K MAG: Wiele twoich zdjęć ukazuje naturę, a na co dzień przebywasz z dala od zgiełku wielkich miast, zajmując się kozami i uprawą warzyw. Skąd ta potrzeba oderwania się od cywilizacji, i to ze strony osoby tak mocno zanurzonej swoją twórczością w popkulturze?
David LaChapelle: We współczesnym świecie bardzo istotne jest posiadanie czasu na samotność, swojego azylu. Atakuje nas tyle informacji zewsząd, często sprzecznych, warto więc czasem wyłączyć się z tego szaleńczego biegu. Codziennie staram się zachować balans, mieć swoją przestrzeń na pielęgnowanie duchowej strony życia.
Potrzeba oderwania się od chaosu codzienności przychodzi z wiekiem?
Robię to przez całe życie. Miałem to szczęście, że od urodzenia mieszkałem w pobliżu lasów i jezior. Nie miałem wielu przyjaciół, spędziłem wiele czasu sam na sam z naturą. Nie byłem zapraszany na imprezy i spotkania z rówieśnikami, co wtedy wydawało mi się przygnębiające. Teraz patrzę na to jak na dar, dzięki temu odkryłem jak czerpać radość i inspirację z samotności, jak wchodzić w stany wyższej świadomości. Jeśli jesteśmy pogodzeni ze sobą, dobrze jest nam nawet z dala od innych ludzi. Natura pomaga mi trzymać się pionu, obcując z nią, zdajesz sobie sprawę, że nie mieszkasz na planecie, ale jesteś jej nieodłączną częścią.
Moje życie jest pełne zmagań, tak jak życie każdego z nas. Wszyscy przechodzimy przez różne przeciwności i wstrząsy. Nikt nie ma życia bez wyzwań.
Twoja przeszłość, szczególnie w okresie Studia 54 i przebywaniu w kręgu Andy’ego Warhola, wskazywałaby na to, że nie stroniłeś od imprez i szalonych, odstających od normy wyczynów. Tęsknisz za tamtymi czasami?
Nie, nie tęsknię. Miałem oczywiście w Nowym Jorku wspaniały czas. Wcześniej borykałem się z wieloma problemami, w szkole byłem gnębiony przez rówieśników. Postanowiłem porzucić edukację i zacząłem chodzić do Studio 54, gdzie zdobyłem akceptację. Mieszkałem w East Village i przesiąkałem atmosferą tamtejszego życia artystycznego. Niestety, nadeszła epidemia AIDS i patrzyłem, jak umierają na moich oczach kolejni przyjaciele. Sądziłem wtedy, że również wkrótce umrę. Wiele moich zdjęć powstało niejako w odpowiedzi na śmierć moich bliskich, dwudziestoparolatków, chciałem jakoś zachować pamięć o nich. Lekarze nie wiedzieli wtedy jak opiekować się chorymi na AIDS, przez wiele lat bałem się zbadać na obecność wirusa HIV, nie ufałem służbie zdrowia, zrobiłem to dopiero po trzydziestce. Każde pokolenie ma swoje wyzwania, swoje wojny i dramaty. Moją wojną było radzenie sobie ze śmiercią młodych przyjaciół, osób które w tym wieku, w czasach moich rodziców i dziadków, byłyby w armii, na froncie. I ja to odbierałem jako mój czas wojny. W życiu każdego jest czas walki i czas spokoju.
Jak się czujesz jako specjalista od celebrytów? Twoje zdjęcie rodziny Kardashianów to jeden z symboli współczesności.
To zdjęcie tak naprawdę to nie jest o nich, tylko o zainteresowaniu, jakie sobą wzbudzają, obsesji całego świata na ich temat. Tę pracę można nazwać lustrem współczesności. Czym jest aspirowanie do bycia jak rodzina Kardashianów? Fascynacja popularnością? Byciem seksi? Pieniędzmi? Materialistycznym życiem? Nie mówię personalnie o nich, tylko o tym, co sobą reprezentują. A reprezentują materialistyczne i próżne życie, w którym chodzi głównie o to, żeby wyglądać dobrze, zrobić udane selfie, móc kupić, co się chce. Jest zapotrzebowanie na takie wzorce, sami je tworzymy za każdym razem, gdy kupujemy magazyn z nimi na okładce, klikamy w internecie na artykuł im poświęcony, oglądamy ich telewizyjne show czy kupujemy ich produkty. To zainteresowanie celebrytami, globalna obsesja na ich punkcie, jest bardziej ciekawe niż oni sami. A sama rodzina Kardashianów prywatnie jest bardzo miła, są bardzo w porządku ludźmi. Dzięki wyjątkowym okolicznościom, kreatywności mamy i córek podążających za jej radami, ta rodzina stworzyła imperium. Zmieniły one to, jak wiele innych kobiet chce się ubierać, malować, wprowadziły nowy kanon piękna.
„La Chapelle. Songs For the World”
Stary Browar w Poznaniu, Galeria na Dziedzińcu
Wystawa trwa do 10 grudnia 2018