Martyna Byczkowska: „Gorsze od fizycznego obnażenia się jest obnażenie się emocjonalne” [WYWIAD I SESJA]
30-08-2024
![Martyna Byczkowska: „Gorsze od fizycznego obnażenia się jest obnażenie się emocjonalne” [WYWIAD I SESJA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/66d1e4de7c0748232c8a7495/_E7A7658.jpg)
![Martyna Byczkowska: „Gorsze od fizycznego obnażenia się jest obnażenie się emocjonalne” [WYWIAD I SESJA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/66d1e4de7c0748232c8a7495/_E7A7658.jpg)
Szerokiej publiczności dała się poznać za sprawą świetnych ról w serialach „Absolutni debiutanci” oraz „1670”. Każda z nich stanowiła niemałe wyzwanie – w jednym jej bohaterka znajdowała się w spektrum autyzmu, drugi zaś porusza drażliwą tematykę i został stworzony przez debiutanta. Martyna Byczkowska czuje się jednak jak ryba w wodzie, pracując nad autorskimi, ambitnymi projektami. Co lubi, a czego nie? Co sądzi o szkołach aktorskich i metodach nauczania? Gdzie widzi siebie w kontekście social mediów? Dowiecie się z naszej rozmowy.
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 119 „Paris, Texas” 2024, tekst: Marcin Stachowicz.
„Paryż, Teksas” – być może najważniejszy film Wima Wendersa, a zarazem inspiracja i temat przewodni nowego numeru K MAG-a. Fajnie się złożyło, bo słyszałem, że jesteś fanką.
O tak, w swoim czasie „Paryż, Teksas” bardzo mnie poruszył i chyba wciąż we mnie siedzi. Może nie pamiętam już tak dobrze fabuły, ale mam przed oczami konkretne obrazy. Na przykład scenę, w której główny bohater, Travis, rozmawia ze swoją żoną przez szybę. On przez cztery lata nie dawał znaku życia, ona pracuje jako tancerka w klubie ze striptizem, więc Travis przychodzi na jej peep show – stąd to lustrzane szkło rozdzielające bohaterów. Jest w tym wszystkim jakaś głębia nie tylko na poziomie dialogów, ale też w sposobie filmowania czy wydobywania emocji. To w ogóle taki rodzaj kina, który się bardziej odczuwa, niż analizuje.
A w twoim przypadku wybór aktorstwa stanowił pójście za odczuciem czy efekt chłodnej analizy?
Pewnie nie będę zbyt oryginalna, ale na jakimś podświadomym poziomie to się oczywiście zaczęło stosunkowo wcześnie. Już w podstawówce ciągnęło mnie w stronę różnych wydarzeń artystycznych i to nie tylko jako uczestniczkę. Chciałam wyrażać się poprzez twórczość, łapałam za kamerę i w ten sposób rozmawiałam z rodzicami, opowiadałam im, co się u mnie dzieje. Z obecnej perspektywy widzę, że to był mój sposób komunikowania się ze światem, a nie wyłącznie zabawa. Nagrywałyśmy z przyjaciółką filmy, inspirowałyśmy się amerykańskimi tytułami, które mój tata trzymał na półkach z DVD. I to się nie zmieniło, wciąż kręci mnie taka spontaniczna, oddolna twórczość. To naturalny element mojej osoby, coś, bez czego nie wyobrażam sobie życia.
Te wczesne doświadczenia łączą cię z Leną, nastolatką w spektrum autyzmu, którą zagrałaś w serialu „Absolutni debiutanci”. Lena i Niko też biegają z kamerą i kręcą fabułę. Niby chodzi o egzaminy do szkoły filmowej, ale przecież od razu wyczuwamy, że to również ich indywidualny, „autorski” sposób wyrażania i oswajania emocji. Bez wspólnoty twórczej relacja bohaterów szybko zaczyna się komplikować.
Tak, podobieństw jest sporo. Ja również spędzałam dużą część wakacji na działce w lesie, z rodzicami, trochę w izolacji. No i wiadomo, jak to wyglądało: zdarzało się, że jako dziesięciolatka po prostu się tam nudziłam. Zresztą w moich rodzinnych Kartuzach też miewaliśmy problemy z nudą, w mieście nie było ani kina, ani teatru. Stąd może ta silna potrzeba, żeby działać twórczo na własną rękę. Siedzieliśmy z rówieśnikami na przerwie w szkole, ja wymyślałam różne fabuły, w które potem angażowałam kolegów i koleżanki z klasy.
To jestem bardzo ciekaw, czy debiuty reżysersko-aktorskie Martyny Byczkowskiej gdzieś się uchowały, czy też cały ten fascynujący materiał badawczy skończył w folderze „kosz”?
Wciąż gdzieś to wszystko mam, poupychane na dyskach czy zgrane na płyty CD. Kiedy kończyliśmy kręcić, chałupniczo montowałam materiał w programie Windows Movie Maker, dodawałam napisy i tak dalej. Tyle że dzisiaj nie bardzo wiem, co miałabym z takim archiwum zrobić. Może kiedyś będzie z tego wystawa albo jakiś podobny projekt? Zobaczymy.
