Dolinę Trzech Stawów odwiedziliśmy nomen omen na zakończenie festiwalu, dlatego wiedzieliśmy, że musimy wycisnąć z tego wydarzenia wszystko, co się tylko da. I z perspektywy czasu wydaje nam się, że właśnie tak zrobiliśmy. Ominął nas co prawda występ Iggy Pop, ale nie ma tego złego, bo okazało się, że śpimy w tym samym hotelu. Przed zameldowaniem przywitał nas tłum fanów czekających na autograf i krótką pogawędkę z ikoną. Z czasem pojawił się też on - niby Patti Smith, cały na czarno, co przecież nie dziwi, szybko machający kolejne podpisy. Kolejka sięgała kolejnej ulicy, a my, jak na obserwatorów i dziennikarzy przystało, dopięliśmy swoją służbę. To naprawdę niewiarygodne widzieć, jak artysta staje się religią, fani kultem, a koncert sam w sobie rytuałem, pewnego rodzaju obrzędem, który trzeba przejść, aby móc nazwać się prawdziwym super-fanem. Niby OFF, a jednak pop. "Still under your spell!" - grzmią w komentarzach wielbiciele Osterberga. Trudno o lepsze podsumowanie kultu.
Bedoesa nie trzeba nikomu przedstawiać. Nie powinien dziwić też fakt, że sprawił sobie tatuaż w trakcie swojego setu, co tylko powiększa naszą miłość do tego człowieka, a o to trudno, bo już chyba i tak wyszła poza skalę. Szkoda jedynie, że grał tak wcześnie (po 17), ale finalnie możemy zrzucić to na tatuażystę, bo przecież musiał mieć dobre światło. W każdym razie dokonało się to, co stać się miało - uwielbiana "BEDOESIARA" wybrzmiała jednym chórkiem. Borys, jesteś gość i robisz to dobrze!
TikTokowy wers "How can I be homophobic? My bitch is gay!", czyli utwór "Doja", przyciągnął nas na występ Central Cee. Ale to nie jedyny kawałek, dla którego wpadliśmy zobaczyć Brytyjczyka. Przecież "Commitment Issues", "Day in the Life"czy chociażby "Loading"z debiutanckiego mixtape'u "Wild West" (2021) stały się swoistym must-hear. Mówią, że narodził się nowy król brytyjskiego drillu, i coś w tym rzeczywiście jest. Energia nie zawiodła, za co można pochwalić hypemanów. Okazało się, że ich pomocy nie potrzebował zespół Papa Dance. Myśleliśmy, że obrócimy się na jednej stopie, a jednak zostaliśmy na koncercie do samego końca. Ludzie jakby od nowa zakochali się w polskim synth-popie z lat 80. i chyba właśnie taka myśl przyświecała Rojkowi - aby przypomnieć. Post-punkowa estetyka Pawła Stasiaka wybrzmiała raz jeszcze i to w towarzystwie outfitu z denimu. Wszystko spoko, ale "Czy ktoś widział Olę Maj?" Jak coś, to Papa Dance nadal jej szukają. Za to my trochę poszukaliśmy zespołu Yard Act, lecz finalnie znaleźliśmy. Od momentu, gdy ich pierwszy raz usłyszałem, kojarzą mi się z naszą narodową Bitaminą. I nikt mi nie wmówi, że grupa z Leeds nie ma w sobie czegoś z dobrze nam znanych gier słownych Piotra Sibińskiego. James Smith i Vito Bambino chyba wychowali się na jednym podwórku.
Sercem tegorocznego OFF Festivalu okazał się zespół Metronomy, który zamknął program głównej sceny. Grupa pojawiła się w Dolinie Trzech Stawów równe 10 lat po swojej poprzedniej wizycie na OFF-ie, więc utwór "It's good to be back" z najnowszej płyty "Small World"idealnie wpasował się w aurę festiwalu.
Grupa stworzyła grubo ponad godzinne, psychodeliczne show, dając fanom to, na co czekali. Nie zabrakło trochę wyuzdanego rocka, śmiałego electropopu, ale i retro-futurystycznego, chwilami teatralnego wręcz zachowania na scenie, dzięki czemu śmiało mogę nazwać występ Metronomy moim ulubionym z całej OFF-owej przygody. Przy "Right on time" włączyły mi się wszystkie zmysły i były klarowne jak nigdy dotąd. Powiedzieć, że dostałem orgazmu przy tym utworze, to jak nic nie powiedzieć. Inspiracje The Supremes, The Zombies, The Cribs, czy zachwyty słońcem typu vintage warmth rodem z dyskografii Sly & The Family Stone na długo zostaną w mojej pamięci. Gdyby David Bowie stał obok nas pod sceną, zdjąłby czapkę z głowy. Chociaż pewnie i tak by jej nie miał - the greatest rock stars ever nie potrzebują czapek z daszkiem.