Główny bohater, Jack (Matt Dillon), jest seryjnym mordercą, który ze swoich zbrodni chce uczynić dzieło sztuki. Zabija ludzi w coraz bardziej wymyślny sposób, układa ofiary w różne kompozycje, zabiega o rozgłos - jak przystało na aspirującego artystę. W trakcie filmu dyskutuje z offu o swojej strategii twórczej z samym Wergiliuszem (Bruno Ganz). Jack hołduje nietscheanizmowi i fascynują go naziści, Wergiliusz zaś zgodnie z tradycją - wielbi miłość i klasyczne piękno.
Panowie zawzięcie rozprawiają o sztuce i życiu, przekomarzają się, przywoływane są przykłady z historii malarstwa, mamy sporo archiwalnych ujęć z historycznych wydarzeń, a nawet cytatów z wcześniejszych filmów von Triera. Przede wszystkim jednak widzimy kolejne zbrodnie i próby budowania tytułowego domu - jak on ostatecznie będzie wyglądał, wolelibyście nie wiedzieć. Uwaga - w filmie można usłyszeć dźwięk piekła - naprawdę. Lars von Trier oferuje bowiem pod koniec bezpłatną wycieczkę po inferno.
Lars gra tu naprawdę ostro. Wiadomo, że jest prowokatorem, ale tutaj naprawdę mocno dokręcił śrubę. Drwi tym filmem z oczekiwań widzów i gra swoją biografią. Na zasadzie - macie mnie za faszystę, szaleńca, mizogina? Zrobię tak faszystowski, szalony i mizoginistyczny film, że bardziej się nie da. Oczywiście wszystko ujęte w cudzysłów, ironią podszyte.
„Dom, który zbudował Jack" w polskich kinach od 18 stycznia 2019.