Twoje najwcześniejsze doświadczenia aktorskie to jednak przede wszystkim teatr.
Najwcześniejsze, ale też najważniejsze. W pierwszej klasie gimnazjum zagrałam Papkina w szkolnej adaptacji „Zemsty” Fredry i myślę, że to był mój największy debiut. Ludziom bardzo się podobało, żywo reagowali, śmiali się – taki pozytywny odzew na pewno zmotywował mnie do dalszych prób. Choć nie powiem, oglądanie zapisu tamtego spektaklu budzi we mnie dziwne uczucia. Trudno mi na przykład uwierzyć, że jako czternasto-, piętnastolatka ewidentnie nie byłam jeszcze na etapie usilnego podobania się chłopcom. Jako Papkin miałam dorysowane brwi i wąsy, byłam bardzo chuda i niska, ogólnie wyglądałam jak dziewczynka z trzeciej klasy szkoły podstawowej przebrana za dorosłego faceta [śmiech]. Samo przedstawienie wyszło jednak fajnie, miało swój zabawny metapoziom – „Zemstę” połączyliśmy ze „Shrekiem”, postaci z animacji Disneya wchodziły na plan zdjęciowy adaptacji Fredry. Wiesz, tego rodzaju wykręcone pomysły dzieciaków z gimnazjum.

fot. Miko Marczuk
Na swój sposób „wykręcone” musiały być także twoje występy w teatrze ulicznym i chodzenie na szczudłach.
Wcześniej był jeszcze gdański teatr Winda, a w ostatniej klasie liceum – teatr Znak. To w Znaku zaczęła się moja przygoda z teatrem ulicznym. Pantomimy i szczudlarstwa uczył mnie Jan Grządziela, aktor i wybitny polski clown, w ogóle świetny człowiek. Publicznie po raz pierwszy stanęłam na szczudłach w, nazwijmy to, komiczno-strasznych okolicznościach. Grałam matkę, która w pewnym momencie podnosi z ziemi kukłę z doczepionym wąsikiem Adolfa Hitlera, podpala ją i zaczyna krążyć wokół. Jak pewnie się domyślasz, dla szczudlarskiej debiutantki prawidłowe wykonanie takiej sekwencji ruchów było sporym wyzwaniem. Za to teraz mogę opowiadać, że miałam bardzo ciekawy start w zawód.
Doświadczenia wyniesione z teatru ulicznego miały jakiś głębszy wpływ na twoje postrzeganie aktorskiego fachu?
To było dla mnie fundamentalne doświadczenie. W ogóle na tamtym etapie aktorstwo traktowałam przede wszystkim jako przygodę, realizację pasji. Później miało to oczywiście swoje konsekwencje. Teatr uliczny zaszczepił we mnie przekonanie, że najważniejszy jest zgrany zespół, grupa ludzi połączonych wspólną pracą twórczą – był to mocno wyidealizowany obraz, który przyniósł też sporo rozczarowań. W teatrze widziałam coś na kształt magicznego, kontrkulturowego świata: miało to wyglądać tak, że pakujesz się z przyjaciółmi do jednego auta, ruszasz w trasę, wokół panuje atmosfera wolności twórczej, spontaniczności, luzu. Myślałam, że na studiach w warszawskiej Akademii Teatralnej uda mi się kontynuować takie podejście, że będzie na to więcej miejsca. Realia okazały się dużo bardziej skomplikowane.
Ale ze sceną się nie pożegnałaś. Po studiach miałaś etat w warszawskim Teatrze Dramatycznym, nadal można cię zobaczyć w TR Warszawa w jednej z głównych ról w spektaklu „Stream” Katarzyny Minkowskiej.
W Dramatycznym robiłam swój dyplom, grałam w „Pijanych” Iwana Wyrypajewa w reżyserii Wojtka Urbańskiego. Etat wydarzył się trochę przypadkiem, bo Dramatyczny nie był wtedy moją wymarzoną sceną. Agnieszka Glińska robiła „Widok z mostu” według Arthura Millera i zaprosiła mnie do obsady, a niedługo później pojawiła się propozycja, żebym zagrała w „Dzieciach księży” Darii Kopiec. Miałam robić te projekty gościnnie, ale ówczesny dyrektor, Tadeusz Słobodzianek, uznał, że tak nie wypada, że skoro gram u nich w trzech spektaklach, to powinnam dostać etat. Przyjęłam propozycję.
Dobrze się czułaś w takiej stabilnej pracy?
