. Ariana była wkurwiona i to słychać. W jednym z wywiadów zdradziła, że nie chciała, aby utwór był jednym wielkim słowem „spierdalaj”, więc wróciła do niego po jakimś czasie i lekko wytonowała charakter. Sposób nałożenia na siebie harmonii w ostatnim refrenie piosenki to strzał w serce dla wszystkich fanów Ariany. I tak, jestem jednym z nich, więc zwykle z łatwością przychodzi mi rozróżnienie jej wesołych „stacking vocals” od żalu i niezrozumienia.
Aspektem, na który warto zwrócić uwagę, jest poprawa dykcji Ariany. Bywało, że niekiedy nie dało się zrozumieć, co ta dziewczyna szepcze pod nosem, ale praca nad musicalem „Wicked” zaowocowała. Po stanowczym „bye” zaserwowała nam refleksję — w „don’t wanna break up again” rozprawia się z retorycznymi pytaniami i dochodzi do wniosku, że nie opuści samej siebie w imię związku, który po prostu przestał działać. Fragment „mam nadzieję, że nie będziesz żałował naszego związku” uwypukla dojrzałość i świadomość, jakimi dobre rozstania powinny się charakteryzować. Połączenie popu z melodią R&B zawsze wychodzi Arianie perfekcyjnie, bo muzyka lat 90. płynie w jej krwi, a udowodniła to wielokrotnie w „Positions”. Trzydziestka na karku robi swoje, a przypomina o tym „Saturn Returns (Interlude)”, w którym to astrolożka Diana Garland wyjaśnia koncepcję „Powrotu Saturna”. Zjawisko opisuje powrót Saturna do pozycji, w której znajdował się w chwili narodzin danej osoby — każdy doświadczy go w wieku od 27 do 30 lat, zaś charakteryzuje się przebudzeniem, zwiększoną jasnością umysłu, często związaną z drastycznymi zmianami w życiu. Interludium płynnie przechodzi do tytułowego utworu albumu, dając nam przedsmak tego, jak może brzmieć powrót naszego Saturna. O piosence „eternal sunshine” nie napiszę zbyt wiele, bo czuję się, jakbym sam napisał jej tekst. A to chyba najlepsza recenzja.
Bez pamięci
Nie umiem wybrać mojego faworyta z albumu. W „i wish i hated you” Ariana uświadamia sobie, że nie musi uważać byłego partnera za potwora, aby pójść dalej swoją drogą. Jasne, prościej byłoby kogoś znienawidzić i założę się, że czytając teraz tę recenzję, masz w głowie osobę, której łatwiej byłoby przypisać łatkę winowajcy. Wszyscy taką osobę mamy, ale mamy też siebie, a nienawiść w sercu to przecież najsmutniej ulokowane uczucie. Uwielbiam „imperfect for you” za nisko osadzony głos Ariany i stan, w którym obecnie się znajduje. Ethan Slater, jej obecny partner, może i kojarzy się z broadwayowską rolą „SpongeBoba Kanciastoportego”, ale prawda jest taka, że gdyby był uznawany przez „general public” za osobę niewiarygodnie atrakcyjną, fala hejtu, tak, hejtu, a nie cierpię nadużywać tego słowa, byłaby równa zeru. W „imperfect for you” słyszymy frazę „My love, they don't understand” i tego się trzymajmy, bo od zmiany pościeli w swoim łóżku Ariana ma zaufanych ludzi, a jeśli ktoś tak usilnie domaga się prawdy, niech streamuje „true story”. Grande jest zakochana i udowadnia to w „Supernatural”, produkcji tak popowo idealnej, że moja miłość do Maxa Martina tylko się nasiliła, choć myślałem, że już nie jest to realne. Remix z Troyem Sivanem podbudował wartość utworu, a nawet nadał mu nową barwę. Jest coś enigmatycznego w początku budowania związku, kiedy to żadna strona nie nazywa jeszcze relacji oficjalnym stwierdzeniem. „I want you to name it, I do” — stwierdza Ari hipnotyzującym głosem i jak się okazuje, nie musi wcale długo czekać. Końcówka piosenki to miód na uszy, to pierwszy śpiew ptaka wiosną i pierwszy łyk czerwonego wina po ciężkim dniu. Niesamowite doświadczenie.
