Nawiązujesz do mody i dizajnu, czerpiesz z filmu i literatury. Można powiedzieć, że balansujesz na styku różnych dziedzin. Jakie są twoje najważniejsze inspiracje?
Mam to szczęście, że emocjonuje mnie cała masa zjawisk, mam mnóstwo zajawek, więc moje pole eksploracji jest relatywnie szerokie i dość nieoczywiste. Pochodzę z rodziny moli książkowych, wychowałem się w bibliotece, więc z przyczyn obiektywnych pierwotną przestrzenią moich przygód, zachwytów i uniesień była literatura. Mam tu na myśli beletrystykę, literaturę piękną, domenę fantazji. Wprawdzie na rozmaitych etapach życia nurkowałem także w esejach, opracowaniach naukowych i analizach historycznych, ale na moich półkach zawsze królować będzie powieść. Najlepiej taka, którą czyta się z rozpalonymi policzkami i czerwonymi uszami. Drugim fundamentalnym obszarem inspiracji jest dla mnie przyroda będąca źródłem nieustających olśnień i wzruszeń. Chwilami nie wiem już, czy bardziej napalony jestem na dziewczyny, czy na chaszcze. Natura była obecna w moim życiu, odkąd pamiętam, czy to w czasie spacerów i włóczęg po „zielonym Żoliborzu”, czy wakacyjnych wyjazdów do lasu i nad wodę, czy wreszcie znowu poprzez książki. W długie zimowe wieczory tonąłem w cudownym świecie przyrodniczej fotografii – mój ukochany dziadek JWG, który zawsze chętnie podsycał moje pasje, dostarczał mi paliwa w postaci albumików z francuskiej serii „Couleurs de la Nature”. Mieszcząca się na pierwszym piętrze domu bez kantów księgarnia zagraniczna była dla mnie w połowie lat siedemdziesiątych konkretnym sezamem, prawdziwą kopalnią komiksów, którymi odurzałem się bez opamiętania. I tu dochodzimy do kolejnego pola inspiracji o iście bezkresnym horyzoncie: durzę się w popkulturze. Wiem, że często brakuje jej wyrafinowania, że potrafi być potwornie toporna i wulgarna, lecz jakże cudownie bezwstydna jest i soczysta. Pop nie przepuści żadnego realnego potencjału: perły, diamenty, leopardy, wampiry, róże, węże, łzy, płomienie, zadki, cycki – you name it.
Wspominasz o bibliotece i świecie książek jako miejscu, które cię ukształtowało. Jakie lektury uważasz za formujące?
Spróbuję krótko: Tove Jansson, Edward Niziurski, Ray Bradbury, Curzio Malaparte, Izaak Babel, Blaise Cendrars, Terry Pratchett, Raymond Chandler, Mishima, Kawabata, Tanizaki, Bunin, Balzac, Brzechwa – każdemu z tych pisarzy zawdzięczam jakąś istotną cząstkę siebie. Mój literacki panteon cały czas pozostaje otwarty, piedestały zaludniają się bezustannie. Odkrycie Philippa Pullmana i Jesse’ego Bullingtona było dla mnie konkretnym świętem. Mam słabość do rosyjskiego postmodernizmu – tak Sorokin, jak i Pielewin dostarczyli mi moc satysfakcji. Kilka lat temu zakochałem się bez pamięci w Antonim Bolesławie Dobrowolskim. Podziwiam Eustachego Rylskiego. Z lubością czytam kryminały milicyjne i postmilicyjne oraz wszelkiej maści powieści o pierwoludach. Tarzam się w nieaktualnych dywagacjach seksuologicznych. Uwielbiam na „Na wspak” Huysmansa oraz „Inteligencję kwiatów” Meaterlincka, ale gdybym miał zabrać jedną tylko książkę na bezludną wyspę, byłby to na pewno „Rękopis znaleziony w Saragossie” Potockiego. Zaczynałem od pereł science fiction, którymi karmiła mnie mama, i literatury gotyckiej, którą dla równowagi straszył mnie dziadek. Później przemierzyłem oceany liter i taplałem się w konkretnych bagnach literatury, co, wierz mi, robiłem z ogromną satysfakcją. Erotyka i pornografia mają poczesne miejsce na moich półkach. Za najważniejsze dla mnie książki o miłości uważam „Opętanie” Raymonda Radigueta i „Chwilę ulotną” Dominika Viavant DeNona, natomiast konkretnym detonatorem libido była „Trois filles de leur mère” Pierre’a Louÿsa – czytając ją, miałem zawroty głowy od pierwszej do ostatniej strony. Erotyka, jak wiadomo, jeszcze wdzięczniej niż słowom poddaje się obrazom. Uroczym, subtelnym, a rozkosznym wprowadzeniem w świat delikatnej zmysłowości był dla mnie album „Zakochani” Raymonda Peyneta, również dar mojej mamy.