Mniej więcej po roku poczułam, że Dramatyczny to nie do końca moje miejsce. Chciałam coś zmienić, pójść dalej, spróbować swoich sił jako freelancerka, co wydawało się obarczone sporym ryzykiem. Z drugiej strony był to chyba najlepszy moment na podejmowanie niewygodnych decyzji. Nie miałam dzieci, kredytów ani większych zobowiązań, mogłam próbować i eksperymentować. Poszłam za intuicją i dzisiaj jestem sobie wdzięczna, że wszystko tak się potoczyło. W Dramatycznym poznałam wspaniałych aktorów i aktorki, wciąż mam tam przyjaciół. Poza instytucją i działając na własnych zasadach, dostałam jednak zdecydowanie większe pole do manewru, więcej artystycznej swobody. Myślę, że to dla mnie nadrzędna wartość, która rekompensuje różne niewygody.
Jak ci się pracowało przy „Streamie”? Pamiętam, że spektakl był transmitowany w internecie w czasie pandemicznych lockdownów, kiedy teatry pozostawały zamknięte dla publiczności. Tytuł także jest bardzo wymowny, mocno symboliczny dla tamtego momentu.
To o tyle ciekawe, że większość osób myślała i chyba wciąż myśli, że decyzja o streamowaniu „Streamu” miała jakiś związek z pandemią. Tymczasem sam pomysł pojawił się dużo wcześniej i to dopiero lockdowny wtopiły go w tłum innych spektakli granych wówczas w sieci. Można więc powiedzieć, że w ten sposób „Stream” stracił swoją formalną wyjątkowość.
Na czym w takim razie polegał pierwotny zamysł?
Kasia Minkowska chciała przełożyć na język teatru prawdziwą historię morderstwa transmitowanego w mediach społecznościowych [w 2019 roku w Utica w stanie Nowy Jork dwudziestojednoletni Brandon Clark zamordował swoją osiemnastoletnią znajomą Biancę Davins, a relację z morderstwa wrzucił na platformę Discord – przyp. red.]. Razem z dramaturgiem Tomkiem Wasiakiem zdecydowali, że współczesne wątki cyfrowości i zacierania granic między realnym a wirtualnym wrzucą w ramy antycznego mitu o Korze i Demeter. Internet miał być czymś na kształt Olimpu, światem, w którym nic nie ginie, bo po śmierci twoje konto w mediach społecznościowych – o ile rodzina nie podejmie decyzji o jego skasowaniu – może zostać przejęte, a ty – żyć dalej, oczywiście w przenośni. W „Streamie” wcielam się w Korę, spektakl wciąż jest w repertuarze TR Warszawa, gramy mniej więcej raz na pół roku, w najbliższym czasie chyba dopiero w grudniu. Ponieważ rzecz traktuje między innymi o przemijaniu i stracie, takie rzadkie wystawienia same zaczynają się wpisywać w kontekst. Oglądam nagrania z live’ów sprzed dwóch, trzech lat i widzę, jak się starzejemy, jak przemijamy wraz ze „Streamem”.
Na stronie TR-u przeczytałem, że „Stream” to „spektakl o cyfrowej e-generacji, dla której wirtualna przestrzeń jest ważniejsza od życia” i gdzie „wirtualne fantazje nastolatków materializują się w realnym świecie”. Jaki jest twój stosunek, jako przedstawicielki młodego pokolenia aktorek, do zjawiska współczesnego cyfrowego celebryctwa? Dzisiaj w świecie influencerów do zdobycia popularności i posłuchu wśród nastolatków czasami wystarczy jedno dobrze wykadrowane zdjęcie.
Osobiście mam mocno powściągliwe podejście do robienia kariery w mediach społecznościowych. Świadomie chyba nigdy nie ciągnęło mnie w tym kierunku. Pierwsze konto na Instagramie założyłam dopiero na prośbę Kasi Minkowskiej – był to fikcyjny profil Kore, mojej postaci ze „Streamu”. Działy się tam dość osobliwe rzeczy, a część znajomych z marszu uznała, że to moje konto i że w takim razie stało się ze mną coś niedobrego, że chyba zwariowałam [śmiech]. Założyłam więc Instagrama prawdziwej Martyny Byczkowskiej, ale nie traktuję go w kategoriach biznesowych, to raczej taki mój blog artystyczny w starym stylu. W ogóle media społecznościowe są dla mnie interesujące przede wszystkim jako źródło wiedzy i wymiany informacji, użyteczna przestrzeń do testowania różnych praktyk twórczych czy nowych sposobów wyrażania siebie.

fot. Miko Marczuk
Masz coś konkretnego na myśli?
Na przykład z TikToka korzystałam najintensywniej, kiedy przygotowywałam się do roli w „Absolutnych debiutantach”. Chciałam poznać świat osób w spektrum autyzmu, wejść z nimi w realne interakcje, dowiedzieć się, czego im brakuje w popkulturze, z kim chciałyby się utożsamiać, jakie reprezentacje siebie czy własnych spraw zobaczyć na ekranie. TikTok okazał się niesamowicie przydatnym narzędziem, doskonałym źródłem wiedzy do pracy nad rolą. Książki, artykuły, rozmowy ze specjalistami to było jedno, ale w sieci dostałam możliwość bezpośredniego wglądu w społeczność, w jej emocje, potrzeby, tęsknoty czy oczekiwania kulturowe. Po „Absolutnych…” przestałam jednak korzystać z TikToka.
