Piotr Trojan: Często widzę siebie jako postać z filmu „Billy Elliot” – chłopak ze Śląska, wrażliwy, emocjonalny, może nie do końca rozumiany przez otoczenie
Autor: Agnieszka Sielańczyk
16-12-2024


Aktor, scenarzysta i reżyser. Zdobył Orła za najlepszą główną rolę męską w filmie „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”. Jest również dwukrotnym laureatem nagrody Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych – za rolę w „25 latach niewinności…” i kreację Patryka Galewskiego w filmie „Johnny”. Obie role umocniły jego pozycję w gronie najzdolniejszych polskich aktorów. Obecnie w filmie „Diabeł” oraz serialu „Lady Love”.
Przeczytaj takze
W kwietniu w tym roku Sejm uchwalił ustawę uznającą język śląski za regionalny. Czujesz się swobodniej ze swoim akcentem?
/śmiech/ Wiesz, w szkole bywało różnie, śląski język często był tępiony. W szkole teatralnej musiałem wszystko wypowiadać jako zdania twierdzące, żeby nie „zaciągać”. Pamiętam, że podczas egzaminu zaśpiewałem piosenkę ludową, komisja się załamała i to mnie wybiło z tej dyscypliny językowej. Zapytałem z akcentem „Coś się nie podobało?” Odpowiedzieli pytaniem: „A pan skąd jest?” Odpowiedziałem: „No z Tarnowskich Gór". I zaczęło się – „z gór, z gór...” Wiedziałem, że ludzie śmieją się z mojego akcentu, z tego, jak wymawiam pewne głoski.
Nigdy tego do końca nie rozumiałem, bo przecież np. w Stanach, różnorodność akcentów to aktorski atut. Każdy wnosi do roli coś swojego, coś wyjątkowego – a u nas było to traktowane jako wada. A ja lubię mój akcent. Ślązacy mają swój charakter. Są otwarci, gościnni, zadziorni. W moim odczuciu to również wpływa na nasze role, na naszą ekspresję. Sam, kiedy wracam do Tarnowskich Gór, automatycznie wchodzę na śląski. Wystarczy wejść do sklepu, porozmawiać z ludźmi i język wraca naturalnie.
Mam wrażenie, że na szczęście powoli tę różnorodność zaczynamy doceniać.
Ostatnio brałem udział w inicjatywie, która mi się bardzo spodobała – dubbing kultowych, polskich filmów po śląsku. Miałem przyjemność podkładać głos do Kilera. Wyobraźcie sobie: film leci, a my na żywo zmieniamy dialogi na śląski: „Jo żech Kiler, weź mi ta klapsznita”. Świetna zabawa. Wcześniej dziewczyny z Teatru Śląskiego dubbingowały Shreka. To wspaniały sposób, by pokazać, że śląski jest piękny i ma swoją wartość. Kiedyś ten śląski był postrzegany jako inny, gorszy. Faktycznie nieco się to zmieniło.

fot. Gosia Boy i Szymon Brzóska @synchro.collectve
W zasadzie każdy z aktorów, z którymi miałam okazję rozmawiać, ma jakiś swój klucz przygotowania się do roli. Jak Ty pracujesz?
Najczęściej, gdy przygotowuję się do ról, czerpię inspiracje z dokumentów. Uwielbiam pracować z autentycznymi historiami, które pozwalają mi zrozumieć postać w głębszy sposób. Ostatnio stałem się też fanem podcastów kryminalnych, „Piąte: Nie zabijaj” czy „Kryminatorium”. A po każdym projekcie mam swój mały raj na ziemi – mieszkanie na południu Włoch. Tam uciekam, żeby się zregenerować i naładować energią.
Włochy są cudowne: cytryny, pomarańcze, morze i anonimowość. Jednocześnie uczę się języka włoskiego. Co ciekawe, najlepiej przyswajam język z oglądania tamtejszych programów paradokumentalnych. Takie włoskie „Trudne sprawy”. To są proste, ale emocjonalne dialogi: „Nienawidzę cię", „Kocham cię", „Odejdź".
W tych programach fascynują mnie też różnice między inscenizacją a rzeczywistością. Najpierw oglądam słabo odegrane scenki, a potem pojawiają się krótkie wywiady z ludźmi, którzy przeżyli te tragedie. Ci ludzie nie grają, nie płaczą teatralnie – po prostu mówią. I mimo że ich twarze są spokojne, to emocje tak autentyczne, że aż ciarki przechodzą.
