K MAG: „Aromanticism” to niezwykle spójne i przemyślane dzieło jak na debiutancki album. Jak długo dojrzewały w tobie te kompozycje?
Moses Sumney: Pisałem i nagrywałem przez około trzy i pół roku. Sporo czasu spędziłem nad tymi piosenkami. Najpierw przez rok składałem je do kupy, by potem zacząć jakiekolwiek prace produkcyjne.
Twoja muzyka nagina gatunkowe granice – jest w niej miejsce na folk i rock, ale czuć także soul i R’n’B. Natknąłem się jednak na wywiad, w którym wyrażasz rozgoryczenie faktem, że wielu ludzi przyporządkowuje cię automatycznie do „czarnych” gatunków.
Denerwuje mnie to. Szanuję soul i R’n’B, podobnie jak folk i wiele innych gatunków. Nie widzę też problemu w doszukiwaniu się inspiracji tymi dwoma rodzajami muzyki w zalewie innych brzmień, które uprawiam. Natomiast jeśli ktoś twierdzi, że nagrywam R’n’B, ignorując folk, ambient, indie rock czy eksperymentalne dźwięki w mojej muzyce, to mnie to tylko wkurza. Tak jest jedynie w przypadku czarnych artystów. Są redukowani do gatunków utożsamianych przez większość z ich rasowym pochodzeniem.
Jestem o tym przekonany. Jako społeczeństwo mamy obsesję na punkcie klasyfikowania, by móc nazywać rzeczy i zjawiska w najprostszy możliwy sposób, a rasa to jedna z bardziej oczywistych kategorii. A tak naprawdę nic nie jest proste. Sami robimy sobie krzywdę, idąc na skróty.
Dla wielu ludzi gatunkowe przyporządkowanie twoich piosenek będzie prawdziwym wyzwaniem. Świadomie utrudniłeś im zadanie, czy to po prostu dźwięki płynące z twojego serca?
Jednym z moich celów jest stawianie wyzwań zarówno słuchaczom, jak i samemu sobie. Zmuszam się do nauki i rozwoju oraz pisania o nowych, nieoczywistych zjawiskach. Bardzo rzadko używam swojego naturalnego głosu, na płycie słychać głównie falset. W wysokich rejestrach znajduje się moja strefa komfortu, pod tym względem moja muzyka pochodzi – cytując twoje słowa – prosto z serca. Kombinuję dopiero w momencie aranżowania i produkowania utworów. Na tym etapie staram się sprawić, by słuchacze poczuli się trochę mniej komfortowo.
A sam koncept aromantyzmu [robocze tłumaczenie „Aromanticism” – red.]? W słowniku próżno szukać tego słowa, Google też wyświetla jedynie indeksy o twojej płycie.
Też to sprawdziłem! Nie sądziłem, że wypchnę z wyszukiwarki wszelkie inne wykorzystania tego pojęcia. Istniało już wcześniej, natykałem się na nie w rozmowach i na forach. Oczywiście nie ma go w słownikach, ale chciałem je nieco rozpropagować.
Mówiłeś, że aromantyzm to wątpienie w zasadność poszukiwania swojej drugiej połowy. Samo słowo zawiera jednak bardzo sensualny człon – „aroma”. To przypadek?
Całkowity, choć wiele osób przekręca nazwę mojej płyty, mówiąc „aromatism”. Nie bawiłem się słowami aż tak bardzo. Bywa jednak, że to, co stworzysz, wchodzi w konteksty, których wcześniej nie rozważałeś.
Twoja muzyka jest równocześnie odprężająca, pełna napięcia i kulminacji. Można powiedzieć, że ma wszystkie cechy dobrego seksu.
[śmiech] Bardzo mi się podoba ta analiza. Moja muzyka nie jest inspirowana seksualnymi doznaniami, ale bez przerwy spotykam się z podobnymi ocenami. Gdy jeszcze przed wydaniem puszczałem tę płytę zaufanym ludziom, niektórzy mówili, że to „świetny soundtrack do łóżka”. To ironiczne, ponieważ niemal wszystkie teksty są o niemożności nawiązania kontaktu z drugą osobą. Osobiście uważam, że we wszystkim jest chociaż odrobina seksu. Z natury. Jesteśmy ludźmi. Seks łączy nas wszystkich, dzięki niemu w ogóle istniejemy. Podświadomie pojawia się nawet wtedy, gdy o nim nie myślimy. Sam nie dostrzegam erotycznych cech w mojej twórczości, ale rozumiem, że inni mogą.
Jakie emocje napędzają utwory, które znajdą się na twojej następnej płycie? Koncept „aromantyzmu” wciąż będzie obecny?
Odrobinę. Staram się od niego odchodzić, bo stał się zbyt wąski dla tego, co chcę wyrazić. Nadal cieszy mnie, że moja debiutancka płyta była concept albumem, ale teraz szukam szerszego ujęcia do pisania o różnych problemach. Mój głos znajduje się w strefie tego, co jest pomiędzy, chciałbym go użyć do opisywania zjawisk, które także są zawieszone pomiędzy czernią i bielą. Fascynują mnie stany przejściowe. Brzmieniowo próbuję iść w bardziej eksperymentalną stronę – chcę zrobić coś głośniejszego i bardziej szalonego.
W wieku dziesięciu lat przeprowadziłeś się z rodzicami ze Stanów Zjednoczonych do Ghany. Jak to na ciebie wpłynęło?
Tak, mieszkałem tam przez sześć lat. Trudno nie być ukształtowanym przez wydarzenia, które mają miejsce w tak kluczowym dla człowieka stadium rozwoju. To właśnie tam próbowałem pisać pierwsze utwory. Głównie w szkole i w autobusie. Wówczas zacząłem myśleć o sobie jako o muzyku. Nie miałem zbyt wielu przyjaciół. Byłem samotnikiem. Nie było łatwo, ale dzięki temu poznałem siebie – odkryłem, kim tak naprawdę jestem.
W jednym z wywiadów żaliłeś się, że w Ghanie nie było Pokémonów, co ci bardzo mocno doskwierało.
Już wiem! Chodziło mi o serial animowany. Nie puszczali go w tamtejszej telewizji, co mi złamało serce, bo to była moja ulubiona kreskówka. Co roku jeździliśmy do Stanów, w końcu udało mi się ubłagać dziadków, by kupili mi Gameboya Color. Obsesyjnie grałem w Pokémony.
Identyfikujesz się z którymś ze stworków?
Jako dziecko byłem małym piromanem, fascynował mnie ogień. Uwielbiałem Charizarda. Scyther też był wspaniały, bo miał bardzo długie kończyny, a ja byłem bardzo szczupłym dzieciakiem. Utożsamiałem się z nim. Zmieniłem zdanie… Mój następny album będzie o Pokémonach.