Z serii „Nightlife to Venus” 2016-2024
A co z komiksami erotycznymi? Jakie masz na półkach?
W tej materii jestem dosyć wybredny. Nie przepadam za klasykami takimi jak „Crepax” czy „von Götha”, generalnie fantazje post-Sade’owskie nie rezonują jakoś szczególnie z moją wrażliwością. Doceniam Manarę, szczególnie za „Le parfum de l’invisible” i „Gulliverianę”, ale na dłuższą metę trochę mnie nudzi – jego bohaterki cudownej są piękności, lecz powtarzają ad infintum ten sam archetyp supermodelki, łani o mokrych, migdałowych oczach i zalotnie wywiniętej górnej wardze, mężczyźni z kolei są po prostu bandą obleśnych ujeżdżających je knurów. Zapoznaną perłą jest dla mnie za to „Casa Howhard” Roberto Baldazziniego – niezwykła transfantazja, w której pot, sperma i łzy płyną nieprzerwaną rzeką lukru. Baldazzini jako rysownik ma niesamowitą klasę, stawiającą go, w moim odczuciu, w rzędzie mistrzów takich jak Charles Burns, natomiast jego narracje nie są może aż tak zaskakujące. Casa Howhard stanowi wyjątek, tak w jego twórczości, jak i w ogóle na tle europejskiego komiksu erotycznego. Oczywiście wciągam też tonami mangi, lecz tutaj zdecydowanie preferuję sentymentalne ecchi od twardego hentai. Aktualnie najbardziej cieszą mnie tak zwane haremy, czyli mangi, w których główny bohater uwikłany jest w sentymentalno-erotyczne interakcje z całym wachlarzem dziewcząt o bardzo zróżnicowanych charakterach i temperamentach. Moim absolutnym faworytem w tej niefrasobliwie rozkosznej kategorii jest niepublikowana u nas „To Love Ru”. Od lat dawkuję ją sobie kroplówką – szczególnie w okresie od listopada do lutego – zawsze poprawia mi nastrój. Fenomenem samym w sobie jest seria „Bondage Fairies”, ale to z kolei jest już konkretne przegięcie. Przypomniałem sobie o niej przy okazji tego wywiadu, od lat nie miałem tych zeszytów w rękach, będę chyba musiał odświeżyć znajomość z Pfil i Pamilą.
W swojej twórczości korespondujesz z pojęciem fetyszu. Jak byś go zdefiniował?
Fetysz nie jest dla mnie czymś stricte seksualnym. To przede wszystkim specyficzna kondycja formalno-materialno-estetyczna danego zdarzenia lub przedmiotu prowokująca określony poziom zachwytu. Fetyszem może być na przykład jabłko, a raczej pewien szczególny „moment jabłka” – ta chwila, kiedy bierzesz je do ręki i odruchowo polerujesz, pocierając nim o koszulę, a później, na frakcję sekundy przed tym, nim wbijesz weń zęby, doceniasz jego idealnie błyszczącą, czerwoną skórkę. Każdy esteta, kolekcjoner, miłośnik sztuki jest esencjonalnie fetyszystą, a w każdym razie jest nim w momencie, kiedy delektuje się skończonym pięknem jakiegoś, niekoniecznie doskonałego, tworu. Fetysz idealnie poddaje się celebracji, dlatego tak łatwo jest go przeszczepić na grunt sypialni będącej per se przestrzenią sprzyjającą rytuałom.
