Advertisement

„Paris, Texas” Wima Wendersa 40 lat później

25-07-2024
„Paris, Texas” Wima Wendersa 40 lat później
40 lat temu świat po raz pierwszy zobaczył ten film na festiwalu w Cannes. Zobaczył i się zachwycił. Później zachwycał się nim Akira Kurosawa, zachwycał się Kurt Cobain. A jak ogląda się „Paris, Texas” dziś? Czy kontekst świata, który tak bardzo się zmienił przez ten czas wywraca sens, przekaz i ładunek emocjonalny dzieła Wima Wendersa?
Chciałbym móc obejrzeć znów „Paris, Texas” zupełnie „na czysto”, jak kiedyś, ale to już nie jest możliwe. Już podczas jednej z pierwszych scen, gdy Walt leci po swojego odnalezionego brata i w samolocie kręci małym, stalowym bączkiem, od razu pojawiają się skojarzenia z podobną sceną z „Incepcji” – czy Nolan zrobił to celowo? Nie da się też uciec od automatycznych skojarzeń z filmami Davida Lyncha, w których występowali ci sami aktorzy, a scena z migającymi światłami na skrzyżowaniu jest jak żywcem wycięta z lynchowskich wizji. To jest przyjemny bagaż widza zgromadzony już po 1984, z którym absolutnie nie chcę się rozstawać. A może to wszystko zasługa Wendersa i wpływ jego filmu na wszystko to, co było później?
„Paris, Texas”, mat. prasowe Timeless Film Festival

Gdzie kończy się fikcja, a zaczyna rzeczywistość?

W 2012 roku ukazał się film „Harry Dean Stanton – Partly Fiction”, dokument, w którym 86-letni aktor opowiada o sobie (a raczej udziela oszczędnych odpowiedzi na zadane pytania) i śpiewa piosenki (robi to fantastycznie!), które pojawiały się w jego filmach. Spotyka się po latach z Davidem Lynchem i Krissem Kristoffersonem, wspomina też film Wendersa, który okazuje się jego najważniejszym filmem w życiu, a my widzimy, że jego bohater, Travis, i on sam przenikają się. Tak jakby Dean Stanton nigdy nie wyszedł ze swojej roli – małomówny, zagubiony, zanadto sentymentalny, pogodzony ze wszystkim, co przynosi mu los, odchodzący donikąd, mimowolnie zostawiając wszystkich. Gdy Wenders kręcił ten film (to jego czwarty film kręcony w USA), scenariusz nie był jeszcze gotowy. Jego autor, zdobywca nagrody Pulitzera Sam Shepard, czekał, aż w trakcie zdjęć z relacji między aktorami wyłoni się zakończenie najlepiej pasujące do całości tej wyjątkowej mieszanki ludzi, miejsc i historii. Dean Stanton, który lata później opowiada o swoim (prawdopodobnie) dziecku, z którym nie ma kontaktu, jako Travis w finale filmu nakręconego prawie 30 lat wcześniej (spoiler!) po raz kolejny zostawia swojego syna. Harry nie był zadowolony z tego zakończenia. Być może za bardzo łączyło Travisa z nim samym, być może zbyt odsłaniało Harry’ego.
„Paris, Texas”, mat. prasowe Timeless Film Festival
W jednej z bardziej zabawnych, ale jednocześnie przenikających smutkiem scen Travis przegląda gazety w poszukiwaniu obrazu idealnego ojca, takiego, jakim chciałby być. Jak powinien wyglądać ojciec? Jaki powinien być? Travis tego nie wie, Harry też nie. Możemy sobie wyobrazić, jak dzisiejszy bohater scrollowałby social media i googlował w poszukiwaniu odpowiedzi.
„Można mieć dwóch ojców?”, pyta kolega Huntera, syna Travisa. „Kwestia szczęścia”, odpowiada Hunter.

Wendersowskie szczęście

Tyle że to wendersowskie szczęście, takie niezbyt szczęśliwe, ale za to konieczne do zaakceptowania. Relacja syna z ojcem, który go opuścił i powrócił, jest kluczowa dla zrozumienia postaci Travisa. Jest on niczym znikający ojciec z przejmującego obrazu Charlotte Wells ze świetną kreacją Paula Mescala, „Aftersun” z 2022 roku. W którymś momencie Travis razem z Hunterem oglądają stare zdjęcia, a na nich małego Huntera lejącego wodę z węża: „Dziwne, że widać wodę, której za chwile nie będzie”, mówi Hunter. Wszystko znika i Harry o tym wie, a jak Harry wie, to wie też Travis. Wątek relacji ojciec-syn pojawia się również w wywiadzie z Deanem Stantonem – małomówny mężczyzna po prostu nie chce mówić o swoich rodzicach.
Jego podróż przez swoją przeszłość jest też podróżą dla widza, a po tych kilkudziesięciu latach również podróżą w czasie do zupełnie innej epoki. To świat, w którym czas płynie inaczej, inne też są relacje ludzkie, pozbawione pośpiechu, lecz niepozbawione refleksji. Film snuje się spokojnie, w rytm powolnych dźwięków genialnej muzyki Ry’a Coodera, dla dzisiejszego widza pewnie powoli i nudno, ale w każdym wypowiedzianym słowie kryją się emocje odkrywane stopniowo niczym tajemnica skrywana przez bohaterów.
W finale Wenders zamienia brudne kabiny peepshow (czy w ogóle jeszcze istnieją?) w konfesjonał, miejsce, w którym wyjawiona zostaje prawda i miłość. Ale nawet to nie pomaga bohaterowi, który znika, jak woda ze zdjęcia. Dla niego najszczersze wyznanie nie jest oczyszczeniem, ale kolejnym przystankiem na drodze donikąd. Czy to jest (anty)bohater, którego polubiłby dzisiejszy widz? Czy ten film znalazłby się w top 10 najchętniej oglądanych filmów w Polsce na dużej platformie streamingowej? Może powstałby z niego serial? A może na fali sentymentalnego powrotu urzekłby dzisiejszego widza strojami, klimatem i artefaktami lat 80-tych, jak pościel Huntera w „Gwiezdne Wojny” czy pierwsze gry elektroniczne? Nie sądzę. Zasłużony sukces ostatniego filmu Wima Wendersa „Perfect Days” pozostawia jednak nadzieję, że może nie wszystko zniknie jak Travis, jak Harry Dean Stanton, jak Kurt Cobain i jak woda ze starej fotografii.
tekst: Kuba Smaga
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement