/tekst pochodzi z K MAG #91 DREAMER ISSUE/
/fot. Yulia Krivich/
W moim przypadku przejawem marzycielstwa jest patrzenie na różne rzeczy pod innym, nieoczywistym kątem. W młodości czytałem dużo science fiction, teraz na bieżąco śledzę doniesienia naukowe na temat kosmosu i przyszłości Ziemi, ale równie mocno interesuje mnie przestrzeń blisko nas. Ciekawi mnie granica pomiędzy normą a przekraczaniem marginesu naszej wolności. Staram się robić rzeczy, które prowadzą mnie w nieznane rewiry.
Obecne czasy sprzyjają marzycielom?
Z pewnością. Wielu ludzi nie rozumie współczesności i nie radzi sobie z panującym chaosem, odczuwają permanentny niepokój. Dlatego część z nas wraca do prostych zasad i banalnych tłumaczeń. To czas dla wizjonerów, którzy mogą zaproponować rozsądne alternatywy. Dla marzycieli w każdej dziedzinie, zwłaszcza polityki i ekonomii. Ultrakapitalizm się nie sprawdził, wymęczył i doprowadził ludzi do granic wytrzymałości. Pora odejść od mierzenia wszystkiego wzrostem ekonomicznym.
A jednak gwałtowny rozwój sztucznej inteligencji i postępująca automatyzacja bardziej sprzyjają technokratom i wielkim koncernom niż romantykom i marzycielom.
Nadchodzą niezwykle skomplikowane czasy. Nigdy tak dużo kapitału nie było w rękach tak niewielu ludzi, cofamy się wręcz do czasów feudalnych. Technokraci nie rozwiążą naszych problemów. Myślę, że w przyszłości zdominowanej przez sztuczną inteligencję i automatyzację to właśnie marzycielstwo i nadawanie kierunku komputerom będzie najbardziej pożądaną cechą ludzką.
Byłem niedawno w Dolinie Krzemowej. Zauważyłem, że wiele pracujących tam osób, wybitnych informatyków, ma słabo rozwiniętą emocjonalność. Nie jest tajemnicą, że u większości z nich zdiagnozowano chorobę Aspergera. Z całego świata wybierani są najlepsi, ale tylko pod kątem osiągnięć w kodowaniu. Opracowywana przez nich technologia stanowi pewne odzwierciedlenie ich usposobienia. Większość aplikacji nie ma „ciepła”, to bezduszne narzędzia bazujące na najprostszych potrzebach i emocjach. Ich celem tak naprawdę nie jest zbliżenie ludzi do siebie, ale utrzymanie ich jak najdłużej na stronie. Wszyscy w Dolinie Krzemowej wiedzą, jaki wpływ ma technologia na umysły, zwłaszcza młode, dlatego posyłają swoje dzieci do szkół, w których dostęp do komputerów, tabletów i smartfonów jest ograniczony. To placówki, w których prym wiedzie tradycyjny program nauczania i zabawy na świeżym powietrzu. Dopiero odpowiednio uczłowieczona technologia – wierzę, że taka się niebawem pojawi – stanie się prawdziwym wsparciem, a nie czymś, co walczy o naszą uwagę i bombarduje miałkimi treściami.
Twoje teledyski dla Marka Pritcharda i Radiohead, a także to, co teraz mówisz, sugeruje, że twoja marzycielska wyobraźnia jest podszyta katastrofizmem.