To zawsze mnie porusza najmocniej.
W jednym z podcastów kryminalnych usłyszałem nagranie człowieka, który żegnał się przed samobójstwem. Słuchałem tego jako aktor, spodziewając się wybuchu emocji czy głosu psychopaty. A usłyszałem coś zupełnie innego – spokojny monolog, jakby ktoś wstał rano i mówił do poduszki. To było niesamowite i pokazało, jak życie bywa nieprzewidywalne. Wyrażanie emocji jest tak nieoczywiste. Ktoś, kto jest zestresowany, niekoniecznie trzęsie się czy poci. Może się śmiać, rozmawiać normalnie, a potem wyznać, że to była dla niego niezwykle trudna chwila.
To właśnie w aktorstwie mnie fascynuje – gdy nie widzę metody, gdy nie wiem, jak aktor coś zrobił. Podziwiam takie kreacje, w których nie widzę przerysowania ani teatralnych gestów, a jedynie prawdę. Oczywiście to nie zawsze jest możliwe. Czasami materiał czy okoliczności narzucają ograniczenia. Ale moim marzeniem jest grać w sposób, który nie daje się rozgryźć, który widza porusza, bo jest prawdziwy i nieprzewidywalny.

fot. Gosia Boy i Szymon Brzóska @synchro.collectve
Lubię powiedzonka Twojej babci Teresy. Takie na przykład: „Człowiek myśli, Pan Bóg kryśli”. Jak Ty sobie wymyśliłeś aktorstwo? Ani w miejscu aktorskim specjalnie nie mieszkałeś, ani w środowisku, ani pokoleniowo.
Wydaje mi się, że zawsze byłem wrażliwy, a jako dziecko miałem problem z wyrażaniem emocji. Zacząłem je oddawać poprzez różne teatrzyki, przebieranie się, odgrywanie scenek. Gdybym miał siebie określić, powiedziałbym, że byłem marzycielem. Często widzę siebie jako postać z filmu „Billy Elliot” – chłopak ze Śląska, wrażliwy, emocjonalny, może nie do końca rozumiany przez otoczenie. W domu zawsze panowała specyficzna atmosfera – na półce leżał Poradnik Górnika, bracia tłukli się między sobą, czasem i mnie się obrywało. Pamiętam, jak na święta chciałem konika Pony, ale mama kupowała wszystkim resoraki – no więc były resoraki. Takie to były czasy.
Jedno wspomnienie mam w pamięci. Na kościelnym odpuście w Nakle Śląskim wygrałem grzańca. Zamiast oddać rodzicom, wypiłem go sam w łóżku. Leżąc, całkowicie odpłynąłem w marzenie. Wyobrażałem sobie, że gram na scenie, że latam, że występuję z Pinokiem. Moja wyobraźnia już wtedy pracowała na pełnych obrotach. Z czasem scena stała się miejscem, gdzie mogłem wyrażać to, czego nie umiałem powiedzieć wprost. Pierwsze konkursy recytatorskie, małe teatrzyki – to były chwile, gdy czułem, że mogę coś przekazać, coś z siebie dać. I to mi się spodobało.
Dlaczego po roli Komendy myślałeś, że to koniec Twojej kariery?
Wiele osób, często z zazdrości, mówiło mi wtedy, że ta rola jest „za dobra”, „za duża” – sugerowali, że to będzie jedyna, która mnie zdefiniuje na zawsze i że nic lepszego już mnie nie spotka. Te uwagi były trudne, szczególnie gdy byłem młody, bo zawsze czułem, że mam talent. To wiedziałem od początku. Problem polegał na tym, że ludzie tego we mnie nie dostrzegali. Chciałem im tak bardzo pokazać, co potrafię, że często na castingach to mnie paraliżowało. Zamiast swobodnie działać, wpadłem w pułapkę chęci udowadniania swojej wartości.
Na szczęście owi ludzie nie mieli racji.
Nie mieli. Myślę, że moje wcześniejsze doświadczenia – drugoplanowe role, brak uznania – okazały się bardzo cenne. Dzięki temu mam ogromny szacunek do tego zawodu i do aktorów, którzy żyją w trudnych warunkach, którzy cieszą się nawet z drobnych epizodów, bo pozwalają im one przetrwać, zagrać choćby na moment. Widzimy zwykle na 5% aktorów, którym się udało, ale większość ludzi w tym zawodzie zmaga się z trudnymi realiami.
Pamiętam, jak dostałem pierwszą wypłatę w teatrze – to był Teatr Nowy w Łodzi. Byłem wtedy tak rozczarowany, że poszedłem do dyrektora i powiedziałem: „Obiecałeś mi, że będę najlepiej zarabiał!”. A on odpowiedział: „To jest najwyższa stawka, jaką mamy”. To było moje pierwsze miejsce pracy i jednocześnie moment, gdy zdałem sobie sprawę, jak trudny jest ten zawód. Nie miałem pieniędzy nawet na dentystę. To były dramatyczne czasy, szczególnie w publicznych teatrach. Dzisiaj już w teatrze nie pracuję, to doświadczenie miało z resztą duży wpływ na moją decyzję o odejściu.
Wracając na moment do „25 lat niewinności”. Za tę rolę należą Ci się wszystkie nagrody filmowe świata. Ty byłeś Tomkiem.
Byłem zaskoczony, jak bardzo stałem się do niego podobny, chociaż nie jest to rodzaj aktorstwa, które lubię – naśladowanie bohatera w dosłownym sensie. Jednak w przypadku tej historii zobaczyłem tyle materiałów związanych z Tomkiem – nagrania, zdjęcia, sceny. Były także spotkania z jego rodziną i z nim samym. Tomek przychodził na plan, a wiele scen, które graliśmy, było odwzorowanych 1:1 z prawdziwych zdarzeń.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w mieszkaniu Tomka, tym małym, 30-metrowym, gdzie to wszystko się działo. To było dzień po jego urodzinach. Wtedy zapytał mnie wprost: „Będziesz mnie grał?” Odpowiedziałem, że nie – nie zamierzam go naśladować, ale będę próbował uchwycić coś z jego historii, emocji, tego, kim jest.
Koniec końców mój organizm niejako sam przejął tę opowieść. Czułem, że wcielam się w kogoś, kto był jak tykająca bomba – cały czas intensywny, trzęsący się, płaczący, śmiejący się, niezwykle emocjonalny.
Niezwykły był ten pierwszy kontakt z jego rodziną. Przyjęli nas ciepło – jego mama, bracia, ojczym. Przeglądaliśmy wspólnie zdjęcia, słuchaliśmy opowieści o ich dzieciństwie, jak się tłukli, bili, jakie były ich wspólne przeżycia. To było niezwykle intensywne i autentyczne doświadczenie. Powiedziano nam: „Możecie pytać o wszystko, tylko nie o to”. I wiesz co? Nikt by i tak nie zapytał. Widząc Tomka, to, w jakim był stanie, to, jak ta historia go przeniknęła, takie pytanie po prostu nie mogłoby paść. Wszystko było oczywiste.
W dosyć krótkim czasie zagrałeś dwie role osób niefikcyjnych – Tomka Komendy i Patryka Galewskiego. To trudniejsze?
Z jednej strony to niesamowite doświadczenie – możliwość spotkania z bohaterami, o których opowiadasz. Z Patrykiem mogłem rozmawiać bezpośrednio, pytać go o wszystko, co mnie interesowało. Chciałem zobaczyć, jak Patryk wygląda „z drugiej strony” – nie tylko przez pryzmat jego opowieści. Spotkałem się z ludźmi, z którymi pracował w hospicjum, żeby usłyszeć o nim coś więcej. Patryk najpierw próbował pracować z pacjentami, ale to było dla niego za trudne. W końcu trafił na kuchnię, gdzie odkryto jego talent kulinarny.
Była tam pani Teresa, która świetnie opowiadała o jego charakterze. Dzięki niej został w hospicjum, pracując w kuchni, gdzie czuł się lepiej. Przy takich dokumentalnych historiach jest pokusa, żeby „docisnąć” dramaturgię, zrobić coś bardziej spektakularnego. Trzeba jednak uważać, by nie zrobić krzywdy osobie, o której opowiadasz. Czasami lepiej coś przemilczeć, wyciąć scenę niż przesadzić i stworzyć karykaturę.
Brzmi jak konkretne wyzwanie.
Tak, to zawsze wyzwanie. Przy Tomku historia była dość prosta – od aresztowania, osadzenia w więzieniu do uwolnienia. U Patryka pojawił się dylemat, ile jego „mroku” pokazać. Rozmawiałem z nim na ten temat i finalnie w filmie pokazaliśmy tylko fragmenty tego, co przeszedł. Z jednej strony chciałoby się pokazać wszystko, z drugiej – to nie zawsze jest konieczne, bo film ma swoją dynamikę i opowieść.
