Kiedy przygotowywałam się do tej rozmowy, przypomniała mi się pewna ciekawostka: mój kolega udzielał ci korepetycji z filozofii, gdy byłeś w liceum. I bardzo cię chwalił!
Bardzo mi miło! Potrzebowałem tylko przygotowania do matury, ale zajęcia z Tomkiem sprawiły, że poszedłem na studia filozoficzne. Byłem tam jedynie rok, bo zmieniłem uniwersytet na Akademię Teatralną, ale bardzo się cieszę z tego doświadczenia. Filozofia naprawdę otwiera głowę i ćwiczy w dyskusji. Jeszcze przez rok po studiach byłem w stanie wygrać każdą sprzeczkę!
Czyli aktorstwo było dla ciebie, chłopaka z aktorskiej rodziny, przeznaczeniem?
Nie jest tak, że o tym marzyłem. Po prostu tak potoczyły się sprawy, choć rzeczywiście rodzina miała na to duży wpływ. W końcu wychowując się w jakimś środowisku, nasiąkasz nim. Pewne rzeczy są dla ciebie bardziej oczywiste, bliskie.
Tak samo jest z patriotyzmem? Niedawno opowiadałeś o tym w jednym z programów śniadaniowych.
Tak, to głównie zasługa mojego dziadka, z którym byłem mocno związany. Cieszę się, że mogłem o nim opowiedzieć. Walczył w czasie II wojny światowej, brał udział w Akcji „Burza”, w wyzwoleniu Wilna, w bitwie pod Surkontami. Po wojnie został żołnierzem wyklętym, za co trafił do więzienia. Wychowałem się w rodzinie, gdzie patriotyzm jest ważny. Poczucie wspólnoty, tożsamości jest istotne.
Robisz międzynarodową karierę. Polskość jest dla ciebie atutem czy obciążeniem?
W serialu „1899” wszyscy byliśmy z różnych krajów. Wśród nas był pewien chłopak, Francuz, ale z Kamerunu. Urodził się tam i jako mały chłopiec przypłynął do Francji z matką. Prawie całe życie spędził we Francji, lecz nie czuje się Francuzem. Pochodzi z Kamerunu, gdzie przeżył pierwsze lata swojego życia, ale też nie czuje się już Kameruńczykiem. Opowiadał nam, że właściwie cały czas szuka swojej tożsamości. Kiedy jedzie do Kamerunu, nie może posługiwać się tamtejszym naturalnym językiem, bo został ukradziony. I tak porozumiewa się po francusku. Nie pójdzie tam do muzeum, bo wszystkie skarby i zabytkowe artefakty zostały rozkradzione. Może jeździć po świecie i szukać ich po zagranicznych muzeach. Ten chłopak opowiadał mi o swojej wielkiej potrzebie i mówił: „Kurde, doceń to, że możesz po prostu iść do muzeum i zobaczyć miecz dawnego króla”. Tożsamość ma dla mnie dużą wartość. Denerwuję się, słysząc, że ktoś tak łatwo ją odtrąca.
Polska tożsamość jest dla ciebie silnikiem artystycznym?
Spójrz na Pawła Pawlikowskiego, który przed „Idą” nakręcił kilka filmów cenionych za granicą, ale to dopiero „Ida” i „Zimna wojna” obiektywnie okazały się największym sukcesem. Myślę, że o ich sile przesądzają właśnie konteksty kulturowe, tożsamościowe, prywatne, osadzone bardzo głęboko. To jest ten silnik. O czymś podobnym mówił Rafał Olbiński na festiwalu Maćka Musiałowskiego. Opowiadał, jak mieszkał w Nowym Jorku i był już znanym plakacistą, a na Broadway przyjechało „Metro”. Okazało się klapą. Olbiński rozmawiał wtedy z jednym z najważniejszych krytyków spektakli muzycznych, od którego usłyszał, że zamiast pokazywać na Broadwayu kopię ich spektakli, lepiej wystawić „Halkę”. To z ich perspektywy jest interesujące.
„Chłopi” są dobrym przykładem robienia rzeczy po swojemu? Ucieszyłeś się, że będą kandydatem do Oscara?
Bardzo. Zwłaszcza że nie miałem dużych oczekiwań. Zagrałem małą rolę, w dodatku to było trzy lata temu, ale już na premierze miałem poczucie, że stałem się częścią czegoś naprawdę fajnego. „Chłopi” są nie tylko ciekawi estetycznie, ale nawet odczytanie postaci Jagny jest moim zdaniem świeże, wpisuje się we współczesne dyskusje.
