Advertisement

Bolec, Brylant, polski Elvis i pan Michał. Porozmawialiśmy z Michałem Milowiczem, gwiazdą polskiego filmu i internetu

Autor: Radosław Pulkowski
15-10-2021
Bolec, Brylant, polski Elvis i pan Michał. Porozmawialiśmy z Michałem Milowiczem, gwiazdą polskiego filmu i internetu

Przeczytaj takze

Materiał pochodzi z numeru K MAG 106 Cabaret 2021.
Kto nie zna Michała Milowicza? Dla większości to wciąż przede wszystkim Bolec i Brylant z komedii „Chłopaki nie płaczą” i „Poranek kojota”. Dla innych artysta estradowy, do którego przylgnęło określenie „polski Elvis”. Z kolei dla najmłodszych to pewnie po prostu ten zabawny aktor, który wystąpił w teledysku Maty. Porozmawialiśmy z nim na większość tych tematów i dodaliśmy kilka innych, jak choćby bijatyki i memy.
Jesteś znany głównie jako aktor komediowy i artysta estradowy. W wywiadach sporo mówisz o uśmiechu – muzykę, którą wykonujesz, określasz mianem „smile rocka”, twierdzisz też, że twoją rolą jest uśmiechanie się do ludzi, by wywołać u nich uśmiech. W takim razie co sprawia, że jesteś smutny?
Smucą mnie chamstwo, brak empatii, bezmyślność. A przede wszystkim bezsilność wobec spraw, na które nie mam wpływu, a mogą mnie dotykać.
Istnieje pewien archetyp smutnego komika. Osoby, która jest wesołkiem na scenie, ale poza nią staje się człowiekiem przybitym, czasami nawet pogrążonym w depresji. Jest w tobie coś z takiej figury?
Mam wielu kolegów występujących w kabaretach. W życiu prywatnym może nie są smutni, ale za to bardzo poważni, ustatkowani. Sądząc tylko na podstawie prywatnej znajomości, w życiu bym nie pomyślał, że będą potrafili tak mnie rozśmieszyć ze sceny. A ja? Urodziłem się optymistą. Od dziecka uczono mnie kochać ludzi i chociaż wielokrotnie doznałem z ich strony różnych cierpień – psychicznych i fizycznych, bo musiałem stawać do boju o własny honor – wciąż wierzę, że dobra energia, którą wysyłasz do ludzi, prędzej czy później do ciebie wróci. A jednak zderzenia z tym, co nieprzyjazne, też w pewnym stopniu zbudowały moją osobowość. Bywa, że moja naiwność odbija się od muru i obrywam rykoszetem, ale mimo wszystko pozostaję uśmiechniętym zwierzęciem towarzyskim.
Mówisz, że zdarzyło ci się bić, i to o honor.
Czasami człowiek musi zareagować, kiedy ktoś go obraża albo idzie na niego z rękami. Pamiętam sytuację, która miała miejsce pod moim klubem [Michał Milowicz swego czasu prowadził w Warszawie klub Maska – przyp. red.].Była czwarta nad ranem, właściwie już zamykałem. Zrobiło się jasno, bo to było latem. Kiedy wychodziłem z klubu, podeszło do mnie dwóch gagatków, jeden z nich słusznej postury. I właśnie on zaczął mnie wyzywać od pajaców i telewizyjnych małp, a po chwili podszedł i mnie uderzył. Na szczęście od dziecka trenowałem sztuki walki, więc szybko zareagowałem.
Jak zareagowałeś?
Zawinąłem najpierw nogą, później ręką, gość upadł, a drugi musiał ściągać go z chodnika. Ten pierwszy jeszcze coś krzyczał i się odgrażał, ale drugi już zaczął przepraszać. Ci goście mogli być pod wpływem najróżniejszych używek i myślę, że zaatakowaliby kogokolwiek. W każdym razie po chwili wsiadłem do taksówki, bo chciałem jechać do domu. Taksówkarz, który to wszystko widział, powiedział: „Brawo panie Michale, zupełnie jak na filmie!”. Podziękowałem, choć wolałbym nie musieć się popisywać – w końcu wargę miałem rozciętą, a bójki to ostatnie, czego bym sobie życzył.