Z serii „Nightlife to Venus” 2016-2024
Co cię kręci? Jakie są twoje fetysze?
Fetyszyzuję kolor, materię, ciało, dziewczynę czy raczej fantazmat dziewczyny, postać, którą jestem w stanie wykreować na jej bazie. Poszukuję kondycji idealnych bądź sam je stwarzam, pragnę obcować z żywym obrazem i samemu być jego częścią. Interesuje mnie tak rozkosz, jak jej fantomy. Satysfakcjonuje mnie tyleż samo wywoływanie duchów, co obcowanie z nimi. Kiedy przekraczam z moją kobietą próg alkowy, wybieram się na wyprawę w głąb ogrodu, penetruję koralową rafę. Seks ma w ogóle wiele wspólnego z nurkowaniem – i w jednym, i w drugim wypadku obcujemy fizycznie z pięknem. Na pewno szereg moich fetyszy ma swoje źródła we wczesnym dzieciństwie. Ciało kobiety – tak ozdobione, jak nagie – urzeka mnie w mnogości swych odsłon, ale jako człowiek dorastający w czasach, kiedy dziewczyny nie goliły skóry na modłę egipską, mam słabość do wilkołactwa. Przy czym nie mam tu na myśli żadnego powrotu do natury, tylko fascynujący moment obsceniczności, kiedy lakierowane potem kędziory wylewające się spod alabastrowej pachy kpią sobie z elegancji jedwabiu czy niewinności kretonowej sukienki w kwiatki. Tlenione futra cenię sobie nader wysoko.
Jesteś cis facetem, zapraszasz do realizacji swoich fotograficznych cykli przede wszystkim kobiety, które oglądamy w podobnie skonstruowanych ujęciach. Z jakiej perspektywy patrzysz?
Na pewno patrzę z perspektywy chłopaka, który odkąd zobaczył zdjęcie Barbarelli w „Relaksie”, wiedział, że istnieje jakiś lepszy, wspanialszy świat, w którym chciałby się odnaleźć. Mam na myśli pewien poziom hiperrozseksualizowanej fantazji, która cały czas wydaje mi się niezwykle atrakcyjna. Miałem do wyboru bycie jedynie odbiorcą bądź uczestnictwo w jej tworzeniu. Zdecydowałem się na to drugie. Swoje wariacje na temat pin-upów zacząłem robić na początku lat dziewięćdziesiątych. Mimo iż miałem już jakieś doświadczenie w fotografowaniu aktów, kiedy pierwszy raz musiałem poprosić dziewczynę, żeby do zdjęcia pozwoliła mi pomalować sobie usta i paznokcie, trzęsły mi się ręce. Nagość to było coś zupełnie innego – była mi potrzebna dla dekontekstualizacji, a zarazem uwrażliwienia obrazu, nie były to jednak przedstawienia erotyczne, tymczasem teraz miałem poprosić dziewczynę, żeby wyrzekła się siebie i została moją lalką, landrynką, lubieżną boginką – postacią, nie człowiekiem. Musiałem przyznać się do swoich niekompatybilnych z rzeczywistością infantylnych marzeń. Nie było to łatwe, a jednak zadziałało. Od lat zapraszam dziewczyny, by wcieliły się w role bohaterek nieistniejących gier, postaci z peryferii najdzikszych estetycznych fantazji, a one wydają się mieć z tego realną frajdę. Stwarzam chyba jednocześnie tyleż strefę komfortu co możliwość, żeby przyjemnie nabroić, a że sam jestem całą sytuacją totalnie zachwycony, staje się to zaraźliwe. Staram się realizować w przestrzeni zachwytu i dzielić się zachwytem. Zachwyt wydaje mi się diabelnie ważny. Trzyma mnie przy życiu.