I naprawdę nie kusi cię, żeby popularność zdobytą na platformach streamingowych przekuć w miliony followersów?
Jasne, wszyscy zostaliśmy w pewnym momencie wrzuceni na ten medialny Olimp i pewnie szybko z niego nie zejdziemy. Może mi się wydawać, że sociale w ogóle mnie nie absorbują, że umieszczam w nich niewiele treści, ale zdaję sobie sprawę, że z zewnątrz może to wyglądać zupełnie inaczej. Natomiast nie sądzę, żebym kiedykolwiek weszła w taki klasyczny świat influencerów. Tam rządzi bardzo sztywny kanon, wszystko jest z góry określone zestawem reguł: wiadomo, jak coś powinno wyglądać, w jaki sposób masz się zaprezentować, jak się wypowiadać, spędzać czas i wykadrować talerz z kolacją albo książkę. Efektem jest powtarzalność i sztuczność, tak jakby ludzkie życia generował komputerowy algorytm. Mnie tego rodzaju konwencja zupełnie nie kręci, chyba też po prostu do niej nie pasuję.
Ale mainstreamową rozpoznawalność zawdzięczasz globalnej platformie, którą coraz częściej krytykuje się za psucie rynku, upraszczanie scenariuszy i produkowanie pod wytyczne algorytmów. Choć akurat „Absolutni debiutanci” i „1670” to zupełnie nie ten adres – w obu serialach udało się połączyć gatunkową przystępność z wyraźnym rysem autorskim. Grałaś też i wciąż grywasz w kinowych mikrobudżetach, a to już nieco inna działka. Czy z tej perspektywy praca dla Netfliksa była dla ciebie radykalnie odmiennym doświadczeniem? Czymś w rodzaju wrzucenia na głęboką wodę?
To chyba nie działa w taki sposób. Owszem, istnieje cała masa czynników, które odróżniają granie w krótkim metrażu czy w produkcji artystyczno-offowej przeznaczonej do kin studyjnych od robienia całego sezonu serialu dla platformy. Z tym że zarówno jedno, jak i drugie może być równie wymagającym procesem. Technicznie rzecz biorąc, serial to kilka miesięcy zdjęć, w tym czasie musisz dbać nie tylko o to, żeby wyglądać podobnie, ale też żeby czuć się w miarę stabilnie i fizycznie, i psychicznie. W tym sensie to zdecydowanie trudniejsza robota, bo wymaga od ciebie długotrwałego utrzymania właściwej higieny pracy, a na planach bywa z tym ciężko. W przypadku „1670” w grę wchodził jeszcze rozbudowany, historyczno-fantastyczny świat, całe nowe uniwersum, w które należało się wcześniej wgryźć, poznać je od podszewki i zrozumieć, dlaczego wygląda tak, jak wygląda. Sam proces poszerzania wiedzy i budowania roli był oczywiście bardzo satysfakcjonujący, ale obu serialom Netfliksa poświęciłam łącznie rok życia.
W jednym z wywiadów powiedziałaś jednak, że najwięcej satysfakcji daje ci praca z reżyserami i reżyserkami, którzy dopiero wchodzą do branży filmowej. Niedawno w polskich kinach można było oglądać „Obudź się”, doceniony na festiwalach w Gdyni i Koszalinie pełnometrażowy debiut Filipa Dzierżawskiego, w którym zagrałaś główną rolę.
Tak, na pewno ciągnie mnie w stronę bardziej artystycznych, poszukujących projektów. To kwestia moich osobistych ambicji, gustów i przekonań. Z debiutantami rzeczywiście jest więcej przestrzeni na eksperymentowanie, na wdrażanie w życie dziwacznych pomysłów i łączenie różnych, czasami skrajnie odmiennych konwencji. To wszystko składa się w finale na większą satysfakcję z pracy, więcej ciekawych zawodowych wyzwań. Musisz jednak pamiętać, że pomysłodawcy i pomysłodawczynie „Absolutnych debiutantów” i „1670” to także osoby, które dopiero wchodziły w branżę filmową. To pokazuje, że z oryginalnymi, autorskimi pomysłami mimo wszystko da się przebić do mainstreamu już na wczesnym etapie kariery, połączyć ambicje artystyczne z przystępnością i sprzedać takie podejście producentom. To trudne, ale wierzę, że przy odpowiednim nastawieniu i charyzmie jak najbardziej wykonalne.
Skoro mówiliśmy o higienie pracy, nie mogę nie zapytać: jaki jest twój stosunek do tak zwanej „kultury zapierdolu”? Polki i Polacy to jedno z najbardziej zapracowanych społeczeństw na świecie, ale badania opinii publicznej pokazują, że młodsze pokolenia mają już inny, dużo zdrowszy stosunek do pracy ponad miarę i kosztem życia osobistego.
