Virgil Abloh zaprosił skejtera i miłośnika analogowej estetyki do stworzenia filmiku promującego jego najnowszą kolekcję
Autor: KB
07-02-2019


Przeczytaj takze
Rewolucje Virgila Abloha w Louis Vuitton trwają w najlepsze. Dyrektor artystyczny męskiej linii luksusowego domu mody do stworzenia filmiku reklamującego kolekcję SS19 zaprosił skejtera, fotografa i miłośnika analogowej estetyki Juliana Klincewicza. Krótka produkcja jest wyrazem nostalgii za beztroską chłopięcych lat, co w prosty sposób uchwycił mieszkający w Kalifornii autor kampanii między innymi dla MISBHV czy Goshy Rubchinskiyego w typowej dla siebie estetyce lo-fi. Widoczni na filmie nastolatkowie, swobodnie wałęsający się po ulicach Los Angeles, mają na sobie koszulki, które oryginalnie służyły jako zaproszenia na pokaz kolekcji Louis Vuitton wiosna-lato 2019 w Paryżu.
Przy okazji przypominamy naszą rozmowę z Julianem Klincewiczem, która ukazała się w 83. numerze K MAG z 2016 roku:
/tekst: Kasper Cecha-Czerwiński/
Nazywają go „cudownym dzieckiem”. Mieszka w słonecznej Kalifornii, jest skejterem, fotografem, filmowcem, muzykiem, projektantem i byłym cyrkowcem. Pomimo młodego wieku dorobek twórczy ma już całkiem spory, współpracował z takimi nazwiskami jak Gosha Rubchinskiy i Eckhaus Latta.
Najpierw chciałbym cię zapytać o pochodzenie. Twoje nazwisko brzmi polsko.
Dziadkowie ze strony ojca są z Polski. Mój „dziadzio” urodził się w Wilnie. Nie znam szczegółów, ale wiem, że zostali zesłani na Syberię… Potem wyemigrowali do Chicago, gdzie urodził się mój ojciec, Łukasz. Ożenił się z moją matką, pochodzącą z Węgier, której panieńskie nazwisko to Keresztes-nagy. Językiem ojczystym mojego ojca był polski. Wiem też, że moi dziadkowie byli blisko związani z polskim środowiskiem emigranckim.
Ty też urodziłeś się w Chicago?
Tak. Później, kiedy miałem siedem lat, razem z matką i siostrą przeprowadziliśmy się do San Diego.
Wolisz wymawiać swoje imię po polsku czy po amerykańsku?
Szczerze? Po polsku. Choć czuję, że to lekkie oszustwo, bo nie mówię jeszcze po polsku… Julian Klincewicz ma fajne brzmienie, lubię jego polskość.
A chciałbyś się nauczyć polskiego?
Tak, bardzo. Na urodziny, pod koniec sierpnia, chcę sobie sprawić lekcje języka polskiego.
Jak ci się mieszka w San Diego, w Kalifornii?
To ciekawe doświadczenie, ponieważ San Diego jest w gruncie rzeczy dużym miastem, podobnie jak Los Angeles, ale nie ma tam takiej energii, jakiej można się spodziewać po metropolii. Są za to piękne plaże, świetnie ma się tamtejsza scena skejterska. Prawie każdy filmik w skejtowym klimacie zawiera jakieś ujęcia z San Diego. Niestety, sztuka i muzyka nie mają zbyt dużego wsparcia finansowego, co sprawia, że nie rozwinęły się na większą skalę.
Południowa Kalifornia jest bardzo wyluzowana. Każdy zna San Diego od strony wspaniałych plaż i surfingu. Właściwie wszystko się do tego sprowadza. Ostatnio widać jednak intensywną gentryfikację, zwłaszcza w mojej okolicy. Mniej zamożni się wyprowadzają, a nowych mieszkańców stać na dużo więcej. To pomaga dzielnicy się wykształcić, ściągać ludzi o artystycznym usposobieniu. Jest też coś fajnego w tym, że miasto leży jakby na uboczu. Dociera tam mniej zewnętrznych wpływów. Los Angeles lub Nowy Jork są dla odmiany wielkimi tyglami. Miesza się tam tyle rzeczy, że można stracić orientację. W San Diego jest zupełnie inaczej.