Skąd pomysł, żeby trenować sztuki walki?
Na Kyokushin Karate zapisałem się tuż po pierwszej bójce, jeszcze w podstawówce. Dostałem bęcki od chłopaka trenującego judo. Pamiętam, że powiedział wtedy: „To żebyś wiedział, gdzie jest twoje miejsce”. Byłem grzecznym dwunastolatkiem, a w tamtym momencie postanowiłem, że nigdy więcej się nie dam. Mało tego, zabawnie się złożyło, ponieważ następnego dnia tata zabrał mnie do kina na „Wejście smoka”. Dzień po seansie i dwa dni po bójce byłem już zapisany na Kyokushin Karate w lokalnym domu kultury na Żoliborzu. Później przez kilkanaście lat chodziłem jeszcze na Shōtōkan, kickboxing, boks. Wszystko po to, żeby w razie potrzeby móc obronić siebie i bliskich.
Przejdźmy do śmiechu. Czy według ciebie nasze poczucie humoru zmieniło się przez ostatnie dwadzieścia lat, czyli od czasów, kiedy zyskałeś sporą popularność?
Zmieniło się właściwie wszystko: światopogląd, wrażliwość, poczucie humoru. Nie ma w tym nic dziwnego – w końcu między mną a dzisiejszymi dwudziestolatkami jest różnica całego pokolenia. Współczesne komedie są zupełnie inne niż tamte i, szczerze mówiąc, niezbyt mnie śmieszą. Tym bardziej się cieszę, że filmy takie jak „Chłopaki nie płaczą” wciąż bawią, a ich humor okazuje się ponadczasowy. Właśnie taki rodzaj humoru starałem się wskrzesić w filmie „Futro z misia”, który ukazał się pod koniec 2019 roku. Myślę, że humor jest nam dziś szczególnie potrzebny, ponieważ żyjemy w czasach, gdy na każdym kroku pozbawia się nas radości. Weźmy choćby pandemię czy sprawy polityczne. W momencie, kiedy nie jesteśmy pewni jutra, dobrze jest umieć się śmiać. Zresztą spójrz, jak popularne są dziś kabarety…
Jesteś współreżyserem, współscenarzystą i współproducentem „Futra z misia”. Dlaczego film nie odniósł sukcesu?
Moim zdaniem odniósł! Miał kiepskie recenzje, ale mnóstwo znajomych, którzy mimo to wybrali się do kina, pisało do mnie, że są mile zaskoczeni. Sam byłem na tym filmie pięć razy w kinie – zawsze incognito. Po prostu chciałem zobaczyć, jak ludzie na niego reagują. I muszę ci powiedzieć, że publiczność na salach kinowych zarykiwała się ze śmiechu. Poza tym czterysta trzydzieści tysięcy osób w kinie to dla mnie ogromny sukces, a właśnie tyle obejrzało „Futro z misia”. Dla porównania, film „Chłopaki nie płaczą” miał podobną frekwencję. Według mnie krytyczne reakcje wzięły się stąd, że wśród rekinów producenckich nagle pojawił się Milowicz i zamiast wesprzeć, trzeba było go skasować, żeby nie podskakiwał. Ale jestem zbyt silny, żeby się tym przejmować. I wiesz co? Będę dalej robił filmy.
Czyli planujesz następną produkcję. Powiesz coś więcej?
Na razie nie, nie chcę spalić. Zacznę mówić dopiero wtedy, kiedy będą jakieś konkrety. A jest kilka projektów, nad którymi chciałbym się pochylić. Bardzo chętnie zwróciłbym się w stronę platform streamingowych, nie kina. Uważam, że streamingi i seriale to przyszłość. Kino póki co jest w kryzysie i nie wiadomo, ile on potrwa.
Którą ze swoich ról uważasz za największe osiągnięcie?
Najtrudniejsze było przeistoczenie się w Bolca w „Chłopaki nie płaczą”, ponieważ to gość, który jest moim zupełnym przeciwieństwem. Musiałem znaleźć środki wyrazu dotychczas zupełnie mi obce. Trudno „utrzymać” postać mającą dużo niższe IQ niż ty i w żadnym momencie nie wyjść poza jej ramy. Mam nadzieję, że mi się to udało.
Chyba tak, w końcu wszyscy znają Bolca. Tak samo jak wszyscy znają jego motto: „Coco jambo i do przodu”. Myślisz, że to dobra dewiza?
Moje motto wprawdzie brzmi „Bądź lepszy każdego dnia”, ale właściwie jedno zawiera się w drugim. W obu tych dewizach chodzi o to, żeby iść do przodu, pomimo wszystko. Wracając do poprzedniego pytania, muszę jeszcze dodać, że cieszę się też z roli w serialu „Święty”, emitowanym obecnie na TV4. Gram postać niekoniecznie komediową, wręcz budzącą postrach – takiej roli jeszcze nie miałem. Czuję, że dzięki niej również się rozwijam.
A wymarzona rola? W kogo i w jakiej produkcji chciałbyś się wcielić?
Przede wszystkim chciałbym, żeby była to rola skomplikowana pod względem osobowości. Wiesz, na przykład taka, jaką Brad Pitt miał w filmie „12 małp”. To byłoby coś! Chciałbym po prostu dostać rolę, która pozwoliłaby mi wyjść poza moje emploii poszerzyć paletę możliwości aktorskich.
Jakie nowe aktorskie wyzwania pojawiają się teraz na twoim horyzoncie?
Ostatnio otrzymałem ciekawą rolę w „Klanie”. To jeszcze inna postać i też na serio. Wcielam się w tajemniczego podróżnika, który nagle pojawia się w życiu jednej z głównych bohaterek. Nie do końca wiadomo, kim jest ani czym się zajmuje – wykonuje wolny zawód. A, jak wiemy, tacy ludzie mogą okazać się nieprzewidywalni.
Od telewizji prosta droga do internetu. Wiesz, że bywasz bohaterem memów?
Oczywiście, że wiem.
Bawią cię?
Często tak. Umiem śmiać się z siebie. Szczególnie że memy, o których mówisz, często w ogóle nie są obraźliwe, a po prostu zabawne.
Widziałem memy, które zestawiają cię z George’em Michaelem albo Kurtem Cobainem…
…albo z Thorem. Często też funkcjonuję w memach nie jako Michał Milowicz, ale jako Bolec z „Chłopaki nie płaczą”. Takie obrazki wywołują jedynie uśmiech na mym licu.
Są też dziwniejsze memy z twoim udziałem. Istnieje na przykład fanpage „Mądrości z hyperreala na zdjęciach Milowicza”, gdzie obszerne cytaty ze znanego forum dla użytkowników substancji psychoaktywnych są zestawiane z twoimi zdjęciami.
Ale jak to, nie rozumiem! Czy to w ogóle jest legalne?
fot. Łukasz Dziewic (@lukaszdziewic)
Zmierzałem do tego, że twój internetowy wizerunek do pewnego stopnia przypomina wizerunki większości bohaterów memów – na memach zostajesz zredukowany do twarzy, ewentualnie do którejś z twoich najbardziej znanych ról. Czy praca aktora naraża człowieka na podobne ryzyko? W końcu aktor dla większości ludzi często jest tylko twarzą, nie żywą postacią.
