Advertisement

Magdalena Boczarska: "Nigdy nie poszłam łatwą drogą. Wytrwałość, odwaga i lojalność mi się opłaciły" [wywiad]

Autor: Karol Owczarek
27-03-2018
Magdalena Boczarska: "Nigdy nie poszłam łatwą drogą. Wytrwałość, odwaga i lojalność mi się opłaciły" [wywiad]

Przeczytaj takze

Zdolna, piękna, doceniana. Magdalena Boczarska to jedna z najjaśniejszych gwiazd na polskim filmowo-teatralnym firmamencie, ale gdy trzeba, twardo trzyma się ziemi. Zachęca do otwartego mówienia o seksualności, broni praw kobiet i głosi wolnościowe hasła. „Sztukę kochania”, gdzie zagrała główną rolę, zobaczyło blisko 2 mln widzów, a ją samą uczyniła ambasadorką edukacji seksualnej.
Wcielenie się w Michalinę Wisłocką przyniosło Magdalenie Boczarskiej "polskiego Oscara" - Orła - w kategorii najlepsza główna rola kobieca.
Nie jesteś zmęczona tym, że zostałaś nieformalną ambasadorką seksu i głównie o nim mówisz publicznie?
Mówisz tak, jakbym była kimś żywcem wyjętym z filmów erotycznych albo pornograficznych [śmiech]. A ja zostałam ambasadorką misji Michaliny Wisłockiej, a co za tym idzie, gorącą orędowniczką edukacji seksualnej i mądrej rozmowy o seksie. Uważam że to bardzo istotna różnica w nazewnictwie. Poza tym nie odnoszę wrażenia, że seks jest głównym tematem moich wypowiedzi publicznych. Ostatnie pół roku to czas bardzo intensywnej kampanii promocyjnej poświęconej filmowi „Sztuka Kochania” i idei, którą niosły za sobą bohaterki tego obrazu, czyli książka i jej autorka. Po premierze córka Michaliny powiedziała do mnie: „Ty już na zawsze pozostaniesz twarzą „Sztuki Kochania”, tej myśli, wszystkiego co za sobą niosła”. Dla mnie to bardzo wyjątkowe i piękne.
Po „Różyczce”, gdzie grałaś dość odważną, mocno rozbieraną rolę kobiety donoszącej dla UB, jak sama przyznałaś, trafiłaś na dwa lata na ławkę rezerwowych. Teraz, po „Sztuce kochania", jeszcze bardziej bezpruderyjnym filmie, wydaje się, że raczej nie grozi ci żaden zjazd na boczny tor.
Nagość raczej nie miała wiele wspólnego z moją ekranową absencją w tamtym okresie. Czas pokaże jak ułoży się moja zawodowa droga w najbliższym czasie. Mam świadomość, że podobna rola może mi się szybko nie trafić. Nie boję się ciszy. Po intensywnych projektach warto złapać oddech i nabrać trochę dystansu.
Myślałem, że czyściec po „Różyczce” to kwestia odważnych scen, które mogły zaszufladkować ciebie jako aktorkę.
W ogóle z tym tego nie wiążę. To raczej efekt sukcesu i spełnienia. Paradoksalnie, gdy w 2010 roku dostałam nagrodę na festiwalu w Gdyni za najlepszą rolę, to telefon milczał przez dwa lata. Zagrałam wprawdzie w komedii A. Saramonowicza („Jak się pozbyć cellulitu”), ale w obsadzie tej produkcji byłam na długo wcześniej. Może producenci nie zadzwonili z poważniejszą ofertą, bo myśleli ze mi odbiło albo że będę wybrzydzać? Na szczęście, przez ten czas intensywnie pracowałam w teatrze. Jeśli chodzi o „Sztukę kochania”, to największą nagrodą jest dla mnie reakcja ludzi. Liczne wyrazy sympatii i pochwały są dowodem na to, że moja praca została doceniona. Ten film zobaczyło w kinach prawie 2 mln widzów i to jest niesamowite. Wcześniej zdarzało się, że dla jakiejś roli wypruwałam z siebie flaki, a efekt nikogo nie obszedł, bo film zobaczyła garstka ludzi, co było dla mnie przykre i frustrujące. Przy „Sztuce kochania” trud, który włożyłam w pracę, zwrócił mi się z nawiązką. Trudno też, żeby w tym filmie nie było nagości i erotyki, skoro opowiada o walce o wolną seksualność i kobiece orgazmy. Wisłocka do teorii doszła przez własne doświadczenia i trzeba było to pokazać. Zawsze dbam o kontekst, w którym mam się rozbierać przed kamerą. Nagość przed kamerą musi mieć sens, to dopełnienie roli, którą gram, a nie kluczowa kwestia.