Ponoć planujesz podróż do Polski. Odwiedziłeś ją już wcześniej?
Jeszcze nie. Przyjadę jakoś w październiku, chcę zwiedzić Kraków i Warszawę.
To dobrze. W październiku nasz wywiad będzie już opublikowany.
Świetnie się składa.
Za to byłeś już w Rosji, prawda?
Tak, w Moskwie i Petersburgu, w czerwcu zeszłego roku. Pracowałem z Goshą Rubchinskiym nad butami Vansa do kolekcji jesień-zima 2015/16. Byłem tam w sumie dziesięć dni, siedem w Moskwie i trzy w Petersburgu. Spędziłem je, głównie jeżdżąc na desce.
Jak się poznaliście z Goshą?
Zaczęliśmy rozmawiać na Instagramie. Byłem już zaznajomiony z częścią jego twórczości fotograficznej. Jeden z moich przyjaciół pokazał mi potem jego prace modowe, które wydały mi się bardzo fajne. Świat mody garściami czerpie dzisiaj z kultury skejterskiej. Widać to w reklamie Gucci z dzieciakiem na desce albo w kolekcji Hedi Slimane dla Saint Laurent… Jako skejter nie widziałem dotąd zbyt wielu osób ze świata mody, które korzystałyby z tej kultury w naprawdę sensowny sposób. W przypadku Goshy jest inaczej. Pracuje z dzieciakami takimi jak Tolya, Gleb lub Valentine, które naprawdę jeżdżą na desce i tym żyją. Gosha z kolei ma wizję artystyczną i dryg do tego, by przekładać takie obrazy na swój własny język, zachowując przy tym ich autentyczność. Mnie to przekonuje. Dlatego napisałem do niego na Instagramie i tak zaczęliśmy gadać. Robiłem wtedy wystawę w Tokio przy wsparciu Vans Shoes. Zapytałem Goshę, czy nie chciałby zrobić czegoś ze mną, skoro sam co sezon z nimi pracuje. Zaprosił mnie do Paryża, żeby nakręcić wideo z jego pokazu; wyciągnąłem wszystkie oszczędności i pojechałem na parę dni. Tak się zaczęła nasza przyjaźń. Bardzo go cenię i z pewnością bardzo mi pomógł jako artysta.
Kiedy po raz pierwszy zetknąłeś się z deską?
Ja wyjechałem, ale mój ojciec, dziadkowie i wielu kuzynów zostali w Chicago, więc wracałem tam na święta. Któregoś razu odwiedziłem kumpla, Zachy’ego. On i jego brat mieli deski. Kiedy je zobaczyłem, pomyślałem, że to coś naprawdę fajnego i poprosiłem o deskę pod choinkę. Miałem wtedy dziesięć lat. Wcześniej, kiedy miałem siedem czy osiem lat, zahaczyłem się w cyrku. Jednak kiedy już zacząłem jeździć, cyrk powoli przestawał się liczyć, a jeżdżenie na desce stało się najlepszą rzeczą pod słońcem. Wprost nie mogłem się najeździć! Łącznie spędziłem w cyrku jakieś siedem lat, ale pamiętam, że w ciągu ostatniego roku już zupełnie wsiąkłem w deskę.
Co robiłeś w cyrku?
