Poprzednie dwie edycje w naturalny sposób prowadziły do ukształtowania się imprezy dla żądnych niecodziennych muzycznych wrażeń pasjonatów. Przełom przyniosła trzecia odsłona festiwalu. Do Mysłowic zawitał bowiem pierwszy zespół będący na językach i u szczytu swoich możliwości. of Montreal zjawili się po premierze swojej najbardziej uznanej, ocierającej się o perfekcję, płyty – Hissing Fauna, Are You the Destroyer. Dowodzona przez Kevina Barnesa trupa zaserwowała swój avant-popowy, pełen emocji i tanecznych rytmów spektakl z udziałem psychodelicznych wizualizacji, fantazyjnych strojów i wykonujących abstrakcyjne ruchy tancerzy. of Montreal to kapela, która przez całą swoją karierę zaciera granice pomiędzy popem i awangardą. To samo pomogli uczynić samemu Off Festivalowi.
Fucked Up to pierwszy zagraniczny zespół, który po raz drugi został zaproszony na Off Festival i otworzył elitarne grono, którego członków nadal można policzyć na palcach obu rąk. Jeśli jest się w ten sposób wyróżnionym, to znaczy, że trzeba coś robić dobrze. W wypadku kanadyjskiego zespołu tym czymś jest absolutna sceniczna makabra. Trzy dudniące gitary oraz prawdziwy huragan w osobie wokalisty Damiana Abrahama, który, niczego mu nie ujmując, wygląda jakby skończył zawodówkę o profilu rzeźniczo-wędliniarskim. W trakcie obu występów, Abraham szybko opuścił swoich kolegów z zespołu i przeniósł się za barierki, wprost w epicentrum szalejącego pogo. Fucked Up to zespół, który przekracza wszelkie ograniczenia gatunkowe wiążące się z punk rockiem, a na ich występach krew i liczne siniaki oznaczająca, że wszystko idzie zgodnie z planem.
Streszczenie magii, którą uprawiają na żywo The Flaming Lips w jednym zgrabnym akapicie mogłoby być trudne nawet po ukończeniu magisterki na skrojonym pod to zagadnienie kierunku. Streszczę to jak tylko mogę: tony konfetti, horda ubranych w dziwaczne kostiumy tancerzy, Wayne Coyne maszerujący po rękach publiczności w wielkiej plastikowej kuli oraz tona niedorzecznych gadżetów (takich jak para wielkich emitujące lasery sztucznych dłoni). To większość składników koncertowego wywaru, który potęguje siłę muzyki jednej z najciekawszych nadal działających, psychodelicznych grup. Zamykający ostatni dzień pierwszej katowickiej edycji Off Festivalu występ nie tylko pokazał jakie ambicje i możliwości ma ta impreza. Wielu osobom pokazał jak pojemne i nadal pełne niewyeksplorowanych rejonów jest medium koncertu.
Dan Deacon najpewniej przyjechał do Katowic by po koncercie The Flaming Lips, który odbył się rok wcześniej, pokazać, że podobny efekt można osiągnąć przy niemal zerowym budżecie. W czasie jego występu, druga co do wielkości na terenie festiwalu, Scena Leśna świeciła pustkami. Multimedialny artysta rozstawił swój kram zaraz pod barierkami i cały występ spędził w szalejącym tłumie. Znalazł czas by urządzić konkurs taneczny i pokazać jak niesamowite dźwięki można uzyskać za pomocą kontrolera MIDI i kilku pedałów z efektami. Ciężko opisać komponenty, które składają się na jego kreskówkową, pasjonującą muzykę. Nikt jednak nie brzmi tak jak on i mało kto jest w stanie tak skutecznie zaanimować hordy słuchaczy.
Pięknie jest przeżywać i obserwować wzruszenia spowodowane przybyciem oczekiwanego idola. Ciężko opisać jednak styczność z artystą, który płacze ze szczęścia, ponieważ jest w stanie występować przed publicznością. Tak właśnie zareagował Charles Bradley. Wokalista rozpoczął swoją karierę długo po ukończeniu 50-tki. Wcześniej imał się przez lata różnych dorywczych prac i występował jako sobowtór Jamesa Browna. W 2012 roku jego wyjątkowy głos niemal rozniósł scenę główną Offa. Bradley wraz z młodymi muzykami dostarczył godzinę przejmującego soulu i bujającego funku. Jego bliskie interakcje z publiką i łzy radości wywindowały to przeżycie do rangi tych niezapomnianych.
Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch (2013)
Ciężko teraz sobie to przypomnieć, ale gdy Artur Rojek ogłosił na falach radiowej Trójki, że jednym z najważniejszych wydarzeń nadchodzącej edycji Offa będzie występ Zbigniewa Wodeckiego w towarzystwie orkiestrowego wydania Mitch & Mitch wielu komentujących na facebooku pukało się w głowę. Jak „pan od Pszczółki Mai” może być gwiazdą wydarzenia poświęconego muzyce alternatywnej? Pierwsze 30 sekund ich występu wystarczyło by przekonać się, że był to strzał w dziesiątkę. Dla wielu osób była to pierwsza styczność z debiutanckim albumem Wodeckiego z 1976 roku. Kojarzony głównie z krajowym estradowym mainstreamem muzyk nie tylko doczekał się zasłużonego uznania przez wymagającą publiczność. Równie poruszające było obserwowanie Macia Morettiego i reszty muzyków, którzy byli ewidentnie uskrzydleni możliwością wspólnego wykonania tego materiału i uzupełnienia kanonu polskiej muzyki o niedocenioną wcześniej pozycję.
Dla wielu właśnie w takich chwilach tkwi największa siła Off Festivalu. Przejeżdżasz dziesiątki, setki, a czasem i tysiące kilometrów by najlepszym momentem twojego weekendu był występ niemal wcześniej nieznanej japońskiej psychodelicznej kapeli. Bo Ningen przez godzinę na Scenie Trójki wytoczyli wszystkie działa, które mieli na podorędziu. Streścili niemal pół wieku gatunku przechodząc z szaleńczego transu wprost do oszałamiających melodyjnych serpentyn i zaprezentowali kreatywność charakterystyczną dla wielu przedstawicieli tego ekscentrycznego, wyspiarskiego narodu. To właśnie takie zaskoczenia sprawiają, że już samo ogłoszenie daty katowickiej imprezy przyspiesza tętno.
„I don't know nothing about Poland except for Andrew Golota”. Tymi, nieco bucowatymi, słowami rozpoczął swój występ Mark Kozelek – największy fanatyk boksu wśród folkowych songwriterów i etatowy ponurak. Kilka sekund później płynnie przeszedł do łamiącego serce wykonania „I Can't Live Without My Mother's Love”. Następną godzinę wypełniła literacka podróż przez mroczne zakamarki głowy amerykańskiego songwritera, która prowadziła do klasycznie definiowanego katharsis. Oczyszczenia sprowokowanego przez równoczesne poczuci litości i trwogi. Kozelek w przeciągu minuty był w stanie doprowadzić słuchaczy do bólu brzucha ze śmiechu by zaraz potem wrzucić ich w obezwładniający wir rozważań o nieuchronnej śmierci. Ochrona musiała się obijać tego dnia skoro wpuściła na teren festiwalu tak niebezpieczną osobę.
Gdy Jenny Hval wyszła na deski Sceny Eksperymentalnej można było być rozczarowanym, że towarzyszy jej tylko jeden muzyk zajmujący się generowaniem cyfrowych podkładów. Być może jednak był to konieczny zabieg by całą uwagę przerzucić na poczynania Norweżki, która nie tylko nieskazitelnym głosem zaśpiewała zestaw pięknych, niepowtarzalnych piosenek. Dała też wykład o wytyczaniu granic przestrzeni osobistej i skomplikowanej naturze kobiecości. Wypełniła misję artystyczną i edukacyjną w skromnym czasie 40 minut, a opuszczaniu namiotu, w którym wystąpiła, towarzyszyło dziwne, niepokojące uczucie z powodu odczuwania własnej cielesności.
Na takie czarne konie należy stawiać wszystkie pieniądze w czasie festiwalowych wyścigów. Richard Dawson był jednym z niewielu artystów, którzy wystąpili na ostatniej edycji Offa samotnie. Uzbrojony jedynie w gitarę akustyczną bard z Newcastle przywiózł dźwięki z annałów wcześniej niesłyszanych w Dolinie Trzech Stawów. Jego muzyka jest bowiem na wskroś przesiąknięta folklorem średniowiecznej Anglii. Nie ma tu mowy jednak o dźwiękowym skansenie – Dawson jest też zainspirowany piosenkową awangardą, która może przywodzić na myśl dokonania Captaina Beefhearta. Brytyjczyk chętnie oddawał się atonalnym, pasjonującym gitarowym solówkom oraz potrafił odłożyć instrument by zaśpiewać zaśpiewać a capella swym, przyprawiającym o ciarki, głosem. To był występ człowieka, który ze skrawków przeszłości skonstruował własny przekonujący świat i okazał się wykwalifikowanym, sypiącym anegdotami przewodnikiem.
O nich też nie można zapomnieć: Mew, Shining, Ariel Pink's Haunted Graffiti, Emeralds, MF DOOM, Daniel Higgs & The Skull Defekts, The Pop Group, Deerhunter, Tuxedomoon, Belle & Sebastian, Run the Jewels, Dean Blunt, The Dillinger Escape Plan, Islam Chipsy & E.E.K., Napalm Death, Shellac, This Is Not This Heat;