A gdy potem czytasz opinie, że masz najlepsze pośladki i biust w Polsce, to cieszy cię to czy irytuje?
Każdy lubi komplementy. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie jestem na nie łasa. Jeśli już ktoś pochyla się nad oceną mojego ciała, to przecież lepiej, że pisze, że jest super, niż nijakie. Najważniejsze, że piszą nie tylko o mojej pupie, lecz także o dobrze zagranej roli, o tym że mam coś do powiedzenia. Jest w tym równowaga.
Jesteś dumna ze swojego ciała?
Oczywiście. Ciężko nad nim pracuje.
„Kiedyś na premiery chodziła w jeansach, teraz w kreacjach od projektantów" – napisał o tobie jeden z serwisów plotkarskich. Jesteś też określana jako uosobienie „stylu i seksapilu".
Dojrzałam do siebie w kobiecej odsłonie. Szczęśliwie premiery i różne zawodowe okazje pozwalają mi czasem zaszaleć modowo i od tego absolutnie się nie odcinam. Na co dzień jednak hołduję wygodzie. Dobry dres, swetry, jeansy, koszula , no make-up – to zdecydowanie mój ulubiony dress code.
Mówiłaś po premierze „Sztuki kochania", że ta rola bardzo wzmocniła cię jako kobietę i dała ci większą otwartość na sprawy intymne.
Udzielając wywiadów w wieku 30 lat mówiłam, że dopiero teraz się czuję kobietą. Osiem lat później mogę powtórzyć te słowa. To nie jest kwestia kompleksów czy zahamowań, po prostu otworzyłam inne drzwi w swojej psychice i jeszcze bardziej dojrzałam. Po raz pierwszy naprawdę dobrze poczułam się sama ze sobą, ze swoim ciałem, swoją sensualnością. Przygoda z Wisłocką miała na mnie gigantyczny wpływ.
Przy okazji premiery filmu wzięłaś udział w akcji społecznej „Kochanie to sztuka", która promowała otwarte mówienie o seksualności.
Podczas pracy nad „Sztuką kochania" uświadomiliśmy sobie, że Polacy wciąż mają problem z rozmową o seksie. Nie zawsze łączymy seks z bliskością i miłością. Oglądamy dużo pornografii, wiemy sporo o pozycjach seksualnych, ale trudność sprawia nam zwykła rozmowa o intymności z partnerem/ką w domu, wyrażenie swoich pragnień bez wstydu. Statystycznie Polacy pod względem wiedzy o seksie bardzo odstają na tle europejskich kolegów. Język polski jest ubogi w słowa, które określają intymne części ciała – albo używamy wulgarnych wyrazów albo infantylnych. Musimy się nauczyć swobodniej rozmawiać między sobą o seksualności. Wisłocka podkreślała, że seks ma służyć nie tylko przyjemności, lecz także cementowaniu miłości między ludźmi, a tę sferę się często pomija. Skoro nie możemy się doczekać edukacji seksualnej w szkole, to trzeba edukować w domach, powoli odczarowywać ten tematu. Miną długie lata, nim zmieni się nasza mentalność.