Głównie jeździłem na monocyklu, ale też chodziłem po linie i na trapezie. Potem zacząłem zabawę z akrobatyką, skakałem na trampolinie i robiłem przewroty. Była również tak zwana hiszpańska sieć, czyli długa lina, po której się wspinasz, a potem bardzo szybko kręcisz. Trochę żonglowałem… Czyli właściwie robiłem wszystkiego po trochu. Uważam, że praca w cyrku i przebywanie w atmosferze kreatywności typowej dla tego świata, to magiczne doświadczenie. Dziś próbuję tę energię przełożyć na jazdę na desce, żeby nigdy mi się nie znudziła.
Jak byś opisał swoje podejście do sztuki?
Najważniejsze jest dla mnie sprawianie, żeby ludzie stali się bliżsi samym sobie i innym, tworzenie poczucia przynależności i podejmowanie wysiłku, by byli bardziej ludzcy. To sprawia, że dostrzegamy piękno emocji w całkiem zwyczajnych sytuacjach. Jeśli chodzi o prace wideo, często powracam myślami do koncepcji „voyeuryzm jako droga do empatii”. Lubię dobrze widzieć ludzi. Kiedy jestem za kulisami u Eckhausa Latty lub Goshy, przyglądam się twarzom i ruchom ludzi, aż do momentu, w którym uchwycę ich człowieczeństwo. Dana osoba może być modelem, ale wtedy widać też, że jest takim samym człowiekiem jak my wszyscy. Dzięki temu ludzie w świecie mody stają się mniej odczłowieczeni. Czasem wychodzi to nawet zabawnie. Z kolei w przypadku pisania lub wystawy prac w galerii staram się wytworzyć poczucie swojskości. Chodzi o to, by widz, zaznajomiony z pewnymi uczuciami, dostrzegł je w pracach innych ludzi, co przy odrobinie szczęścia może się przyczynić do budowania mostów między światami. Żyjemy w zglobalizowanym świecie, gdzie przyjaciół z Instagrama uznaje się za niemal równych tym, których znamy w rzeczywistości. To tak jak z barierą językową – można ją osłabić przy pomocy sztuki; poprzez zdjęcia, filmy, pokazywanie swojego świata i punktu widzenia. Jestem zdania, że większość z nas doświadcza rzeczywistości w bardzo podobny sposób, ale trudno jest to poczuć. Chcę pokazać, że jest na świecie empatia.
Czytałem, że praktykujesz medytację transcendentalną. Mógłbyś powiedzieć coś więcej na ten temat?
Gdy miałem trzynaście lat, często chodziłem do skejtparku przy Washington Street, w którym bywał Zarosh, prawdziwy zawodowiec. Zobaczyłem jego zdjęcie w jakimś piśmie i pomyślałem, że muszę go poznać. W końcu pewnego dnia się udało. Roztaczał wokół siebie specyficzną aurę, biły od niego pewność siebie i zdecydowanie, wyrażał siłę i optymizm. Kiedy go zobaczyłem, wydał mi się po prostu niesamowity, nie próbował udawać nikogo innego, był sobą. Później się zaprzyjaźniliśmy i dowiedziałem się, że praktykuje medytację transcendentalną. Przyszło mi do głowy, że może to jest jego sekretny sposób na bycie najlepszą możliwą wersją siebie. Nie powodziło nam się wtedy z mamą najlepiej i mimo że oboje chcieliśmy się uczyć tej metody, nie było nas stać na dość kosztowny kurs. Na szczęście, centrum medytacji transcendentalnej w San Diego przyznało mi stypendium. Medytuję od tamtej pory. Uważam, że przyniosło mi to wiele dobrego. Nie mogę oczywiście wypowiadać się za innych, ale w moim odczuciu jest to dobra podstawa, do której zawsze mogę wracać. Dzięki temu czuję się spokojniejszy i bardziej pewny siebie, a kiedy robię to regularnie, moje myśli są jaśniejsze. Właściwie każdy aspekt życia się poprawia.
Sam medytuję w tradycji buddyjskiej, więc doskonale cię rozumiem. Jest ktoś jeszcze, kto cię ukształtował?