Maurycy Gomulicki, fot. Milena Liebe
Pół życia spędziłeś w Meksyku, gdzie zrealizowałeś szereg projektów, między innymi pracowałeś nad stworzeniem sieci różowych sex shopów.
Trudno podsumować doświadczenie Meksyku w kilku słowach. Wyjechałem tam, mając dwadzieścia lat, i literalnie beret mi wyparował. Jest to rzeczywistość szalenie złożona, pełna sprzeczności, momentami skrajnie okrutna, ale jednocześnie niewiarygodnie bujna, pełna humoru i surrealnej beztroski. Meksyk był dla mnie na pewno niewiarygodnie ważnym katalizatorem. Gdyby nie Meksyk i Meksykanie, nie byłbym tym, kim jestem. Mój ukochany syn jest w połowie Meksykaninem. Co do różowych sex shopów – był to prezent od losu. Zaprojektowałem w Meksyku szereg identyfikacji wizualnych – dla domów produkcyjnych, firmy dystrybuującej profesjonalne oświetlenie filmowe, sieci ciastkarni, ale to była totalnie moja bajka. Sex shopy w Meksyku wyglądały wtedy jak w wielu innych miejscach w tamtym czasie: szargana, wytytłana kotarka, za którą człowiek wślizguje się z zażenowaniem. Większość klienteli stanowili faceci, hetero i geje; był ruch w kabinach, ale właścicielowi, fantastycznemu typowi, którego z dumą uważam dziś za przyjaciela, zależało na tym, aby zmienić wizerunek i przyciągnąć kobiety. Nad wyjściowym projektem pracowaliśmy we trójkę wspólnie z architektem Jorgem Covarrubiasem i Salvadorem Quirozem, który zajął się meblami. Chcieliśmy, żeby nasze sex shopy były przyjazne i stały się miejscami, gdzie dziewczyny będą mogły czuć się komfortowo i nie będą wstydziły się przychodzić. Żeby to były miejsca świetliste, do których wchodzi się bez poczucia winy, a z przyjemnością, jak do cukierni czy pasmanterii. Z przyjemnością, ale i z odrobiną dreszczyku, bo jednak chodziło o konkretne figle, a nie o szkółkę niedzielną. Użyliśmy pięciu gradientów różu, stworzyliśmy system modularny. Naprawdę nieźle to zahulało. Panny i mężatki waliły tam drzwiami i oknami. Normalnie rewolucja obyczajowa, na małą skalę, ale jednak. Chłopcy zajęli się później innymi projektami, a ja romansowałem jeszcze z Urielem i jego Love Stores przez blisko dekadę. Realizacje były na bardzo różnym poziomie, niektóre skromniejsze, inne naprawdę tip-top. Ciekawym doświadczeniem było projektowanie standów na targi seksu – potwornie zgrzebne wydarzenie, przy okazji którego udało mi się jednak wywindować Erotikę na wyżyny. Mój ostatni stand to była prawdziwa oaza erotycznego luksusu. Ściany z lightboxów, everything just in silver & pink, ciepłe różowe światło ściekające po srebrzystych, metalicznych kotarach, sala lustrzana, a na środku samotny okrągły stół obity różowym futrem, na którym pyszniły się fantastycznych kształtów erotyczne zabawki, wyglądające niczym artefakty z odległych galaktyk. Wspominam to jako super satysfakcjonującą przygodę. No i poznałem przy okazji Sylvię Saint, totalną księżniczkę, o której marzyła wtedy połowa heteroseksualnej populacji naszej planety. Nawet byłem z nią na kolacji w Camino Real.
Chciałbym już prawie na koniec zapytać o cykl fotograficznych ujęć, na których oglądamy z bliska manekiny sklepowe. Miałem zawsze wrażenie, że to praca, która się nie starzeje. Jak powstały „Typologie sentymentalne”?