Jak przebiegała twoja edukacja seksualna?
Zdobywałam wiedzę w sposób niesystematyczny, ale na szczęście miałam bardzo otwartą mamę. Jak na tamte czasy, lata 80. i 90., była postępowa, nie zostawiała mnie bez odpowiedzi na pytania, które jej zadawałam. Wiedziałam, że o wszystko mogę zapytać i nie było to traktowane jako tabu, coś brudnego, zakazanego.
Wisłocka pisała też, że seks ma być jak rozmowa. To chyba bliskie ci podejście? By obok fizycznej więzi, była też emocjonalna? Publicznie przyznałaś, że obce ci są znajomości na jedną noc.
Nigdy nie miałam takiego wyskoku, ale nie oceniam tego, jako coś dobrego czy złego. U mnie każde zbliżenie z mężczyzną było związane z uczuciem, nawet jeżeli to było na krótko. Nigdy jednak nie była to osoba nieznajoma, nie działo się to pod wpływem chwili. Rozumiem jednak, że ktoś może mieć inne potrzeby. Ważne by ludzie byli szczęśliwi ze swoimi wyborami, o ile nie szkodzą drugiej osobie.
Wisłocka jest wynoszona na sztandary jako postępowa edukatorka, ale w książce postulowała związki patriarchalne, a o aborcji pisała, że to zło.
Starała się edukować i uwrażliwiać kobiety na to, że po dokonaniu aborcji mogą być bardzo nieszczęśliwe. Jeżeli jednak ktoś był zdeterminowany, by to zrobić, nie stawała mu na drodze. Uznawała prawo każdej pacjentki do podjęcia takiej decyzji. Ja sama nie jestem za aborcją na życzenie, traktowanej jako środek antykoncepcyjny. Chodzi o zachowanie obowiązującego kompromisu w trzech przypadkach (gwałt, zagrożenie życia kobiety, ciężka choroba płodu). Jeżeli kobieta nie chce dziecka, to wiadomo że i tak dokona aborcji. Może pojechać do Czech, Niemiec, na Słowację, u nas też kwitnie podziemie aborcyjne.
Państwo próbuje kształtować moralność...
Żaden zakaz tego nie zatrzyma, więc chyba lepiej mieć nad tym kontrolę i zapewnić cywilizowane warunki. Warto pamiętać, że Maria Kaczyńska była za utrzymaniem obecnego kompromisu. Mało tego, ten kompromis poparł też Kościół. Nie rozumiem, jak można zmuszać kobietę do rodzenia chorego dziecka i dziecka z gwałtu. Nie każda z nas ma silę, by podjąć się takiego wyzwania i nie można za to winić. Rząd jakoś nie jest chętny do sensownego wspierania finansowo rodzin z poważnie chorymi dziećmi, ani do odpowiedniego opłacania ośrodków dla nich. Wszyscy, którzy tak protestują, dla przykładu niech adoptują dziecko, które wymaga ogromnej opieki.
To wina Kościoła, że w kwestii seksualności mamy poczucie winy i brakuje nam otwartości?
W dużej mierze tak. Kościół głosi, że przyjemność z obcowania z drugim człowiekiem jest grzechem.
Kiedy Wisłocka pisała książkę, prawo odnoszące się do kwestii seksualnych i kobiecych było bardziej liberalne niż obecnie. Aborcja była na życzenie, kobiety zachęcano do aktywności zawodowej, nawet zmiana płci była łatwiejsza. Nam się kojarzy, że były to czasy wstecznictwa, a dopiero teraz jesteśmy postępowi. Okazuje się, że było na odwrót.
Skręt w stronę radykalnego konserwatyzmu to niestety nie tylko nasza specjalność, ale globalny trend. I faktem jest, że zrobiliśmy krok wstecz. To bardzo smutne. Gdy jeżdżę za granicę, często słyszę, że Polska zaczęła być postrzegana jako kraj, którego poglądy są niepokojące. I mimo że staram się zrozumieć strach ludzi w sprawie uchodźców, to zupełnie zatraciliśmy w tym zdrowy rozsądek.