Niezupełnie. Na przyszłość patrzę z fascynacją i nadzieją. Album „OK Computer” Radiohead był katastroficzny, pełen niepokoju i lęku przed technologią choćby z powodu postaci „Paranoid Android”. Teraz, gdy po dwudziestu latach wydano reedycję płyty i poproszono mnie o zrobienie klipu do jednego z utworów, pomyślałem, że warto odnieść się do androidowej tematyki, ale ze spokojem i nadzieją, że będzie dobrze. Chciałem pokazać, że ten paranoiczny android, którego głowa podróżuje nocnym autobusem, pragnie się dowiedzieć, kim jesteśmy jako ludzie, starając się jednocześnie nas zrozumieć. Moim zdaniem sztuczna inteligencja będzie miała sens, tylko jeśli uda się ją nauczyć miłości i empatii. Choć wydaje mi się, że i tak pójdzie swoim torem i kompletnie nas oleje, a my nie będziemy w stanie jej zrozumieć.
Wyszedłeś od dokumentu (np. „Fuck for Forest”), teraz kroczysz w rejony fabularne („Wszystkie nieprzespane noce”, dystopijne klipy). Od rejestrowania rzeczywistości do jej kreowania?
Nigdy nie porzucę dokumentu, chcę mieć styczność z rzeczywistością. Problemem wielu artystów jest to, że się odseparowują, są odklejeni od tego, co dzieje się dookoła nich. Raczej nie nakręcę filmu historycznego czy fantasy, bo interesuje mnie teraźniejszość i jej problemy. Dokument umożliwia intymny kontakt z ludźmi, docieranie do nich. Z drugiej strony, w przypadku filmu, nad którym obecnie pracuję, tematyka wymusza na mnie fabularną pracę. Chcę działać w obu światach – fikcyjnym i realnym, mieszać wizualność, fabułę i prawdę.
O czym będzie twój nowy film?
Nie mogę za wiele zdradzić. Powiem tylko, że będzie to film o tematyce kosmicznej.
Planujemy rozpocząć zdjęcia latem. To bardzo skomplikowany film, chociażby na poziomie technicznym i inscenizacyjnym.
W „Fuck for Forest” sportretowałeś grupę skrajnych idealistów, którzy poświęcili swoją prywatność w imię walki o lasy amazońskie. „Wszystkie nieprzespane noce” pokazują zaś głównie zabawę i beztroskę młodzieży, której daleko do wielkich idei. Pojawia się uderzający kontrast między tymi dwoma filmami – to celowy zabieg?
W „Fuck for Forest” bohaterowie mieli swoje idee, ale w filmie zostają one podważone. Pytam o szczerość ich intencji, na ile wierzą w to, co mówią. Moim zdaniem „Wszystkie nieprzespane noce” nie pokazują osób bezideowych, tylko poszukujących swojej drogi. To ludzie, którzy nie chcą wchodzić w utarte schematy i ulegać presji społeczeństwa.
Ciekawe, że we „Wszystkich nieprzespanych nocach” dotknąłeś nerwu współczesności, ale nie było tam smartfonów i innych nowoczesnych gadżetów.
Bo to, co ważne, nie dzieje się w smartfonach. Możemy się kontaktować przy pomocy urządzeń, ale to wciąż tylko narzędzia.
Chyba że ludzie się spotykają i zanurzają w telefonach, jak to nieraz ma miejsce w kawiarniach czy restauracjach.
To znaczy, że się nie spotkali. Takie spotkanie się nie liczy. To, że dużo ludzi marnuje w ten sposób czas, nie oznacza, że muszę to pokazywać. Wycina się nudę z filmów.
Pokazałeś za to ulotne chwile bez dramatycznych zwrotów, a wyszła z tego spójna historia. Reżyserom, którzy chcą coś powiedzieć o współczesności, często nie wystarcza realistyczna historia. Podkręcają ją i doprawiają, dodają bijatyki, wypadki, krew.
Bo tak jest łatwiej. Wychowałem się na kinie Felliniego i Jarmuscha, uwielbiam proste obrazy. Zrobienie filmu, w którym niewiele się dzieje, jest dla mnie największym wyzwaniem. „Wszystkie…” są utkane z migawek, których kolejność można dowolnie zmieniać. Układam film zgodnie z logiką emocji, które są delikatną i bardzo trudną materią do ułożenia.