Tę kulturę wiecznego zapracowania chyba najlepiej widać w Warszawie. Tu wszystko pędzi, czas płynie inaczej, ludzie poddają się czemuś na kształt fizyki kwantowej wielkiego miasta, a ta bywa nieobliczalna. Zawsze kiedy wracam do Warszawy, czuję, że tutaj nawet chodzi się szybciej, że to zapieprzanie naturalnie wchodzi ludziom w krew i zaczynają myśleć, że koniecznie trzeba więcej, mocniej, dynamiczniej. Jednym okiem śledzisz serial, drugim czytasz i odpisujesz na maile, w tej samej chwili robisz sobie automasaż i jeszcze na słuchawkach leci jakiś podcast. Całe to rozproszenie i niestabilność to szeroki temat, jeden z elementów opowieści o kondycji współczesnego świata w ogóle; o przesileniu, które, jak podejrzewam, albo prędzej czy później nas wykończy, albo zmusi do zrewidowania dominujących stylów życia.

fot. Miko Marczuk
Polską specjalnością jest również nadmierne utożsamianie się z pracą: mój zawód czy moje miejsce pracy to jestem ja, to najważniejszy element mojej tożsamość. Wydaje się, że dotyka to w szczególności osoby zajmujące się szeroko pojętą twórczością, żyjące od zlecenia do zlecenia.
Szczerze mówiąc, ja raczej obawiam się sytuacji, kiedy ktoś, na przykład kierowca taksówki, pyta mnie wprost, czym zajmuję się w życiu. Czasami wolę odpowiedzieć, że nie jestem aktorką, że robię coś zupełnie innego i w ten sposób uniknąć odbierania mojej osoby przez pryzmat oczekiwań i stereotypów przypisanych do wykonywanego zawodu. Oczywiście, zawód w wielkim stopniu określa to, kim jestem, to jest chyba nie do uniknięcia w dzisiejszym świecie. Tyle że bycie aktorką i freelancerką to specyficzna sytuacja: nie istnieje dla mnie podział na robocze dni tygodnia i weekendy, nie chodzę do pracy od ósmej do szesnastej, nie mam stałego biura i określonego czasu na urlopy.
Ale w społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie, że za sukces odpowiada głównie ciężka praca, czytaj: praca ponad miarę – liczne osobiste wyrzeczenia i maksymalna identyfikacja z tym, co się robi.
W takiej wizji nie ma dla mnie nic atrakcyjnego. Fakt, że miałabym tylko pracować, zarzynać się i zrezygnować z życia prywatnego, odsunąć na bok rodzinę, przyjaciół i pasje, jawi mi się nie jako sukces, ale życiowa porażka. Nie mądre budowanie, raczej pierwszy krok do utraty siebie, do przemiany w osobę bez tożsamości. Choć oczywiście w warunkach freelancerki trudno oddzielić pracę od życia osobistego. Bywa, że te dwa porządki niebezpiecznie się mieszają. Zastanawiasz się na przykład, czy jeszcze jesteś na luźnym spotkaniu towarzyskim ze znajomymi z branży, czy może już zaczęliście gadać o pracy i myśleć w kategoriach interesów do załatwienia. To wszystko rodzi poczucie jakiejś niepewności w relacjach, mniejszej życiowej stabilności.
Tak, jako publicysta-freelancer miewam bardzo podobne obserwacje. Czy w takim razie dostrzegasz jakieś różnice w podejściu do pracy u starszego pokolenia aktorek i aktorów? Zdarzało ci się słyszeć utyskiwania na roszczeniową, leniwą młodzież?
Myślę, że tutaj ważniejsze są często różnice indywidualne. Jasne, dzielą nas czasy, inny start, inne doświadczenia edukacyjne wyniesione ze szkół artystycznych. To rodzi rozbieżności i dyskusje, ale z drugiej strony często słyszę od starszych aktorów, że obecnie istnieje zdecydowanie więcej możliwości wystąpienia przed kamerą, produkuje się dużo więcej, są streamingi i tak dalej, więc to siłą rzeczą młodzi mają więcej pracy i większe ciśnienie. Jest też po prostu więcej osób w branży, presja wzrosła, wszystko pędzi i się dynamizuje. Trwa nieustanny wyścig i często o ludziach więcej powie ci nie ich wiek metrykalny, lecz to, jak się zachowują i kim się stają w okolicznościach tego wyścigu.
Co sądzisz o instytucji „wielkiego mistrza”: artysty czy, jednak dużo rzadziej, artystki posiadającej wyjątkowy status w polskiej kulturze i przez to traktowanej w kategoriach nietykalnej guru, z większym przyzwoleniem na „twórcze” przekraczanie cudzych granic fizycznych i psychicznych. Ostatnio mieliśmy głośną medialną dyskusję na temat metod pracy Krystiana Lupy, a ja odnosiłem niepokojące wrażenie, że w obronie takiego demiurgicznego podejścia stanęło przede wszystkim starsze pokolenie twórców i twórczyń.