To się przelewa na inne sfery życia. Lęk przed innością, człowiekiem z innej kultury, ale też lęk przed kobietami dopominającymi się swoich praw.
Mam nadzieję, że ockniemy się z tej nietolerancji i zamknięcia.
Na dodatek rządząca obecnie partia przyklaskuje tej nienawiści i podejrzliwości. Politycy sączą jad i przywalają na nietolerancję. To infekuje umysły, wystarczy posłuchać co mówi na ulicach i pisze w internecie młodzież.
Młodzież stała się konserwatywna. Chcieli zmiany, ale nie pamiętają jak było wcześniej. Często słyszę, że są za wystąpieniem z Unii Europejskiej, a nie mają pojęcia, z czym to się będzie wiązać: z paszportami, wizami, kolejkami na granicach.
Bunt dla buntu?
Może. Ja jestem dzieckiem komuny i pamiętam powszechną biedę, szarość i zamknięte granice. To daje mi punkt odniesienia, którego w moim odczuciu części dzisiejszej młodzieży brakuje. Moje pokolenie wszystko musiało sobie wywalczyć. Być może to, co się dzieje, to wina właśnie mojego pokolenia, bo chcąc dać dzieciom znacznie lepsze warunki, niż te w których nam przyszło żyć, spowodowaliśmy, że stały się w jakimś sensie bezradne. Chowanie pod kloszem nie jest dobre. Choć oczywiście nie można generalizować. Znam mnóstwo świetnej młodzieży i mnóstwo fantastycznych rodziców.
Angażowałaś się w Czarny Protest, wcześniej byłaś w komitecie poparcia Bronisława Komorowskiego w walce o prezydenturę. To był u ciebie naturalny odruch?
Uważam, że aktorzy niekoniecznie powinni wikłać się w politykę, ale to kwestia osobistego wyboru. W tych dwóch przypadkach nie mogłabym spojrzeć na siebie w lustrze, gdybym postąpiła inaczej. Uważam, że to było potrzebne. Wynikało z mojej moralności i przekonań. Bycie osobą publiczną i rozpoznawalną to przywilej. Jeżeli mój głos w ważnej sprawie może być usłyszany, to warto.
Odpowiada ci łączenie teatru, filmów ambitniejszych i popularnych oraz seriali?
Nie wyobrażam sobie innej drogi. Uważam, że te dziedziny bardzo się uzupełniają . Bycie na scenie to taka opoka, bez której czułabym się zagubiona. Lubię powtarzać, że teatr jest jak mąż, a film jak kochanek.
Myślałem, że jest na odwrót.
Teatr jest bardziej stały w swojej wierności wobec aktora, mniej wybredny. Inny jest też charakter pracy nad rolą. W filmie czuję, że jestem bardziej prawdziwa. Gdy płaczę, to robię to naprawdę, a w teatrze używa się pewnych wypracowanych technik, również po to, by osiągnąć powtarzalność co wieczór. W teatrze się gra, a w filmie się jest.
W czym upatrujesz swój sukces? Studia aktorskie kończy co roku masa ludzi, ale mało kto się przebija.
Na pewno przydało mi się szczęście. Trzeba spotkać odpowiednich ludzi w odpowiednim czasie i miejscu. Nigdy nie poszłam łatwą drogą, często podejmowałam trudne decyzje i nie raz gryzłam ścianę. Wytrwałość, odwaga i lojalność mi się opłaciły. Przydaje się też talent, no i, co ważne, cierpliwość...
Jakie były twoje punkty zwrotne w karierze?
Wierzę, że takim punktem jest „Sztuka kochania”, a wcześniej „Różyczka” Kidawy-Błońskiego. Jeśli chodzi o teatr, to sztuka „Merlin” w reżyserii Ondreja Spišáka i praca z Mikołajem Grabowskim. Ciekawe, czy mój nowy film, kręcony w Niemczech, będzie takim przełomem.