W przypadku kina kontemplacyjnego, minimalistycznego, tak zwanego „slow cinema”, istnieje ryzyko, że wyjdzie nudny snuj. Jak tego uniknąć?
Kocham przeżywać emocje w kinie, dlatego staram się robić filmy, które angażują widza. Zawsze myślę o kamerze jak o kolejnym bohaterze fabuły, który musi być zarówno interesujący, jak i zainteresowany tym, co go otacza. Raz wchodzi w interakcję z postaciami, innym razem odjeżdża na bok i patrzy w drugą stronę. W ten sposób dodaję kolejną warstwę narracyjną. To fascynujące, ile treści można przekazać obrazem, czystą kinowością.
Na co dzień jesteś wszystkożernym kinomanem czy raczej wybrednym koneserem?
Jestem bardzo krytyczny wobec oglądanych filmów, bo jako reżyser muszę mieć mocne zdanie. Co ciekawe, w ostatnim roku największe wrażenie pod względem emocjonalnym zrobiły na mnie rzeczy dość odległe od klasycznego kina – słuchowisko radiowe „S-Town”, animacja „Rick & Morty” oraz sztuka teatralna „Robert Robur” w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego.
W „Fuck for Forest” i „Wszystkie…” bardzo głęboko wniknąłeś w świat swoich bohaterów. Nie masz z tym problemów?
Nie potrafię pracować nad filmem byle jak, jedynie powierzchownie. Z chłopakami ze „Wszystkich…” się zaprzyjaźniłem, razem przeżywaliśmy trudne życiowe momenty, do tej pory łączy nas więź. Kino pozwala mi wejść do światów, w które normalnie nie mógłbym się tak głęboko zanurzyć.
Nie kusiło cię, by oceniać swoich bohaterów?
Nienawidzę publicystyki w kinie, a zrobić laurkę lub kogoś zniszczyć jest bardzo łatwo. Wolę to, co pomiędzy, co jest bliższe życia. Wbrew temu, co nam się często wydaje, nic nie jest czarno-białe.
Jak odbierasz zamieszanie wokół twoich filmów? „Fuck for Forest” stało się najpopularniejszym polskim dokumentem pokazywanym za granicą, a „Wszystkie…” przyniosły nagrodę w Sundance i piastują wysokie pozycje w amerykańskich zestawieniach najlepszych filmów 2017 roku.
Oczywiście, pozytywne reakcje są dla mnie miłym doświadczeniem, ale staram się o tym za dużo nie myśleć. Po prostu robię filmy, które sam chciałbym obejrzeć. Kończąc jedną rzecz, od razu zaczynam pracować nad następną, która zazwyczaj wymaga ode mnie zmierzenia się z czymś zupełnie nowym. Dzięki temu unikam nadmiernej celebry.
Podobno do Sundance trafiłeś już jako nastolatek.
Od najmłodszych lat kocham filmy, ale w Polsce przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych nie było dostępu do światowego kina niezależnego. Marzyłem o tym, by zobaczyć ambitny festiwal alternatywny, dlatego jako osiemnastolatek postanowiłem dostać się na Sundance. Wysłałem do Stanów Zjednoczonych podrobione zgłoszenia, podając się za dziennikarza z telewizji, radia i gazety. „Reprezentowałem” tyle redakcji, że otrzymałem złotą akredytację, która umożliwiła mi wejście na wszystkie filmy poza kolejką i przeprowadzanie wywiadów z rozmaitymi twórcami. Po przylocie okazało się, że zarezerwowany dla mnie pokój w tanim hotelu z winy organizatorów został wynajęty komuś innemu. Jedyne wolne lokum było w pięciogwiazdkowym hotelu. Dostałem więc trzypokojowy apartament na przeciwko Jacka Nicholsona w cenie taniego hotelu, z czego dwa pokoje podnająłem, a zatem zwrócił mi się koszt biletów za samolot. Obejrzałem masę filmów i przeprowadziłem sporo wywiadów, między innymi z Aronofskym. Odbierając nagrodę na Sundance, opowiedziałem tę historię. Organizatorzy festiwalu byli zachwyceni.