Patti Smith. Jest po prostu najlepsza. Mam wszystkie jej stare książki, pierwsze wydania „Seventh Heaven”, „Woolgathering” i „Witt”. Lubię też jej muzykę, cenię osobowość i etos. W moim odczuciu tym, co wyróżnia ją jako artystkę i człowieka, jest przede wszystkim solidna praca. Bije od niej taka uczciwość – kiedy już przedstawia coś światu, jest to najlepsza rzecz, na jaką ją stać. I to może nawet jest warte więcej niż sam efekt końcowy. To coś, czego światy sztuki i mody dzisiaj bardzo potrzebują – nie więcej rzeczy, ale znaczących i uczciwych projektów. Dostrzegam to w twórczości Patti. Czytając wiersze lub prozę jej autorstwa, odnoszę wrażenie, że jest moją bliską przyjaciółką. I to wrażenie bliskości sprawia, że poruszane przez nią tematy do mnie przemawiają; jej pierwszy, bardzo romantyczny związek z Robertem Mapplethorpem, portret lat 70. w Nowym Jorku, ustępy z „Woolgathering”, gdzie opowiada o dziecku idącym przez pola bawełny w New Jersey. Mam wrażenie, że znam te uczucia i potrafię się do nich odnieść. Ona i jej twórczość są tak piękne, znaczące i mocne… Tak, Patti Smith z pewnością mnie ukształtowała.
Opowiedz o swoim cross-genderowym projekcie, w ramach którego jesteś Julią, nie Julianem.
Pomyślałem, że ciekawie byłoby pokazać kobietę na desce. Mam odrobinę kobiecy wygląd, a z tego, co wiem, nie ma zbyt wielu cross-genderowych lub trans-genderowych osób jeżdżących desce. Czuję się facetem, ale mam w sobie ten emocjonalny pierwiastek kobiecości. To ciekawy materiał do pracy artystycznej, poza tym chcę eksplorować tę stronę mojego życia. Pomyślałem, że fajnie byłoby nakręcić film, w którym wystąpiłbym na desce jako Julia, a nie Julian… Na Halloween przebrałem się za dziewczynę. Wydaje mi się to dość zabawne.
Jakie masz artystyczne plany na najbliższą przyszłość?
Teraz pracuję nad pokazem mody, który odbędzie się w San Diego pod koniec września. To kolejna część serii wystaw pod tytułem „Hey, I like you”. Składają się na nie między innymi jedwabne flagi ze złotym tekstem na folii. Te prace mają na celu analizę związków między ludźmi i cennymi przedmiotami, a także tego, jak przedmioty te przyjmują rolę substytutów więzi międzyludzkich. Kiedy zakładam koszulkę od Goshy albo z Vetements, czuję się świetnie. To może być zarówno pożyteczne, jak i ważne. Zrobienie pokazu w San Diego może wyzwolić kreatywną energię w bardzo specyficznym kręgu osób, które nie mają jej na co dzień. Chciałbym, by dzięki tej pracy odnalazły tę samą przyjemność i poczucie przynależności, jakich ja doświadczałem na pokazach. Staram się przygotować naprawdę fajne ciuchy, ale dbam też o stronę artystyczną. Moim celem jest odtworzenie etosu takiego pokazu i zbadanie, jak nadać mu sens w miejscu, gdzie zdaje się nie być go zbyt wiele. Wszyscy moi przyjaciele oglądają pokazy Gucci na Vogue.com, ale w San Diego nie ma to zbyt wielkiego znaczenia. Nie ma tam ani sceny modowej, ani nawet sklepu, w którym kupisz coś od Gucciego. Brakuje tego rodzaju połączeń. Wydaje mi się, że urządzając pokaz w San Diego, jakoś się przydam światu mody. Przybliżę go wszystkim tym, którzy się nim interesują, ale nie mają do niego dostępu.