Czy masz wytyczoną ścieżkę zawodową? Chciałbyś więcej grać w międzynarodowych produkcjach albo więcej produkować?
Nie mam ustawionej konkretnej trajektorii. Znam ten świat bardzo dobrze i wiem, że aby zrobić międzynarodową karierę, musisz po prostu wyjechać. Nie możesz czekać w Polsce, aż ktoś zaproponuje ci rolę.
Tak, rzeczywiście. Wiedziałem wtedy, że ten casting to moja szansa. Jednak to był właśnie taki szczęśliwy strzał. Co do zasady multiplikujesz swoje szanse, żyjąc tam, gdzie mieści się cały biznes. Reżyser castingu nie chce zapraszać kogoś z drugiego końca świata, bo to naraża producenta na dodatkowe koszty.
To jednak skok na głęboką wodę.
Musisz wyjść ze swojej strefy komfortu. To ogromne ryzyko. Zostawiasz w Polsce rodzinę, przyjaciół, ale też zawodowe osadzenie i kontakty. Zostawiasz całe swoje wygodne życie i zaczynasz od zera. W dodatku cały czas wisi nad tobą widmo zawodu, że ci się po prostu nie uda, że te wyrzeczenia są po nic.
Zrobiłem kilka podejść, które dużo mnie kosztowały. Strasznie tęsknię za domem, kiedy jestem w Los Angeles. To specyficzne miejsce. Fajnie tam pojechać na wakacje, ale nie wyobrażam sobie życia tam. Mam wrażenie, że w LA dziewięćdziesiąt pięć procent mieszkańców to aktorzy. Źle się z tym czuję.
Bo masz wrażenie, że otaczają cię statyści, a nie prawdziwi ludzie?
Bo nie ma tam zwykłego życia. Ludzi, z którymi możesz nawiązać kontakt nie tylko dlatego, że pracujecie w podobnej branży albo możesz im się do czegoś przydać. Wszystko tam ma wymiar biznesowy.
W Polsce nie otaczasz się ludźmi z branży?
W niewielkim stopniu. Świadomie wychodzę z tego świata. Moi najbliżsi przyjaciele zajmują się zupełnie czym innym.
Czyli nie myślisz o wyjeździe?
Raczej odkładam to na przyszłość. Mam silne poczucie, że muszę jeszcze ogarnąć swoje życie tu, w Polsce. Może wtedy wyjadę, choć też najchętniej bezpośrednio do pracy, którą uda mi się zdobyć, będąc tutaj. Żałowałem, że nie było kolejnego sezonu „1899”. Mieliśmy go kręcić w Londynie i każdy z nas dostałby swoje mieszkanie na czas zdjęć. Wszystko trwałoby pół roku, więc miałbym całkiem niezły okres próbny, aby dowiedzieć się, jak się tam czuję, ale też nawiązać głębsze relacje z ludźmi na miejscu.
Dlaczego nie będzie kontynuacji?
Serial okazał się za drogi. To ciekawe, jak rynki wpływają na takie decyzje. „1899” dostało zielone światło przed pandemią, w momencie hossy platform streamingowych. Ostatecznie pierwszy sezon, który kręciliśmy w pandemii, kosztował prawie pięćdziesiąt milionów euro, a żeby zrobić drugi sezon, musisz wydać takie same pieniądze plus pięć procent – tak rosną budżety. Do tego trzeba doliczyć koszta kampanii. To versus procent dokończenia serialu przez widzów, którzy zaczęli go na poziomie czterdziestu procent, było zbyt dużym ryzykiem w czasie bessy.
Masz doświadczenie w produkcji filmowej. Swój pierwszy serial, „1983”, wyprodukowałeś, mając zaledwie dwadzieścia trzy lata. Wszedłeś w to, żeby dać sobie szansę zagrania w czymś, co naprawdę ci się podoba?
Wiesz, przez większą część życia byłem tym „komercyjnym” chłopcem z „Rodzinki.pl”. Czułem, że bardziej uznani, „poważni” aktorzy patrzą na mnie trochę z góry.
Czyli łatka słodkiego chłopaczka z serialu była twoim kompleksem?