Powiesz coś więcej o tym projekcie? Wiem, że to ekranizacja książki „Pod niemieckimi łóżkami. Zapiski polskiej sprzątaczki" Justyny Polańskiej, która opisała swoje doświadczenia.
To komediowa produkcja, ale z ambicjami. Ciekawe, że po raz kolejny zagram kobietę, która napisała książkę. Towarzyszy mi bardzo dobra niemiecka obsada, a dystrybutor i współproducent też jest zacny – 20th Century Fox. Ta książka była ogromnym bestsellerem w Niemczech i wiem, że film na jej podstawie jest tam bardzo oczekiwany.
To pierwsza zagraniczna produkcja?
Nie. Grałam przez rok w teatrze w Berlinie i od czasu do czasu pojawiam się w niemieckich produkcjach, ale to będzie pierwsza moja tak duża rola kinowa w Niemczech.
Polacy są głodni sukcesów na arenie międzynarodowej, marzy się nam ktoś, kto zrobi karierę na miarę Milli Jovovich czy Penélope Cruz.
Fakt. Jest w nas tęsknota za wielkością. Inna sprawa, że ktoś, kto nie będzie mówił płynnie po angielsku, bez polskiego akcentu, nie ma szans na zrobienie kariery.
Smutny nasz los.
Może to trzeba zaakceptować. Zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli chcesz robić karierę, to jej nie rób. Nic na na silę. Uważam, że jedyną przepustką na zagraniczne ekrany jest robienie u nas jak najwięcej wartościowych rzeczy. Jechanie tam, stukanie do drzwi, i mówienie „Hello, jestem Magda z Polski, jestem bardzo zdolna”, nie ma sensu.
Czujesz w sobie kompleks polski?
Nie, w ogóle. Może to wynika z tego, że nie miałam nigdy zbyt wygórowanych ambicji i wszystko przyjmuję z wdzięcznością. Głęboko wierzę, że jakaś opatrzność nade mną czuwa i jeśli coś jest mi pisane w Hollywood, to może koło sześćdziesiątki się trafi [śmiech], a jak nie, to trudno. Wydarzyło mi się mnóstwo świetnych rzeczy w życiu, naprawdę nie mam na co narzekać. Ja w ogóle jestem bardzo dumna ze swojej polskości.
Powinna dzisiaj pojawić się taka Wisłocka i napisać książkę, która zrewolucjonizuje nasze podejście do seksualności?
Nie ma to szans, książki już nie mają takiej siły. Teraz jest internet. Kiedyś nie było takiego dostępu do wiedzy.
Tęsknisz za czasami przedinternetowymi?
Tak. Czasami mi się wydaje, że ktoś mnie dobrze obmyślił, ale wprowadził na świat nie w tych czasach co trzeba. Choćby życie kulturalne PRL-u było niesamowicie kolorowe i rock&rollowe, ale ja widzę siebie jeszcze wcześniej, w latach 30., jako aktorka owiana tajemnicą – futra, samochody, kolie. Być jak Marlene Dietrich to by było coś [śmiech].
Magdalena Boczarska - aktorka filmowa i teatralna, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego. Debiutowała na scenie Teatru Nowego w Łodzi, grała m.in. w teatrach Narodowym, Buffo i Imce w Warszawie oraz Carrousel Theater w Berlinie. Znana z występów w filmach „Różyczka”, „Bejbi blues”, „W ukryciu”, a ostatnio – „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej”. W 2010 roku otrzymała nagrodę za najlepszą rolę żeńską na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (za występ w filmie Różyczka), jest też dwukrotną laureatką nagrody Goa dla najlepszej aktorki na International Film Festival of India (2010 i 2013 r.).
Materiałpochodzi z K MAG 88 HUSTLER ISSUE
foto Adam Pluciński
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement