Jak zaczęła się twoja przygoda z gotowaniem?
Już jako dziecko byłem bardzo łapczywy i jadłem wszystko co mi podstawiono pod nos. W pewnym momencie zacząłem oglądać programy kulinarne, gdzie widziałem te wszystkie niesamowicie wysmakowane ciasta czekoladowe, przygotowane np. przez Nigellę Lawson. Bardzo chciałem tych dań spróbować, ale nikt nie był chętny, żeby je dla mnie przygotować. Dlatego jako dziewięciolatek wszedłem do kuchni z książkami kucharskimi i zacząłem gotować. Sprawiało mi to bardzo dużą przyjemność, bo po pierwsze dania wychodziły i widziałem, że stworzyłem coś własnymi rękami, a po drugie, sprawiałem nimi przyjemność innym. Chyba właśnie ten aspekt uszczęśliwienia innych ludzi przyciągnął mnie do gotowania, bo w końcu jedzenie to emocje.
Co w polskiej kuchni cenisz najbardziej?
Muszę się przyznać, że przez wiele lat sam nie doceniałem polskiej kuchni. Moje zainteresowanie kulinariami ukształtowało się na zagranicznych książkach i programach kulinarnych. Śledziłem praktycznie tylko zagranicznych mistrzów, ale coś we mnie pękło, kiedy dostałem propozycje napisania książki w Stanach Zjednoczonych. Wtedy pomyślałem, że może to być okazja, aby wypromować za granicą to, co w naszym kraju najpiękniejsze, czyli jedzenie. W Polsce ekscytujemy się kuchniami świata, ale mamy mnóstwo świetnych rzeczy u siebie. Kilka lat temu była wielka moda na komosę ryżową, ale przecież w Polsce mamy mnóstwo pyszniejszych kasz: kaszę jaglaną, gryczaną czy pęczak. Moim sposobem na zachęcenie czytelników do zgłębienia polskiej kuchni jest połączenie tego, co tradycyjne, czyli klasycznych dań, z tym, jak jemy współcześnie. Fuzja dwóch stylów gotowania, starego i nowego, jest szansą na zachęcenie ludzi do eksplorowania własnych korzeni.
Skąd chęć stworzenia książki z wegetariańskimi przepisami?
Sam jestem fleksitarianinem, czyli osobą, która nie je mięsa na co dzień, ale nie deklaruje się jako wegetarianin, bo zdarzają się okazję, kiedy je spożywa np. podczas podróży, gdy nadarza się sposobność spróbowania czegoś tradycyjnego, lokalnego, wyjątkowego. Wydaje mi się, że to jest dobre podejście, szczególnie z pozycji osoby, która zajmuje się pisaniem o kulinariach. Te wybory wegetariańskie wydają mi się po prostu bardziej naturalne. Na co dzień nie mam ochoty na mięso, więc nawet prostsze było dla mnie napisanie książki wegetariańskiej.
Sam piszesz na blogu, że nie chodzi ci tylko o przepisy i jedzenie, ale również o historie, które się za nimi kryją. Czy masz takie danie, z którym wiążą się wyjątkowe dla ciebie wspomnienia?
Bardzo ważne dla mnie jest to, co znajduje się poza przepisami. Dobra książka kucharska to taka, w której jesteś w stanie poczuć tożsamość autora. Weźmiesz ją do ręki, usiądziesz na kanapie z kubkiem herbaty i zaczniesz ją czytać jak powieść. Będziesz mógł się w niej zanurzyć i poczuć wszystkie emocje związane z gotowaniem, jedzeniem i historią. Taką książkę właśnie chciałem napisać. Chciałem dać czytelnikowi coś więcej. Bardzo dużo przepisów w „Rozkoszne” naszpikowane jest emocjami, wspomnieniami, więc trudno mi wybrać jeden.
Co jest twoją największą kuchenną inspiracją?
Tych inspiracji jest bardzo wiele, chociażby wśród zagranicznych autorów kulinarnych, ale są to też takie małe rzeczy, jak robienie zakupów. Idę na Halę Mirowską i widzę na przykład mnóstwo odmian dyń albo żurawinę. Sięgam po nią i zastanawiam się, co mógłbym z niej zrobić. Odbija się od niej światło, jest najpiękniejsza właśnie w tym momencie i aż do mnie krzyczy. Szukam pomysłu przechadzając się po targu, a kiedy wracam do domu, okazuje się, że mam już gotową koncepcję, która oczywiście potem ewoluuje. Bardzo lubię też fantazjować o jedzeniu. Zanim zasnę, myślę o tym, co zjadłem, co mogę zrobić, żeby smakowało to lepiej, co ugotuję jutro. Wymyślam przy tym pewną historię, odpływając w ten stan zapomnienia. O jedzeniu też śnię. To już chyba obsesja.
Jak wyglądała praca nad przepisami do książki „Rozkoszne”?
Pracując nad przepisami do książki podzieliłem je sobie na trzy rodzaje. Pierwsze to przepisy inspirowane polskimi produktami, polskim smakiem. Jest to bardzo luźna interpretacja naszej kuchni, na przykład długo pieczone bakłażany z prażoną gryką na kwaśnej śmietanie z miętą, czy steki z pieczonej kapusty z sosem z karmelowego czosnku. Drugi rodzaj to przepisy mniej znane, zazwyczaj regionalne, które moim zdaniem powinny zostać bardziej docenione przez Polki i Polaków. Są to m.in. bieszczadzkie fuczki, czyli placki z kiszonej kapusty. Trzecia grupa to przepisy inspirowane moim dzieciństwem, pochodzące z kanonu polskiej kuchni. Są to potrawy, które znają wszyscy. Nad nimi właśnie było mi najtrudniej pracować. Każdy ma swój osobisty wzór danego dania i określone wymagania, jak powinno smakować. Moim zadaniem było pokazanie, że może być ono jeszcze lepsze czy ciekawsze. To było duże wyzwanie.
Co chciałbyś wnieść do kulinarnego świata?
Kiedy zakładałem blog, miało to być miejsce w internecie, w którym sam chciałbym się znaleźć. Blog, który sam chciałbym czytać i przepisy, z których sam chciałbym gotować. W momencie, kiedy go zakładałem panowała ogromna moda na fit – wszystko musiało być gluten-free, diary-free czy sugar-free. Dania, które ja sam pokazuję w sieci też są zdrowe, stworzone z produktów najwyższej jakości. Chciałem jednak tworzyć przepisy, którymi można rozpieszczać, które mogą być sposobem na sprawienie komuś tej tytułowej rozkoszy, które mogą rozbudzić błysk w oczach, kiedy nimi kogoś karmię. Ten sam błysk chciałbym zobaczyć w oczach moich czytelników. W swoich przepisach stawiam na smak. Są one maksymalnie wysmakowane, nawet jeśli oznacza to, że będzie w nich irracjonalna ilość palonego masła, czy innych pysznych rzeczy.
Czy masz już jakieś kolejne plany związane z kulinariami?
Raczej żyję chwilą. Co prawda lubię też marzyć i fantazjować, ale rzeczy, które dzieją się w tym momencie są tak silne, że trudno mi wybiegać w przyszłość. Moim marzeniem jest ta obecna chwila, w której teraz żyję.
/rozmawiała: Karolina Filipowicz/