Jasne, dlatego poszedłem do szkoły teatralnej: żeby udowodnić sobie, że nie jestem gorszy. Wiedziałem jednak, że pójście do szkoły w Krakowie to wciąż za mało. Wiedziałem, że muszę wymyślić coś sam, bo nikt mi innej roli po prostu nie da. W Stanach lubiłem chodzić do księgarni Samuel French Bookstore, to chyba moje ulubione miejsce, do którego przychodzili sami mili ludzie. Spotykałem tam różne osoby pochłaniające książki o wszystkim: o operatorce, o reżyserce, o produkcji. Pytałem: „Kim jesteście?”, a oni odpowiadali, że aktorami, z tym że chcą robić rzeczy na swoich zasadach. To było dla mnie objawieniem, zapragnąłem sam tego spróbować.
Dziecięce gwiazdy często mają potrzebę radykalnego zerwania z grzecznym wizerunkiem. Przychodzi mi do głowy Miley Cyrus, która próbowała się pozbyć bagażu Hannah Montana.
Myślę, że nie miałem takiej potrzeby jak Miley [śmiech]. Moi znajomi wiedzieli, jaki jestem. Byłem normalnym nastolatkiem, który wychodzi na miasto, tańczy, upija się.
Ale nigdy nie wywołałeś żadnego skandalu.
Rzeczywiście, mój wizerunek publiczny był super grzeczny. Nie miałem z tym żadnego problemu, nawet o tym nie myślałem – do czasu, aż w jednym z wywiadów powiedziałem, że jestem wierzący. To była dla mnie prosta odpowiedź na zwyczajne pytanie, tymczasem różne środowiska nagle wzięły mnie na sztandary jakiejś walki o wiarę, zaczęto mi przypisywać nie wiadomo jaki konserwatyzm. To już mnie uwierało.
Starałeś się jakoś temu przeciwdziałać?
Trochę się to uspokoiło, gdy kilka lat temu w dzień Parady Równości wrzuciłem na Instagram zdjęcie w tęczowej koszulce z podpisem „Love is love”. Nagle całe to środowisko się obruszyło i odwróciło ode mnie. Wielu osobom nie mieści się w głowach, że można być osobą wierzącą i jednocześnie akceptować oraz wspierać to, że jesteśmy różnorodni, że nie ma jednej identycznej drogi dla każdego.
Jakie były te obruszone reakcje?
Krystyna Pawłowicz tweetowała, że muszę iść na cmentarz Orląt Lwowskich i po kolei całować każdy grób, żeby odkupić swoje grzechy. Z kolei pewni księża, których znam, wysyłali mi wiadomości, że się zawiedli. Nie wszyscy, ale zdarzały się takie przypadki.
Czyli nie utożsamiasz się z kościołem instytucjonalnym?
Nie mam pełnej zgody z naukami Kościoła. Natomiast jest to tradycja, w której zostałem wychowany. Mam do niej szacunek i często do niej wracam, ale już na własnych zasadach.
Sprawiasz wrażenie osoby twardo stąpającej po ziemi. Rozmawiamy jak nie o szacunku i tradycji, to o temperowaniu własnych oczekiwań, szukaniu stabilizacji finansowej…
To prawda. Sporo czasu poświęcam myśleniu o niezależności finansowej, oszczędzaniu…
Gwiazda, która nie jest rozrzutna! Na czym tak oszczędzasz?
Nie kupuję drogich ubrań, każdy większy zakup staram się mocno przemyśleć. Dbam, aby moje zakupy, niezależnie od kategorii, były rozsądne i nie ponad stan. Niedawno na lotnisku w Nowym Jorku zaczepił mnie gość, żeby zrobić sobie wspólne zdjęcie. Potem okazało się, że siedzimy obok siebie w samolocie. Spytał mnie: „Jak to? Dlaczego nie lecisz biznesklasą?”. Mówię mu: „Stary, jest tysiąc innych rzeczy, na które wolałbym wydać te pieniądze”. Nie oszczędzam natomiast na podróżach z bliskimi. Niedługo lecę z tatą do Namibii, co z mojej perspektywy jest drogim wyjazdem, ale ze względu na wspomnienia z tatą myślę, że będzie bezcenny.
Staram się inwestować, aby osiągnąć stabilność finansową i bezpieczeństwo. Żeby dzięki temu móc wybierać projekty, w które naprawdę chcę się zaangażować, zamiast myśleć o nich w kategoriach przymusu ekonomicznego.
Masz aktorskie albo producenckie marzenia, które chciałbyś zrealizować w Polsce?
Myślę, że młodzi ludzie zasługują na zajebisty polski serial, w którym mogliby się przejrzeć. Taki, który ich dotknie.
Niech zgadnę – pewnie właśnie taki produkujesz.
Nie wiem, nie pamiętam. Ale aktorsko też jestem otwarty na wiele rzeczy.
Marzysz o głównej roli w filmie?
W styczniu wychodzi „Fuks 2”, w którym gram główną rolę. Razem ze mną występują Maciej Stuhr, Cezary Pazura i Janusz Gajos. Grać w takim towarzystwie, na froncie, to ogromna odpowiedzialność. Wydaje mi się, że dałem radę. Jeśli przyjdzie do mnie kolejna taka propozycja, ucieszę się, ale nie mam ciśnienia.
Może dlatego, że i tak angażujesz się w szereg innych rzeczy? Cafe Podrygi, Cafe Pląs… Skąd one się wzięły? Traktujesz je jako inwestycję?
Uwielbiałem chodzić do Cafe Lorentz, która wcześniej znajdowała się przy Muzeum Narodowym. To idealne miejsce na randkę – piękna architektura, światło, rośliny. Zawsze jednak było tam pusto, więc regularnie pytałem kelnerki, czy ktoś nie chce tego przejąć. W końcu okazało się, że rzeczywiście są zainteresowane osoby – skontaktowałem się z nimi, dogadaliśmy się. Tak powstały Cafe Podrygi i Muzealna, która były w pakiecie. Potem nasza współpraca z Muzeum Narodowym rozszerzyła się o Cafe Pląs w Królikarni.
Często bywasz w tych miejscach?
Najczęściej latem, kiedy ogród jest pełny. Biorę leżak, siadam z tyłu i patrzę, jak ludzie się bawią i zwyczajnie fajnie się tam czują. To naprawdę super uczucie, myśl, że możesz współtworzyć jakieś miejsce.
Chcesz dalej iść w tę stronę?
Rozważałem różne możliwości, ale uważam, że jest ograniczona liczba rzeczy, w które możesz się zaangażować. Poza tym gastronomia nie jest nie wiadomo jak lukratywnym biznesem. Zwłaszcza taka, która żyje głównie sezonowo. Robię to z zajawki, nie dla pieniędzy. Dla mnie to bardziej coś, co mnie rozwija i przez co mogę projektować swoją wizję miasta. W Cafe Pląs miałem bardzo duży wkład; jestem autorem nazwy i logo, mocno uczestniczyłem w procesie projektowania wnętrza, no i po otwarciu z orkiestrą na żywo zasugerowałem, żeby zdefiniować to miejsce właśnie przez potańcówki. Jestem z tego bardzo dumny. Miałem niesamowitą satysfakcję, widząc później, jak różne marki kopiują od nas pomysły, zapraszają te same orkiestry. Tu ogromne zasługi miał nasz booker Bartek Pazura.
Jak lubisz imprezować? Jak wygląda twój zwyczajny weekend?
Pewnie zaczynam koktajlem w Cafe Podrygi…
…a potem włączasz „1899” na Netfliksie.
Wszystko zależy od tego, jaki mam nastrój. Jeśli chcę się bawić, powiedzmy „kulturalnie”, pójdę do Podrygów, a potem na przykład do Spatifu. Lubię jednak też zwyczajnie wyjść na piwo do Planu B, przejść przez Bar Przejście, zejść do Karmy. Robię taki bar crawling, a potem i tak trafiam do Spatifu, bo bardzo lubię tańczyć. Kiedyś, jeśli nie Spatif, to też Pogłos.
Wielka szkoda, że już nie istnieje. Uwielbiałem tam przychodzić na imprezy postpunkowe z britpopem i rockiem. Zawsze przychodził tam super crowd. Często „w postaciach” pasujących do imprezy.
Zdarzyło ci się przeginać z imprezami? Pomyślałeś kiedyś: „O nie, to jednak przesada”?
Na pewno były takie momenty, ale może spuśćmy na nie kurtynę milczenia.
Był okres, kiedy chadzałem na Wixapol i Wixapolonię.
No nie, to już naprawdę przesada! Poza tym to chyba nie jest muzyka w twoim stylu?
Dlaczego? Wszystko, co znajduje się na granicach poznania, jest interesujące. Lubię czasem w samochodzie włączyć jakiś miks Wixapolu.
Maciek Musiał – aktor, producent, w przyszłości DILF.