W zasadzie ten pomysł niewiele więcej rozwinięty zostaje w pełnometrażowym „Terrifier” z 2016 roku, wydanym u nas pod wszystko mówiącym tytułem „Masakra w Halloween”. Od razu powiem, że jest to film niemiłosiernie wręcz głupi, często niesmaczny i nastawiony na chyba najbardziej wykrzywione na skali normalności ludzkie instynkty. Pomijam fakt, że po serii takich filmów, jak „Piła”, „Hostel” czy całej nowej fali francuskiego kina grozy, znacznie uboższy pod każdym względem „Terrifier” wydaje się produkcją mocno spóźnioną.
Cały ten pełen krwi, wnętrzności i fekaliów bałagan, zachwycić może jedynie ludzi, którzy cenią sobie praktyczne efekty specjalne ponad to, co wygenerować może komputer. Ale i tutaj „Terrifier” potrafi wyrwać nas z bańki bycia horrorem, ponieważ postacie biegające po planie zdają się mieć nie tylko silikonowe piersi, ale również kości. Większość scen mordu przyprawi o zawrót głowy każdego, kto jakkolwiek uważał na lekcjach biologii.
Jednak wysokie noty, jakie wystawili tej produkcji moi znajomi, którzy na co dzień żyją z horrorem jako gatunkiem w popkulturze, kazały mi zbadać temat głębiej i zrobić mały rekonesans. Najczęstszą odpowiedzią było „bo to odmóżdżająca rozrywka” czy „powrót do czasów, gdy w kinie można było pokazać nieco więcej”. Okej, pod takimi argumentami można jakoś bronić tego, co „Terrifier” ma do zaoferowania, bo przecież kiedyś kasetami VHS rządziły „Mordercze klowny z kosmosu” oraz „Crittersy”.
Widzę również potencjał w samym klownie Arcie, granym tutaj przez mrożącego krew w żyłach, stoickiego Davida Howarda Thorntona. Ciarki na ciele pojawiają się wtedy, kiedy szczerzy się do kamery lub czai się w cieniu gdzieś pośród ciemnych uliczek Nowego Jorku. Jest w nim oczywiste nawiązanie do kosmicznego potwora z Kinowskiego „To” i klasycznych, slasherowych morderców vide „Halloween” czy „Piątek 13-tego”. Art jest zagrany zaskakująco dobrze i nie dziwi mnie, że w jakimś stopniu wypłynął on szerzej na popkulturowe wody.
Stoi on w opozycji do całej reszty filmu, który, choć całkiem zgrabnie nakręcony, posiada cały wachlarz błędów typowy dla kina klasy C. Aktorki, które stanowią 90% obsady, wyglądają jak gwiazdki amatorskich filmów pornograficznych, a ich gra idealnie koresponduje z ich aparycją. Nie jest to oczywiście żaden zarzut, gdyż nad całością unosi się zamierzony zapach niskobudżetowej produkcji. To trochę tak, jakby ktoś chciał nakręcić kolejną część dylogii „Grindhouse” Tarantino i Rodrigueza, ale mocniej i bez żadnych hamulców.
Niestety, mój największy zarzut wobec filmu jest taki, że zwyczajnie nie potrafi on przestraszyć. Choć początek zapowiada jeszcze jakieś napięcie, scena w nocnej pizzerii naprawdę potrafi zbudować konkretny suspens, tak później przeradza się to w bezmyślną bieganinę po piwnicach i pustych pokojach, przerywaną od czasu do czasu naprawdę obrzydliwymi scenami mordu. Czy zabulgotało mi w żołądku? Ani razu. Co jakiś czas śmiałem się do rozpuku, jednak najczęstszą czynnością było sprawdzanie na pilocie, ile do końca.