To zabawne, że o nie pytasz, bo dopiero co pokazywałem jedno z tych zdjęć u Omeny Mensah na Malcie. Ten cykl to dla mnie swoisty kamień milowy. Zawsze miałem miętę do syntezy, ale pierwszy raz zdecydowałem się wtedy na tak dalece posuniętą redukcję przedstawienia. Dynamika jego powstania była zasadniczo inna niż większości moich późniejszych projektów fotograficznych, takich jak „Nightflight to Venus” czy „Wild Life”, które czasami realizowałem na przestrzeni całej dekady. „Typologie” strzeliłem praktycznie za jednym zamachem i czysto intuicyjnie. Szlajając się po Meksyku Mieście, zajrzałem do lekko przykurzonego sklepu sprzedającego stroje robocze: mundurki dla pielęgniarek, kucharzy, kelnerów czy pokojówek. Na pierwszym piętrze tłoczyły się manekiny. Niektóre miały niesamowite karnacje – od ciemnej czekolady po szarość popiołu. Kolor ust miejscami również był nieoczywisty, obok klasycznej krwistej czerwieni pojawiły się złoto i miedź. Jestem urodzonym bałwochwalcą, kocham lalki, doskonale odnajduję się w roli Eunice oplatającej ramiona wokół marmurowej szyi posągu Petroniusza, a jeden z moich ulubiony malarzy, Clovis Trouille, zarabiał na życie jako makijażysta w fabryce manekinów. Nie mogłem się im oprzeć. Nie chciałem jednak eksponować groteskowego wymiaru całego tego dogorywającego panoptikum, wolałem skupić się na detalach urody oraz tym, co pozostało z ich minionej glorii. W efekcie powstała seria minimalistycznych obrazów, w których udało mi się chyba wydestylować coś szlachetnego. Kiedy na nie patrzę, chwilami mam wrażenie, że oglądam zdjęcia dziewczyn, które znam i którym nie byłem obojętny.

Z serii „Typologie Sentymentalne”, 1999
Miałeś okazję dużo eksperymentować i realizować bardzo różne artystyczne przedsięwzięcia. Masz jakąś niespełnioną fantazję?
Mnóstwo, jest masa rzeczy, które chciałbym zrobić. Marzę o projektowaniu wielopoziomowych parków, fontann, basenów będących jednocześnie wodnymi rzeźbami. O monumentalnych figurach dziewczyn przeglądających się w jeziorach, brodzących po kolana w koronach drzew. Chciałbym zrealizować więcej mozaik, mam chrapkę na sgraffito. Z lubością zająłbym się kreowaniem przestrzeni służących wyłącznie rozkoszy: lewitujące łoża, lustrzane plafony – nie tracę nadziei, że to wszystko jeszcze przede mną. Za sobą mam trzy owocne współprace zrealizowane w ciągu ostatniego roku: szklane węże powstałe w Murano, w Studio Berengo, wazony utkane wspólnie z UAU project i tekstylia wyczarowane razem z Hogai. Obecnie przygotowujemy nową kolekcję z Joanną Hawrot. W międzyczasie na serio zaczynam przymierzać się do biżuterii. Nocami słyszę cichutki chichot diamentów. Muszę coś z tym zrobić.
Maurycy Gomulicki (rocznik 1969) – artysta, projektant, fotograf, kolekcjoner i antropolog kultury popularnej. Hedonista konsekwentnie propagujący Kulturę Rozkoszy. Ukończył Wydział Grafiki warszawskiej ASP. Szerokiej publiczności dał się poznać dzięki multidyscyplinarnemu projektowi „Pink Not Dead!” oraz wystawie „Dziary”. Opublikował cztery albumy fotograficzne. W wielu ze swoich prac podejmuje dialog z erotyką i pornografią. Intensywny kolor, eksplorowany tak w swoim potencjale witalnym, jak w wymiarze socjokulturowym, jest istotnym elementem w jego twórczości. Zrealizował szereg obiektów w przestrzeni publicznej, z których najbardziej znanym jest warszawski neon parkowy „Światłotrysk” powstały we współpracy z fundacją Bęc Zmiana. Związany z warszawską galerią LETO. Mieszka i pracuje na przemian w Polsce i Meksyku.