To fascynująca dyskusja, którą odruchowo łączy się z tematem ogólnego upadku autorytetów w młodszych pokoleniach. No bo kiedyś to byli prawdziwi artyści, demiurgowie, ludzie, którzy posiadali wiedzę i wizję, przez to wzbudzając powszechny szacunek i posłuch, natomiast dzisiaj młodzi są zapatrzeni w pustkę i powierzchowność influencerów z internetu. W jednym z tekstów wpadłam na bardzo ciekawe spostrzeżenie: czy bez wzbudzania określonego poziomu lęku da się zbudować nauczycielski autorytet, a w konsekwencji – czy da się bez niego skutecznie przekazywać wiedzę? Czy można być dla kogoś „wielkim mistrzem” bez sztywnego podziału na ucznia i profesora, który, oprócz szacunku, zbudowany jest także na przemocy?
I co uważasz?
Ja w tę przemoc absolutnie nie wierzę, uważam, że autorytet i szacunek należy kształtować bez posługiwania się lękiem jako metodą. To oczywiście trudne zadanie, bo wymaga talentu dydaktycznego i pełnej gotowości, żeby stać się dla drugiej strony raczej przewodnikiem, a nie nadzorcą. Widzę jednak coś niepokojącego w radykalizacji argumentów obu stron sporu. Nasz zawód jest w dużej mierze właśnie o przekraczaniu granic. Jasne, cywilizujmy branżę, ale zostawmy też miejsce na taki rozkład sił, który umożliwi nauczycielom czy reżyserkom udzielanie wskazówek, krytycznych uwag czy informacji zwrotnych, bo te, choć często mogą nam się nie podobać i godzić w ego, są przecież podstawą rozwoju zawodowego.
Jak byś to widziała?
Moim zdaniem granice jak najbardziej da się przekraczać zdrowo i z szacunkiem, na zasadzie świadomej pracy z własnymi emocjami. Trudno się aktorsko rozwijać bez przekraczania ograniczeń własnego organizmu, trzeba tylko wcześniej wyznaczyć sobie te granice i jasno zakomunikować, w jakim stopniu zamierza się je poszerzyć. Miałam wielu profesorów, którym zdarzało się kierować w moją stronę niemiłe uwagi, ale zawsze odbywało się to w atmosferze wzajemnego szacunku. Ten zawód nigdy nie będzie działał na zasadzie rozpisanego punkt po punkcie sztywnego regulaminu, w którym dokładnie określono, co można, a czego nie wolno powiedzieć. To rodziłoby tylko kolejne lęki. I zwiększało ryzyko, że dydaktycy, kierowani obawą, zaczną po prostu trzymać języki za zębami, zamiast decydować się na konstruktywną krytykę.
A ty masz jakieś nieprzekraczalne zawodowe granice? Słyszałem, że nie przepadasz za kręceniem scen intymnych.
To prawda, nie lubię obnażania się przed kamerą. Czuję, że sporo mnie to kosztuje i w przyszłości raczej będę się starała od takich rzeczy stronić. To jednak o tyle trudne do uniknięcia, że współczesne produkcje raczej oswajają nas z nagim ludzkim ciałem, nagości jest w nich coraz więcej i jest ona coraz bardziej otwarcie prezentowana. Kiedyś filmowe sceny seksu pozostawiały więcej miejsca na pracę wyobraźni i samodzielne dopowiadanie tego, czego nie było widać na ekranie – para stopniowo zaczynała się rozbierać, a kamera odpływała w stronę drzwi.
Wolisz takie oldschoolowe podejście? Dla wielu to synonim hipokryzji i skostnienia starego Hollywood.
Wolę chyba po prostu takie kino, które nie podaje wszystkiego na tacy, zostawia przestrzeń na tajemnicę, na wyciąganie własnych wniosków. Mam jednak w branży wielu znajomych, których otwarte podejście do seksu i nagości kręci, daje im poczucie większej wolności. Dlatego mówię tutaj o moim własnym, prywatnym stanowisku, bo poza tym jestem zdania, że to świetna sprawa, kiedy inni mają możliwość udziału w czymś, co ich wyzwala i daje twórczą satysfakcję. Bardzo to szanuję. W ogóle często dużo gorsze od fizycznego obnażenia się jest obnażenie się emocjonalne. Zwłaszcza że w internecie panuje dyktat anonimowości i jakiś bezimienny internauta miesiące twojej pracy nad wykrzesaniem z siebie autentycznej emocji potrafi podsumować krótkim: „Ale ona głupio wyglądała!”.
Chyba w ogóle najbardziej lubisz sztukę, która łączy odmienne poetyki, nastroje i formy wyrazu. Przy okazji promocji „1670” powiedziałaś, że wielką frajdą była dla ciebie praca przy serialu mieszającym absurdalny, groteskowy humor z poważną tematyką zwrotu ludowego i wykluczenia chłopów pańszczyźnianych. Jacy twórcy cię ostatnio inspirują?