Skąd taka pasja i determinacja w tak młodym wieku?
Sam często zadaję sobie to pytanie. Mam przynajmniej kilka gotowych odpowiedzi, z których każda zawiera odrobinę prawdy. Mój tata odszedł, gdy miałem jedenaście lat. By uciec myślami, chodziłem wówczas do kina przynajmniej dwa lub trzy razy dziennie, nawet na ten sam film. Poza tym czułem ogromny żal, ponieważ mój ojciec często wspominał, że kupi kamerę, ale nigdy tego nie zrobił. Z tego powodu mamy zaledwie jedno wspólne, trwające kilka minut nagranie. Wtedy poczułem, że chcę kręcić rzeczywistość, by już nigdy nic z niej nie stracić. Później, gdy miałem trzynaście lat, dostałem kamerę od mamy. Zacząłem wszystko nagrywać, każdą chwilę, kompulsywnie i bez umiaru. Aż w końcu dostrzegłem, że to coś więcej niż rejestrowanie rzeczywistości. Zrozumiałem, że kino to kamera skierowana we właściwym momencie w odpowiednim kierunku, łapiąca pewną magiczną chwilę.
Jako reżyser dokumentów wnikałeś w świat bohaterów, samemu pozostając z boku. Postawa outsidera jest dla ciebie naturalna?
Pewnie tak, to wynika z mojego życiorysu. Z rodzicami często się przeprowadzaliśmy, przez co w kolejnych szkołach wciąż byłem tym „nowym”. Przez wiele lat smuciło mnie, że nie mogę być częścią jakiejś grupy. W pewnym momencie zrozumiałem, że bycie na uboczu też ma swoje plusy. Musiałem patrzeć na innych z zewnątrz, wyrabiał się we mnie pewien rodzaj wrażliwości. I to chyba łączy się z moją pracą.
Nie do końca jestem w stanie ustalić twoje wykształcenie. Oficjalne strony filmowców przy twoim nazwisku wymieniają liczne uczelnie, jakbyś był ich absolwentem, a to chyba nie do końca prawda…
Na filmoznawstwie byłem jeden dzień, na filozofii przez dwa lata studiowałem pierwszy rok, na ASP chodziłem zaocznie, ale również nie skończyłem, a w Szkole Wajdy spędziłem zaledwie pół roku. Na początku, gdy jeszcze nie miałem dorobku, musiałem delikatnie naginać rzeczywistość. Wpisywałem te wszystkie studia, żeby dostać dofinansowanie na pierwsze projekty. Jednocześnie nigdy nie skłamałem, zawsze wpisywałem „studiował”. Nikt nigdy nie zapytał, jak długo i czy coś skończyłem.
W twoim życiorysie jest sporo kreacji – fejkowe akredytacje, fejkowe wykształcenie…
Trzeba sobie dawać radę. Bywały momenty, w których było mi ciężko, w których czułem się bardzo samotny. Ale szczerze? Tego, co mam, nigdy bym nie zamienił na cokolwiek innego.
Michał Marczak (ur. 1982) – reżyser, operator, scenarzysta. Twórca nagradzanych filmów „Koniec Rosji”, „Fuck for Forest” i „Wszystkie nieprzespane noce”. Za ostatni z wymienionych filmów w 2017 roku otrzymał nagrodę dla najlepszego reżysera na festiwalu w Sundance. „Wszystkie nieprzespane noce” znalazły się też w prestiżowych rankingach The 10 Best Cinematographers of 2017 („IndieWire”) i 10 Best Documentaries of 2017 („Rolling Stone”). Nakręcił też dwa klipy dla Radiohead.