Jak bohaterowie reagowali na te filmowe historie o sobie?
Tomek widział film przed premierą i powiedział: „To film 100 na 100. Chcę, żeby ludzie go zobaczyli”. Miałem wrażenie, że dla niego to była forma podzielenia się czymś, o czym nie potrafił mówić. Z kolei Patryk uciekł z pokazu i zamknął się w toalecie. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że film jest o nim. Myślał, że to historia głównie o księdzu Janie Kaczkowskim, a zobaczył siebie – od zera do bohatera.
I jak sobie z tym poradził?
Pamiętam, jak Ania Labuda z puckiego hospicjum mówiła nam, żebyśmy zadbali o Patryka, bo jest bardzo wrażliwy i nie zdaje sobie sprawy, co go czeka po premierze filmu. Na szczęście wyszło świetnie. Prowadzi teraz fundację, pomaga innym. Spotykamy się czasem na charytatywnych wydarzeniach, ale to już jest inna osoba. Z Tomkiem było trochę inaczej. Ludzie zatrzymywali go na ulicy i przypominali mu o czymś, o czym chciał zapomnieć. To nie są rzeczy, które można łatwo przepracować. Tam tego bólu i doświadczeń było po prostu za dużo.

fot. Karolina Grabowska / „Diabeł”
Co takiego spodobało Ci się w scenariuszu „Diabła” i w tej w sumie niewielkiej roli, że postanowiłeś ją zagrać?
Największym chyba atutem było to, że akcja miała dziać się w moim rodzinnym mieście. Pomyślałem, że to może być świetna okazja, żeby je pokazać. Często filmy są ulokowane w miejscach, które potem zaczynają żyć turystyczni. Moje miasto jest, moim zdaniem, bardzo atrakcyjne. Ma podziemne tunele wodne, po których można pływać łódkami, należy do UNESCO, są tu piękne parki narodowe, miejsca, gdzie hałdy górnicze zamieniły się w zielone parki. Miasto ma też swoją kulturę, kuchnię, starą winiarnię i świetne restauracje. Pomyślałem, że taki film może je wypromować.
Korupcja, rozbój, zastraszanie – nie chcę Cię martwić, ale „Diabeł” to taki sobie PR miasta.
/śmiech/ To prawda, jest mroczny, ale popatrz na to inaczej. Weźmy choćby serial „Ojciec Mateusz” – mnóstwo tajemniczych morderstw, a mimo to Sandomierz stał się turystyczną atrakcją. Albo Szczecin w „Odwilży” – kryminalny klimat, a jednak miasto zyskało na tym wizerunkowo. Myślałem, że tak będzie i tutaj. Niestety wszystkie moje sceny kręcono w Warszawie. Wiesz, ja lubię podejmować wyzwania i próbować czegoś nowego.
Film akcji to nie jest gatunek, w którym często mnie obsadzają, więc to było coś innego, co mnie zainteresowało. Nie ukrywam jednak, że gdyby ktoś zaproponował mi rolę amanta, to bym ją przyjął od razu.
Koniecznie! Duża prośba o to do osób castingujących. A tymczasem jesteś w nowym serialu – „Lady Love”. Krótko, ale intensywnie.
Będzie to pierwszy polski serial poruszający tematykę filmów tylko dla dorosłych. To serial u ucieczce z szarej i smutnej Polski lat 80 do kolorowego, pełnego pokus i szans na nowe życie RFNu. Historia kobiety, która zawładnęła branżą, w której do tej pory rządzili tylko mężczyźni. Gram Janka, jedynego dobra, jakie pojawia się na drodze Lucyny. Janek jest dla niej jak brat. To kolorowy ptak, chłopak, który marzy by być kimś innym. Janek mówi Lucynie: „To, co masz, to talent od Boga, nie możesz go zmarnować”.
Grając Janka myślałem o moim przyjacielu Krzysiu, któremu tę rolę zadedykowałem. Na studiach Krzysiu wyprzedzał cały mój aktorski rok. Kiedy profesorzy mówili do niego: „Krzysiu, źle to grasz, z czasem zrozumiesz”. To on walił pięścią i krzyczał: „Ja już nie mam czasu!” Nie miał, chorował. Krzysia już z nami fizycznie nie ma, ale w moim sercu zostanie na zawsze.

fot. „Lady Love” / TVN Warner Bros. Discovery/Marcin Makowski