Bardzo się wciągnęłam w kino irańskiego reżysera Abbasa Kiarostamiego, „Smak wiśni” i „Zbliżenie” są wybitne. Miałam też etap wielkiej fascynacji Rubenem Östlundem, głównie tym, co nakręcił jeszcze przed „W trójkącie”. A jeśli mówimy o niedookreśloności czy łączeniu różnych porządków, szczególnie cenię splatanie fikcji z formą dokumentalną i wchodzenie na filmowy metapoziom, tak jak to robi choćby Radu Jude w „Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy”. Werner Herzog powiedział kiedyś, że prawda pokazana poprzez fikcję jest czasami bardziej autentyczna od tego, co pokazane bezpośrednio.

fot. Miko Marczuk
Powiesz o tym coś więcej?
Uwielbiam w sztuce właśnie takie sytuacje, kiedy ktoś mnie umiejętnie nabiera, przedstawia fikcję jako rzeczywistość i pozwala iść za tym przekonaniem, przeżyć jakieś nowe emocje. Chyba właśnie na tym polegają kino i teatr, to pozwala im prawidłowo działać i – choć może zabrzmi to patetycznie – zmieniać świat. Przypomina mi się w tym kontekście scena z „Sukcesji”, w której Logan Roy zapytany, jak mu się podobało w teatrze, odpowiada: „You know, people pretend people”. I tak, na scenie czy przed kamerą udajemy jakichś ludzi, fikcyjnych bądź nie, a w oglądających wyzwala to emocje. A im coś jest bardziej osobiste, wypływające z czyichś autentycznych przeżyć, tym bardziej się to czuje. Takie kino zazwyczaj dotyka najbardziej.
Nad czym teraz pracujesz?
Jest tego trochę, ale nie o wszystkim mogę jeszcze mówić. Niedawno skończyłam zdjęcia do filmu „LARP”, będącego pełnometrażowym debiutem Kordiana Kądzieli, który opiera się na jego shorcie z 2014 roku. Poza tym ruszamy z drugim sezonem „1670”. Mam też swoje rzeczy, ambicje reżyserskie wciąż mnie nie opuszczają. Razem z moją przyjaciółką Kają Zalewską oraz świetną ekipą chcemy zrealizować projekt pod roboczym tytułem „La petite mort”. Napisałyśmy scenariusz i umieściłyśmy go w konwencji teatralnej, choć docelowo chcemy zrobić z niego film. Jesteśmy na etapie dogadywania szczegółów, ale bardzo mocno wierzę w ten koncept. To osobista rzecz, coś w rodzaju podsumowania ostatnich dwudziestu pięciu lat mojego życia, a także mojej wieloletniej przyjaźni z Kają.
A teatr?
Na tym polu też coś się powoli wykluwa. Chciałabym stworzyć coś na kształt grupy artystycznej, zespołu zrzeszającego aktorów i twórców, na razie szukam na ten projekt środków finansowych. Ma to związek z moim przywiązaniem do idei zespołu teatralnego, o którym już wspominałam. To chyba mniej ambicja, a bardziej potrzeba, żeby robić coś wspólnie. Teatry są dzisiaj dużymi instytucjami, które stawiają na indywidualizm reżyserów i nawet jeśli zespół aktorski liczy kilkadziesiąt osób, to i tak nie ma się poczucia, że tych wszystkich ludzi łączy jakaś wspólna idea. Chodzi też o dyskusje, o przemyślenie, w jakim modelu teatru my, jako młode pokolenie aktorów i aktorek, chcielibyśmy grać, co tworzyć, w jakie praktyki się angażować. Na razie mam poczucie, że przyszedł kryzys, że nie ma już takiej energii twórczej, z której mogłyby się wyłonić zupełnie nowe podejścia, tak jak to miało miejsce choćby w TR Warszawa w latach dziewięćdziesiątych. To oczywiście mogą być moje wyobrażenia, idealizowanie młodych artystów siedzących w piwnicach i wymyślających od nowa cały teatr. Ale mimo wszystko – chciałabym powrotu tamtej energii.
Streaming, teatr, ambitne kino artystyczne – jak na przedstawicielkę młodego pokolenia twoje doświadczenia są bardzo różnorodne. A co woli Martyna Byczkowska jako widzka: siąść na kanapie i włączyć Netfliksa czy zaszyć się w ciemnej sali kinowej?
O, to niby najprostsze, a jednak najtrudniejsze pytanie. Uwielbiam atmosferę kina oraz fakt, że jest to grupowe doświadczenie, że można wspólnie przeżywać wszystkie te emocje. Z drugiej strony kupiłam ostatnio projektor i widzę, jakie to może być uzależniające – robisz sobie salę kinową w domu i już nigdzie nie chce ci się wychodzić. Chyba najbardziej chciałabym zachować możliwość wyboru, przełączania się między jedną a drugą opcją. Nie wierzę też, że kino – jako instytucja i miejsce spotkań – przestanie istnieć. Taka wizja napawa mnie strachem, brzmi jak wyciągnięta z jakiegoś mrocznego postapo – na ekranie wciąż leci film, ale nikogo nie ma na widowni…
Załóżmy więc, że stare kina przetrwają. Nadal będziemy chodzić i do kina, i na filmy, a po napisach końcowych czuć… No właśnie, co?