To prawda. Ludzie często osądzają aktora na podstawie ról albo krótkiego, przypadkowego zachowania na ulicy. Niestety, zwykle nie biorą pod uwagę, że my też miewamy problemy, chwile kryzysu albo po prostu zły humor. „A jaki pan tam może mieć problem?!”, usłyszałem kiedyś. Owszem, jesteśmy dla ludzi, ale to, że czasem nie uśmiechnę się do osoby, która mnie zaczepi, nie oznacza, że jestem gburem. Wiesz, czasami ta praca jest bardzo trudna. Dwa lata temu, w dniu, w którym odeszła moja babcia, musiałem wyjść na scenę teatru i zagrać komedię. Wyszedłem więc, rozbawiałem publiczność, a własne uczucia musiałem wyłączyć. Oczywiście tuż po spektaklu wróciły do mnie z jeszcze większą mocą.
Dostrzegasz różnice między tym, jak kiedyś traktowano gwiazdy i celebrytów, a jak dzisiaj się ich traktuje?
Dziś ludzie są o wiele odważniejsi, czasami mają nawet niezły tupet. Gwiazdy im spowszedniały, choćby dlatego, że mamy internet i znajdują się „bliżej” ludzi. Sporo też zmienił „Big Brother” i inne tego typu programy – ludzie mediów zaczęli pokazywać swoje życie prywatne, dystans się zmniejszył. Ale jeśli o mnie chodzi, wiele się przez te lata nie zmieniło. No, może dziś ludzie częściej zwracają się do mnie „panie Michale”. Kiedyś częściej słyszałem „Bolec” albo „Brylant” [Brylant to postać grana przez Milowicza w filmie „Poranek kojota” – przyp. red.].
Rozmawiamy o filmie i aktorstwie, ale przecież jesteś też piosenkarzem. Ludzie wciąż kojarzą cię jako „polskiego Elvisa”. Jak to się zaczęło?
Fascynacja Elvisem została mi jeszcze z dzieciństwa, kiedy rodzice dostawali jego płyty od wujka mieszkającego w Stanach. Oboje byli fanami Presleya i z czasem to przeszło na mnie. Jego rock’n’roll porwał mnie już gdy byłem dzieckiem, a później, kiedy zacząłem śpiewać, okazało się, że mam podobny głos do Elvisa. Udało mi się namówić Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosę do wystawienia w Teatrze Buffo spektaklu muzycznego „Elvis”, w którym wcieliłem się w tytułową rolę. Spektakl okazał się sukcesem, i tak już zostało. Do dziś koncertuję z utworami Presleya, ale mam też inne zespoły. Z grupą Chłopaki nie płacą wykonuję autorski repertuar. Występuję też z programem, który nazwałem „Trzy oblicza Milowicza” – jedno z oblicz to Elvis, drugie to stare polskie przeboje, trzecie to moja własna twórczość.
Najmłodsi czytelnicy K MAG-a znają cię pewnie z najnowszego teledysku Maty do utworu „Kiss cam (podryw roku)”. Lubisz taką muzykę?
Na co dzień nie słucham hip-hopu, ale ten kawałek mi się spodobał. Jest pastiszowy, bawi mnie, a Mata to bardzo inteligentny i dobrze zapowiadający się artysta. Według mnie to, co robi, jest bardzo przemyślane. Poza tym to może hip-hop, ale śpiewany, melodyjny i z przekazem.
W klipie grasz postać nauczyciela podrywu. Właściwy człowiek na właściwym miejscu?
Myślę, że gdyby było trzeba, dałbym radę [śmiech]. Istnieją takie szkoły, pytanie tylko, czy podrywanie dziewczyn to coś, czego można się nauczyć. Według mnie najważniejsze jest bycie naturalnym.
Michał Milowicz – urodzony w 1970 roku aktor filmowy, telewizyjny, teatralny i musicalowy oraz wokalista znany jako „polski Elvis”. Największą popularność przyniosły mu role w takich filmach jak „Sztos”, „Chłopaki nie płaczą” czy „Poranek kojota”. W 2019 roku za sprawą filmu „Futro z misia” zadebiutował jako reżyser, scenarzysta i producent filmowy.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement