Justine Triet napisała „Anatomię upadku” specjalnie dla ciebie. Poczułaś większą presję czy może przeciwnie, dodało ci to pewności siebie?
Wcześniej pracowałyśmy razem przy filmie „Sybille”, dzięki czemu wiedziałam, czego mogę się spodziewać po tej współpracy. Od początku miałyśmy świadomość, że będziemy walczyć o jak najlepsze sportretowanie Sandry, mojej bohaterki. Kiedy ktoś pisze coś specjalnie dla ciebie, zawsze istnieje ryzyko porażki, jednak w tym przypadku Justine nie napisała scenariusza dla mnie jako osoby prywatnej ani po to, by mi zaimponować. Napisała tę postać dla mnie jako aktorki. Ufała, że będę w stanie zagrać ją w sposób, w jaki sama ją widzi. W tym sensie dodało mi to pewności siebie.
To postać wielopoziomowa i nieoczywista. Jakim kluczem ją otworzyłaś?
Nie lubię analizować i zadawać zbyt wielu pytań reżyserowi, aby wczuć się w rolę. Wolę pozwolić jej zamieszkać w moim ciele. W scenariuszu „Anatomii upadku” uwiodła mnie siła Sandry, to, że nie narzeka na złe traktowanie przez innych i z nikim nie rozmawia o tym, co ją boli. Podobało mi się, że Justine pozwala mojej bohaterce pozostać sam na sam ze swoim smutkiem.
Podobno zapytałaś Justine, czy twoja postać jest winna śmierci męża, ale nie powiedziała ci tego. Doszłaś do własnego wniosku?
Zapytałam ją o to raz, dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć, ale nie udzieliła mi żadnej odpowiedzi. Miałam więc do czynienia z dwuznacznością. Dlatego zajęłam się czymś o wiele bardziej interesującym, mianowicie co inni będą myśleć o Sandrze, a także co ja o niej myślę. Kiedy pierwszy raz przeczytałam scenariusz, byłam rozdarta. Ta konfrontacja z własnym osądem na temat mojej bohaterki wydała mi się interesująca. Tak samo jak fakt, że Sandra wybiera bycie matką i żoną przy jednoczesnym zachowaniu wolności. Mnie wychowano inaczej. Sandra odmawia bycia częścią patriarchalnej narracji, w której większość z nas tkwi, i uwielbiam ją za to. Dzięki niej sama nauczyłam się żyć z poczuciem względności wobec różnych spraw.
Brak ostatecznych dowodów winy bądź niewinności Sandry stwarza niepewność i w tym sensie na pozór odległe obrazy zyskują coś wspólnego. Myślę o drugim wybitnym filmie z twoim udziałem, „Strefa interesów”, o twojej historii rodzinnej, a także tej narodowej. Jak odkrywanie ich na nowo wpłynęło na zagranie Hedwigi Höss?
Hedwiga Höss to żona komendanta obozu w Auschwitz. Pomimo początkowych wątpliwości dałam się przekonać reżyserowi, Jonathanowi Glazerowi, do udziału w filmie. Zależało mu na odkryciu prawdziwej natury rodziny Hössa, zaś ostatnią rzeczą było romantyzowanie wojennej przeszłości Niemiec. Drążenie własnej historii osobistej i narodowej okazało się pomocne. Dowiedziałam się, że chociaż niektórzy moi starsi krewni służyli w Wehrmachcie, robili to, bo nie mieli wyboru. Zostali wcieleni przymusowo, co zostało udowodnione. Nie byli nazistami, jeśli siłą wcielano ich do Wehrmachtu. Oczywiście nie mam stuprocentowych dowodów, urodziłam się długo po wojnie i nie znam ich wszystkich losów z czasów niemieckiej okupacji. To pozostawia przestrzeń na niepewność. Moje dłubanie w przeszłości rozciąga się więc na wiarę w konfrontację i ujawnianie trudnych fragmentów historii zarówno osobistej, jak i narodowej.
Pojechałaś również do Auschwitz. Jakie myśli i refleksje ci towarzyszyły?
Naiwnie próbowałam zrozumieć, ale to niemożliwe, bo jak zrozumieć ludobójstwo? To bardzo ciężkie i nie ma nic wspólnego z aktorstwem. Zwłaszcza że jako Niemka musiałam udać się do miejsc, w których nie chcę być. Dokonałam świadomego wyboru, aby trzymać się z dala od umysłu mojej bohaterki. Wcielając się w Hedwigę Höss, starałam się rzucić światło na współudział jednostek w Holokauście. Uświadomiłam sobie, jak ważne jest, aby nie zapominać o okrucieństwie. Wielu młodych Niemców jedzie do Auschwitz, by przeżyć katharsis. Wydaje im się, że zobaczą, przepracują temat i ta wizyta automatycznie ich oczyści, uwolni od ciężaru tragicznej i mrocznej przeszłości. Tymczasem to idealistyczna, nieprawdziwa wizja. Zrozumiałam to i uszanowałam, zanim zaczęliśmy zdjęcia. Nie chcę jednak mówić o swoich uczuciach, są zbyt prywatne. Nie chcę mieszać ich z tym, co zrobiłam jako aktorka.
Nie mogę jednak nie zapytać, co dla ciebie jest najbardziej potworne w „Strefie interesów”?
Doskonałość dysonansu poznawczego: za rajskim ogrodem dzieje się horror. Kiedy nie zajmujesz się eksterminacją Żydów, idziesz na piknik, a nad jeziorem jest cudownie. Tylko raz, podczas kąpieli w rzece, Hedwiga zauważa, że w wodzie osiadły fragmenty kości z krematoriów, i szybko wysyła dzieci do domu, aby się umyły. Główne przesłanie tego filmu jest oczywiste – zarówno wtedy, jak i teraz egoizm kusi nas, by odwrócić wzrok. Świat, w którym żyjemy, jest niebezpieczny i podatny na idee zła. Apokalipsa, jaką zgotował ludzkości Auschwitz, niestety wciąż jest możliwa. Przyszłość zmierza w kierunku dystopii. Przed „Strefą interesów” filmy o Holokauście stanowiły dla mnie czerwoną flagę, przysięgłam sobie, że nigdy nie zagram nazistki. Wydawało mi się wręcz nieprzyzwoite odtwarzanie najbardziej mrocznego okresu w historii ludzkości za pomocą sztuczek filmowych. Nie wyobrażałam sobie pudrowania nosa, poprawiania fryzury, malowania ust i krzyczenia: „Heil, Hitler!”. Nie potrafiłabym wczuć się w postać Hedwigi Höss. Jednak tak jak wspomniałam, reżyser przekonał mnie tym, że nie opowiadamy tej historii w konwencjonalny sposób. „Strefa interesów” nie pokazuje okrucieństw Auschwitz, zaś moja rola jest bardzo fizyczna.
O co chodzi z fizycznością roli? W „Strefie interesów” twoja postać jest dynamiczna, podczas gdy w „Anatomii upadku” bardziej statyczna, głównie posługuje się mimiką.
Trzeba pamiętać, że wszystko jest ciałem, nawet jeśli tylko siedzisz. Jestem zgięta lub wyprostowana, moje nogi są skrzyżowane lub otwarte, moje ręce złożone lub skrzyżowane – to wszystko są decyzje, które podejmujesz. Rzeczywiście praca nad Hedwigą Höss była bardziej fizyczna niż nad Sandrą Voyter. W „Anatomii…” chodziło raczej o wnętrze i pracę nad językiem, ponieważ mówiłam po francusku. Z kolei Hedwiga stanowi swego rodzaju skorupę, skupiłam się na jej zewnętrznej prezentacji. Na sposobie, w jaki chodzi, dotyka rzeczy i używa ich. Hedwiga charakteryzuje się większą fizyczną szorstkością, której nie chciałabym doświadczyć.
Na oba filmy i kreacje, o których rozmawiamy, posypał się zasłużony deszcz nagród, nie ominął ich też wyścig po Oscary. Jak się z tym czujesz?
To jest to, o czym marzysz, idąc do pracy. Urodziłam się w małym miasteczku w byłej NRD i jestem bardzo wdzięczna, że to wszystko się wydarzyło. Dla mnie samej, ale też dla filmów i osób, z którymi nad nimi pracowałam. W ostatnich tygodniach podróżowałam po całym świecie, aby promować „Anatomię upadku” i „Strefę interesów”, lecz wiem, że ta specyficzna trąba powietrzna w końcu ucichnie. Część splendoru związana z czerwonymi dywanami, schodami i ściankami nie robi na mnie szczególnego wrażenia. Cudownie, że mogę zobaczyć różne rzeczy na całym świecie i pokazać je mojej córce, uwielbiam to, ale w końcu wrócę do domu i będę sortować pranie, odkurzać, gotować… [śmiech].
Hollywood cię nie pociąga?
Twardo stąpam po ziemi. Chciałabym pracować w Hollywood, ale jestem europejską aktorką, niemieckojęzyczną europejską aktorką. To moja baza.
Jesteś nieprzewidywalna i zaskakująca, co sprawia, że trudno cię zaszufladkować. Udowodniłaś to także rolą w filmie kostiumowym „Sisi i ja”.
Reżyserka Frauke Finsterwalder napisała dla mnie (znowu!) rolę Irminy, damy dworu Sisi. Zaintrygowało mnie to, bo zupełnie nie rozpoznałam w niej siebie. Frauke starała się otworzyć jej postać, umieszczając dziecięcy entuzjazm w dorosłym ciele. Irma jest ciekawa, kochająca, nigdy nie osądza i przyjmuje rzeczy takimi, jakie są. Może odczuwać duży ból i zdecydować się odpuścić. W tej metamorfozie pomogło mi zagranie Hedwigi Höss i przejście od kogoś, kto nic nie czuje, do istoty, która czuje wszystko.
Ten film nie ma nic wspólnego z biografią cesarzowej Sisi i całe szczęście, bo byłby nudny.
Ten portret to raczej fikcja i swobodna interpretacja. W ścieżce dźwiękowej do „Sisi i ja” znalazło się mnóstwo przebojów popowych i electro, a stroje noszone przez monarchinię oraz jej dwór łączą w sobie eleganckie formy ze współczesnymi akcentami. To dążenie do iluzorycznej wolności zrodzonej z rozpaczy, ponieważ nie było ucieczki przed cesarzem i jego dworem. Film zaczyna się jak czarna komedia, jednak w miarę upływu czasu Irma stara się dostosować do kapryśnych rytuałów pałacowych, dalekich od cesarskiego protokołu. Sisi i Irma zmieniają rzeczywistość w platoniczną idyllę, zanim stanie się ona tragedią.
W twojej rodzinie nie ma artystycznych tradycji. Może to dobrze?
Wychowałam się w rodzinie, w której przede mną nie było ani jednego artysty. Nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, jakie studia powinnam wybrać. Bycie aktorem to ciągłe próbowanie bez gwarancji, że zostanie się zauważonym. Poszłam w to, mówiąc sobie, że jeśli się nie uda, zajmę się czymś innym. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że moja kariera rozwinie się poza granicami Niemiec.
Jak wspominasz dzieciństwo w byłej NRD?
Urodziłam się w Niemczech Wschodnich w 1978 roku, kiedy panowała tam ścisła równość między mężczyznami i kobietami. Żyliśmy we wspólnocie. Wyjaśnienie tego zajęłoby za dużo czasu, ale mieliśmy wiele wspólnych rytuałów, takich, które mi się nie podobały, jak rytuały wojskowe, i dzieci nie powinny mieć z nimi nic wspólnego. Gdy byłam mała, często się rozglądałam. To coś, co zauważyłam również u Justine. Nieustannie patrzy na to, co ją otacza, stara się zrozumieć świat. Nie idealizuję życia w NRD i nie ukrywam tej przeszłości. Jestem świadoma, że ukształtowały mnie pewne szczególne cechy. W domu nie mieliśmy telefonu, stał tylko czarno-biały telewizor. Brak źródeł rozkojarzenia nauczył nas, by być niezależnym od wszelkiego rodzaju bodźców zewnętrznych, takich jak urządzenia technologiczne, z którymi dziś dorastają nastolatki. Może dlatego dobrze mi się spędza czas w samotności. To rozwinęło moją wyobraźnię, mówiłam sobie: „Wszystko jest możliwe”.
Co robisz, gdy nie grasz?
Mieszkam w Lipsku i myślę, że wszystko dopiero nadejdzie. Uprawiam dużo sportu, lubię długie, kilkukilometrowe przechadzki z psem. Staram się też grać na pianinie i oczywiście doskonalić swój francuski! Stale pracuję nad tym, aby mój mózg był czujny, uczę się nowych rzeczy. Obecnie przygotowuję się do roli, w której muszę opanować… sztuki walki. Prywatnie jestem w tym do bani, ale moja postać musi wiedzieć, jak walczyć. Z kolei jeśli nic nie robię, to znaczy, że ja lub moje dziecko jesteśmy chorzy. Utrzymuję porządek w domu, jestem normalną osobą, której sprzątanie wydaje się zresztą bardzo zdrowe. Wkrótce zagram Rose, główną rolę w filmie austriackiego reżysera Markusa Schleinzera, „Los kobiety, która przebiera się za żołnierza”, którego akcja osadzona została w XVII wieku. Dlatego ćwiczę sztuki walki. Kolejna historia normalnego człowieka, dla którego wszystko jest możliwe.
Lubisz mówić o życiu prywatnym?
Niech życie prywatne pozostanie prywatne. Ludzie wiedzą, ile mam lat, że mam dziecko i mieszkam w Lipsku. To wszystko i niech tak zostanie.
Co cię najbardziej pociąga w zawodzie aktorki?
Dystans do siebie. Nieszczególnie interesuje mnie przedstawianie tego, kim jestem, choć oczywiście nie da się uniknąć zabrania siebie na plan. Dużo częściej niż do kina chodziłam do teatru, doświadczając tego, że najpierw widzę kobietę, a dopiero później aktorkę, postać sceniczną i to, co sobą reprezentuje. Niezmiernie irytowało mnie, że nie mogę się od tego uwolnić. Swoją grą chcę sprawić, że widz nie będzie doświadczał tego, co ja.