Z okazji premiery "Młodości", słodko-gorzkiej opowieści o dojrzewaniu, ulotności i pierwszych miłościach, z Ralphem Kaminskim rozmawiamy o inspiracji Davidem Bowiem, intymnej relacji z fanami i nadchodzącej trasie koncertowej (która rusza już pod koniec stycznia).
Zacznijmy od twojego nowego wizerunku. Można powiedzieć, że go sobie wymyśliłeś, cały album jest zresztą dość konceptualny. Jak się do tego przygotowywałeś? Skąd czerpałeś inspiracje? Miałeś jakieś mood boardy?
Mood board robiłem w swojej głowie już od dłuższego czasu, jeszcze zanim zabrałem się do jakiejkolwiek pracy. Mój obecny wizerunek jest inspirowany artystami z dawnych lat. Oglądając ich pomyślałem, że fajnie byłoby tak wyglądać i że spróbuję tak wyglądać, bo będzie to pasowało do całego projektu.
I jakich artystów oglądałeś?
Głównie Micka Jaggera z dawnych lat i Davida Bowiego z czasów „Hunky Dory”, kiedy on był jeszcze androgeniczny i to wszystko było takie kontrowersyjne.
Jesteś bardzo zaangażowany we wszystkie etapy swojego procesu twórczego. Dużo musiałeś się nauczyć czy raczej przyszło samo?
Cały czas dużo się uczę i póki będę chciał robić muzykę, myślę, że jest to konieczne. Najwięcej nauczyła mnie praca przy wydaniu pierwszego albumu i przy trasie promocyjnej. Z nowym projektem wystartowałem już z większym doświadczeniem i przygotowaniem, co było dla mnie pewnym ułatwieniem, ale nadal zdarza się, że rzucam się w takie niewygodne, czasami ryzykowne sytuacje. Wtedy jest to najbardziej rozwijające i kreatywne.
Dla mnie ryzykowne to takie, w których jeszcze nie byłem.
A czy z perspektywy czasu ciężko jest być debiutantem na polskiej scenie muzycznej? Często słyszałeś "nie"?
Myślę, że na każdej scenie jest ciężko, nie tylko na polskiej. Trudno jest się przedrzeć przez różne etapy i trzeba zawalczyć, by móc swobodnie – lub w ogóle – wykonywać swoją twórczość. Choć z jednej strony w dzisiejszych czasach jest łatwiej się zaprezentować, bo jest internet, bo istnieją przeróżne platformy, to nadal nie ma jednej drogi, żeby gdzieś wypłynąć ze swoją muzyką. Z drugiej strony, tak duża ilość informacji sprawia, że tworzy się swego rodzaju śmieciowisko, przez które również trzeba umieć się przebić, co jest hipertrudne.
Ciężko jest ci się przebić przez to śmieciowisko, poszukując własnych muzycznych inspiracji?
Niestety, nie jestem osobą, która szpera lub wyszukuje. Zazwyczaj zdaje się na moich znajomych, którzy często mi coś podrzucają. Dużo rzeczy do mnie dociera, ale raczej z opóźnieniem. Nigdy nie byłem typem researchera.
Masz na koncie dużo współprac z różnymi artystami, ale żadnego nie umieściłeś na swoim albumie. Dlaczego?
Pisząc album opowiadam pewną historię i potencjalna współpraca musiałaby zgrać się w z historią przedstawioną na płycie, a w przypadku pobocznych projektów, które robiłem dotychczas, tak się nie stało. Na tym albumie nie widziałem miejsca na taki występ stricte gościnny, ale można za to usłyszeć śpiewaczkę operową i chór dziecięcy.
Studio, koncerty, ale są jeszcze fani. Nie przytłacza cię czasem, jak ktoś opowiada ci coś bardzo intymnego?
Przytłaczające to chyba dobre słowo. Na początku nie wiedziałem, jak się do tego odnieść i było dla mnie zaskakujące, nowe. Teraz po prostu staram się słuchać i jestem wdzięczny osobom, które chcą się ze mną podzielić czymś bardzo osobistym i intymnym. Jestem też w jakimś stopniu zaszczycony, że w ogóle chcą się ze mną dzielić takimi ciężkimi rzeczami.
Nie masz wrażenia, że twoja muzyka jest dla nich pewnego rodzaju terapią?
Niektórzy tak mówią w listach i wiadomościach. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że mogłoby to być dla kogokolwiek w jakimkolwiek stopniu terapeutyczne czy pomocne. Bardzo się cieszę, że to tak działa, choć docelowo nie robię tego, żeby pomagać czy terapeutyzować. Robię to, ponieważ chcę zapisywać swoje historie i śpiewać o swoich emocjach. Młodość, którą zawarłem na tym albumie, jest rodzajem pamiętnika.
Pamiętasz może swój pierwszy koncert? Jak było?
Tak, pamiętam. Był to festiwal FAMA podczas którego, razem z moim zespołem, zagraliśmy po raz pierwszy cały materiał z płyty. Chociaż pod sceną stało ze 20 osób, było to bardzo emocjonujące i intymne. Odbiór również był bardzo pozytywny.
Wydaje się, że na scenie czujesz się bardzo dobrze. A jest czasem trema, stresik?
Czuję się swobodnie, ponieważ bardzo długo nad tym pracowałem i sporo minęło, nim udało mi się pokonać wszystkie wewnętrzne blokady, natomiast trema jest zawsze, można powiedzieć, że nawet dość hardkorowa. Jest też ekscytacja. Najciężej jest jednak zaśpiewać z kimś jeden utwór, to właśnie występy gościnne są dla mnie najtrudniejsze.
Kiedy gra się własne show, o wiele łatwiej jest wejść w historię i jest wtedy więcej czasu na rozruch. W występach gościnnych ma się 3 minuty, by stanąć na wysokości zadania, a jak człowiek zaczyna się rozkręcać, to jest już po wszystkim.
Nadchodzi trasa, może coś nam zdradzisz?
Na pewno nie będą to zwykłe koncerty, a spektakle w niekonwencjonalnej formie z oryginalną scenografią. Mam zamiar poprosić fanów, by nie filmowali i nie robili zdjęć. Z jednej strony jest to ryzykowne, bo wrzucanie na social media i oznaczanie jest rodzajem promocji: poszerza zasięgi. Wydaje mi się jednak, że w przypadku tego materiału i tego, co zaprezentujemy na scenie, najlepiej będzie się nie rozpraszać i być: tu i teraz.
Ciężko jest po trasie wrócić do bycia Rafałem?
Nie mam z tym problemu, ciężej jest mi czasami wrócić właśnie do tego nierzeczywistego świata, bo na co dzień zdecydowanie czuje się Rafałem. Może łatwiej byłoby chodzić z głową w chmurach i myśleć sobie, że gram koncerty, i robię coś niesamowitego. Potrafię jednak budować sobie codzienność.
Koniec roku to czas podsumowań. Możesz podzielić się swoimi odkryciami kulturalnymi z 2019 roku?
Niedawno przesłuchałem "Ghosteen" Nicka Cave'a i jest świetny. Byłem również w Londynie na koncercie Declana McKenna – zdecydowanie najlepszy koncert roku, jak dla mnie. Jeśli chodzi o seriale, to duże wrażenie zrobił na mnie "The End of the F***ing World" Netflixa, a z filmów "Królowa Kier" oraz "Historia małżeńska".