Satysfakcję. A ta jest największa, kiedy wychodzę z kina z grupą przyjaciół, stoję na zewnątrz i nie jestem w stanie nic powiedzieć. Trwa to dziesięć minut albo dłużej – wolę wtedy nie odkrywać się ze swoimi myślami, pomilczeć, przetrawić to, co właśnie zobaczyłam. Nie dzielić się opiniami, nie tworzyć mówionych elaboratów. Tak miałam właśnie po seansie „Paryż, Teksas” Wendersa.
Nie lubisz dyskutować o kinie?
Uwielbiam, ale dopiero później. Chęć pomilczenia to znak, że film był naprawdę dobry, że dotknął głęboko, wyzwolił impuls nie tylko intelektualny, ale też cielesny. I że jeszcze przez jakiś czas pozostanie ze mną jego aura. Czuję się wtedy tak, jakbym nadal była w oglądanej rzeczywistości. Nawet ludzie na ulicach wyglądają i poruszają się trochę inaczej, kolory przybierają bardziej kinowe odcienie. Mija pół godziny, człowiek wraca na ziemię i już może gadać o filmie. Może, ale wcale nie musi.
Bardzo przyjemne uczucie.
Prawda?

fot. Miko Marczuk
Martyna Byczkowska – ukończyła Akademię Teatralną w Warszawie na wydziale Aktorstwo Dramatyczne. Brała udział w wielu festiwalach teatralnych za granicą (Spoleto, Brno, Mexico City, Pekin, Vać, Petersburg, Belgrad, Bilbao). Współpracowała z Teatrem Dramatycznym, Teatrem Ochota i TR Warszawa. Grała w Teatrach Telewizji, w filmach („Na chwilę, na zawsze”, reż. Piotr Trzaskalski, „Obudź się”, reż. Filip Dzierżawski) i w serialach („1670”, „Absolutni Debiutanci”). W 2020 roku ukończyła kurs reżyserii dokumentu w Szkole Wajdy w Warszawie. Jej dokument krótkometrażowy „Kwarantanna Martynki” zdobył nagrodę KINO 2020 TVN Fabuła.
foto i dyrekcja artystyczna Miko Marczuk
stylizacja Charlotte Tomaszewska
makijaż Sandra Broniszewska
scenografia Katarzyna Balicka
asystentka stylistki Paulina Biernacka
podziękowania dla Schroniska Pegasus (ul. Folwarczna 3/5, 96-321 Musuły), Moniki Szmajdowicz, Karola Szmajdowicza, Karola Gładysza
Polecane
10 powodów, dla których warto kupić 119. numer K MAG-a „Paris, Texas”
![[Z archiwum K MAG] Sportowo-modowy duch. Tematyczna, intrygująca sesja młodego fotografa Maksa Gronowskiego [ZDJĘCIA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/66b60c847c0748232c8a6731/run333.jpg)
[Z archiwum K MAG] Sportowo-modowy duch. Tematyczna, intrygująca sesja młodego fotografa Maksa Gronowskiego [ZDJĘCIA]

„Paris, Texas” Wima Wendersa 40 lat później

Szykujcie portfele – Netflix podnosi ceny. Wiemy, ile będzie kosztować
![Bryan Ferry i Trent Reznor z Nine Inch Nails. „Star” to powrót po 10 latach przerwy [WIDEO]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/66d069427c0748232c8a73a8/sddefault.jpg)
Bryan Ferry i Trent Reznor z Nine Inch Nails. „Star” to powrót po 10 latach przerwy [WIDEO]

Ruszył festiwal filmowy w Wenecji. Jakie tytuły walczą o Złotego Lwa?
Polecane
10 powodów, dla których warto kupić 119. numer K MAG-a „Paris, Texas”
![[Z archiwum K MAG] Sportowo-modowy duch. Tematyczna, intrygująca sesja młodego fotografa Maksa Gronowskiego [ZDJĘCIA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/66b60c847c0748232c8a6731/run333.jpg)
[Z archiwum K MAG] Sportowo-modowy duch. Tematyczna, intrygująca sesja młodego fotografa Maksa Gronowskiego [ZDJĘCIA]

„Paris, Texas” Wima Wendersa 40 lat później

Szykujcie portfele – Netflix podnosi ceny. Wiemy, ile będzie kosztować
![Bryan Ferry i Trent Reznor z Nine Inch Nails. „Star” to powrót po 10 latach przerwy [WIDEO]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/66d069427c0748232c8a73a8/sddefault.jpg)
Bryan Ferry i Trent Reznor z Nine Inch Nails. „Star” to powrót po 10 latach przerwy [WIDEO]