Jeśli jednak ktoś przyparłby mnie nagle do muru, a nie powiem, że ostatnio to się nie zdarza, i zapytał o ulubiony kawałek, krzyknąłbym: „we can’t be friends (wait for your love)”! Drugi oficjalny singiel krążka jest wszystkim, czego potrzebowałem od Ariany. Zespolenie lustrującego filmu „Eternal Sunshine of the Spotless Mind” (2004), w którym to Jim Carrey i Kate Winslet jako Joel i Clementine poddają się zabiegowi wymazania siebie z pamięci, z konceptem klipu do utworu sprawia, że „we can’t be friends” redefiniuje dotychczasową karierę Ari. Ta wydaje się dojrzalsza, kontrolująca, progresywnie stonowana, pewna własnej popowej ścieżki jak nigdy dotąd. Utwór rozgościł się w notowaniach i nigdzie się nie wybiera. Bit przypomina mi „Dancing On My Own” Robyn i pewnie dlatego od razu wrył mi się w głowę. Każdy może interpretować go po swojemu — czy to w kontekście zakończenia relacji, przyjaźni, czy chociażby rozprawienia się z mediami, które zeszłego lata nie były zbyt przychylne Arianie. Jak opisuje ona sama, klip do utworu jest zwizualizowaniem treści całego krążka. Nigdy nie uroniłem łzy, oglądając teledysk, aż do teraz.
Duet Brandy i Monica w 1998 roku wydały utwór „The Boy Is Mine”, który został uznany za damską wersję „The Girl Is Mine” (1982) Paula McCartneya i Michaela Jacksona. Teraz koncept przynależności interpoluje Ariana, jednak jedynie posługując się tym samym tytułem, bo „the boy is mine” to w pełni autorski utwór. Wydaje się, że jest siostrą „fantasize”, czyli piosenki, która wyciekła i jeszcze niedawno święciła swoje nielegalne triumfy na TikToku. W istocie „the boy is mine” jest o niebo lepsze od „leaku”, bo zmiana tempa w refrenie śni mi się po nocach. Ludzie kochają złoczyńców, a skoro media przypisały Arianie tę łatkę, dostali odpowiedź. Odpowiedź dostaliśmy też my, bo jak wspominałem wcześniej, album rozpoczyna się pytaniem: „Skąd mam wiedzieć, że jestem we właściwym związku?”. Ostatni numer, zatytułowany „ordinary things”, to wizja szczęśliwego zakończenia, nad którym Grande główkowała ze swoją babcią. Nonna, bo tak Ariana nazywa swoją babcię Marjorie (she’s Italian), stwierdza, że nie chodzi o to, aby się nie kłócić. Kluczem do trwałego związku jest komunikacja i zażegnanie nieporozumień. „Nigdy nie kończcie dnia bez pocałunku na dobranoc, a jeśli nie czujesz się komfortowo [dając pocałunek], jesteś w złym miejscu, uciekaj!” — radzi Nonna, składając koncept wiecznego słońca w całość. A przecież „eternal sunshine” najjaśniej promieniuje, gdy jedną twarz wymazujemy z wdzięcznością, aby wystarczyło miejsca na kolejny uśmiech — tym razem jaśniejszy, bezpieczniejszy i nie gaszący, a podtrzymujący równocześnie nasze wewnętrzne słońce. Tak, by uśmiech był nareszcie równy uśmiechowi.
tekst: Bartłomiej Warowny
Polecane

Menago Biebera i wróg Taylor Swift. Dlaczego Ariana i inni odchodzą od Scootera Brauna?

Ariana Grande, Sienna Miller i Nick Jonas na Wimbledonie. Gwiazdy kochają tenis

Ariana Grande ma rację – przestańmy komentować ciała innych ludzi

Sobowtórka Ariany Grande zadebiutowała na OnlyFans

Nickelodeon oskarżony o seksualizację Ariany Grande. Ma tego dowodzić viralowy klip

Ariana Grande przekazała 2 miliony dolarów na terapię dla fanów
Polecane

Menago Biebera i wróg Taylor Swift. Dlaczego Ariana i inni odchodzą od Scootera Brauna?

Ariana Grande, Sienna Miller i Nick Jonas na Wimbledonie. Gwiazdy kochają tenis

Ariana Grande ma rację – przestańmy komentować ciała innych ludzi

Sobowtórka Ariany Grande zadebiutowała na OnlyFans

Nickelodeon oskarżony o seksualizację Ariany Grande. Ma tego dowodzić viralowy klip


