Advertisement

Horror z Wieniawą nie jest złym filmem, choć wszyscy na to liczyli [recenzja]

Autor: Monika Kurek
23-03-2020
Horror z Wieniawą nie jest złym filmem, choć wszyscy na to liczyli [recenzja]

Przeczytaj takze

W przypadku szumnie zapowiadanego "pierwszego polskiego slashera" wyrok wydano jeszcze na długo przed premierą. Zarzutów było dużo: obsada sobie nie poradzi, Polacy nie umieją robić horrorów, plakat jest inspirowany "Stranger Things"... Choć powiew optymizmu przyszedł wraz z pierwszymi, pozytywnymi recenzjami, tydzień później odwołano premierę kinową zaplanowaną na 13 marca.
Od piątku "W lesie dziś nie zaśnie nikt" można obejrzeć na Netflixie i obecnie jego średnia ocen użytkowników Filmwebu wynosi 4,5, podczas gdy "365 dni" ma okrągłą piątkę. Choć nigdy nie sądziłam, że stanę w obronie dzieła Bartosza M. Kowalskiego, wiele negatywnych opinii wynika z nieznajomości konwencji, uprzedzenia wobec Julii Wieniawy, czy tego, że dzięki Netflixowi trafił do masowego odbiorcy. Tymczasem to wcale nie jest zły film [SPOILERY].

Raz, dwa, trzy - giniesz ty

Punkt wyjściowy "W lesie dziś nie zaśnie nikt" jest prosty, ale dość oryginalny. Uzależniona od technologii młodzież zostaje wysłana na letni obóz przetrwania, podczas którego nie ma dostępu do telefonów, tabletów, laptopów i innych tego typu przyjemności, co jednocześnie zgrabnie wyjaśnia, dlaczego nie są w stanie zadzwonić po pomoc. Kowalski mógłby przecież pójść na łatwiznę i umieścić swoich bohaterów w domku nad jeziorem, usprawiedliwiając nie działające telefony brakiem zasięgu. Jest to w końcu znana i popularna zagrywka, stosowana w wielu amerykańskich slasherach, która nie budzi większego zdziwienia, ponieważ raczej nikt nie ogląda slasherów dla oryginalnej fabuły.
Bohaterowie zostają podzieleni na grupy i wkrótce towarzyszymy jednej z nich w wycieczce do lasu. Nad piątką nastolatków pieczę sprawuje pani Iza (Gabriela Muskała), a postacie celowo zostały stworzone w taki sposób, by reprezentować poszczególne stereotypy. Mamy więc ponętną blondynkę Anielę (Wiktorię Gąsiewską), komputerowego nerda Julka (Michał Lupa), pewnego siebie mięśniaka Daniela (Sebastian Dela), żartownisia Bartka (Stanisław Cywka) oraz dziewczynę z przeszłością, Zosię (Julia Wieniawa). Zza stereotypów widać ludzi z krwi i kości, bo Aniela marzy o wielkiej miłości, Bartek jest gejem, a Julek miał jechać na mistrzostwa gamerów do Korei. W międzyczasie młodzież robi to, co umie najlepiej: popisuje się, uprawia seks oraz dzieli się swoimi historiami. Zdecydowanie dają się polubić i aż szkoda, że spędzamy z nimi tak mało czasu, bo wydłużenie filmu o pół godziny z pewnością pomogłoby bardziej się do nich przywiązać.
Jak można się domyślić, im głębiej w las, tym gęściej ściele się trup. Śmierci następują w dość niewielkich odstępach czasowych i ok. 40 minuty zastanawiałam się, co będzie dalej, skoro już prawie wszyscy nie żyją. Na pochwałę zasługuje jednak sposób, w jaki giną. Śmierci są pomysłowe i zabawne, a wyjątkowe brawa należą się za scenę przy kościele. Pomimo, że krwi leje się co niemiara, przez tak szybką eliminację bohaterów nieco siada akcja - wszystkie pionki są już rozstawione i nie pozostaje nic innego, jak czekać na satysfakcjonujące, finalne starcie. Zosia sprawdza się jako final girl i widać, że ma już dość wszystkich złych rzeczy, które nieustannie jej się w życiu przytrafią. I rzeczywiście, na ekranie widzimy Zosię, a nie Julię Wieniawę.Ona naprawdę tutaj gra i nie jest ani drewniana, ani irytująca. Gra przekonująco i częściej powinniśmy widzieć ją w rolach tak odbiegających od jej internetowego wizerunku.

Makabreska, czyli humor zamierzony

Na tym teoretycznie mogłabym zakończyć, bo właśnie przechodzimy do części, którą wiele widzów przegapiło. Otóż sercem "W lesie dziś nie zaśnie nikt" jest humor. Ten film wcale nie miał być przerażający i straszny, bo slashery już od wielu lat straszne nie są. Tak jak Tarantino napisał list miłosny do Hollywood, tak Kowalski napisał list miłosny do horrorów i tę miłość tutaj czuć. Jego "pierwszy polski slasher" ma bawić, tak jak bawić miał "Dom w głębi lasu", "Dziewczyny śmierci" czy "Zabawa w pochowanego" i bliżej mu do tych tytułów, niż do amerykańskich slasherów z lat 80., którym składa hołd i na których kanwie powstały wspomniane pastisze. Zauważyliście echo "Drogi bez powrotu", "Piątku trzynastego", "Halloween" lub "Teksańskiej masakry piły mechanicznej"? A w którym współczesnym slasherze go nie ma? To w końcu bardzo schematyczny gatunek.
Znakomity jest przede wszystkim Michał Lupa w roli Julka, który w pewnym momencie wymienia 6 grzechów głównych popełnianych w horrorach. Chwilę później bohaterowie "W lesie dziś nie zaśnie nikt" popełniają je niemalże od linijki i to jeden z wielu przykładów na to, że mamy do czynienia z tworem samoświadomym. Zamierzone jest także slow motion po pocałunku Zosi i Julka, kojarzące się z bardziej amerykańską komedię romantyczną niż horrorem czy odblokowywanie Iphone'a odciętą, zakrwawioną ręką. Nawet za naszymi antagonistami stoi kosmiczna i totalnie nieprawdopodobna historia, która nawet nie udaje, że jest na serio (duży plus za wyjaśnienie tytułu!). Wspomniane pomysłowe śmierci również są częścią tego komizmu, co jako produkt finalny naprawdę bawi - o ile oczywiście zauważymy, że to wcale nie jest na poważnie.
Bardzo fajnie wypadają Olaf Lubaszenko w roli policjanta i Izabela Dąbrowska jako prostytutka w świetnej scence obyczajowej w radiowozie policyjnym. Dialog jest krótki, ale trafny i wnikliwy, zwłaszcza, gdy przerywa im prośba z centrali, żeby zgłosiła się dwójka funkcjonariuszy, która ostatnio wyprawiała urodziny Hitlera, co jest nawiązaniem do imprezy zorganizowanej w lesie przez narodowców w 2017 roku. Kowalski w jednej scenie zrobił to, co próbował zrobić Patryk Vega w "Polityce".

Obiecujący początek

"W lesie dziś nie zaśnie nikt" nie jest filmem złym, lecz nie jest również pozbawiony wad. Na szczęście, zalet jest dużo więcej i z wielką chęcią zobaczyłabym część drugą, co zważając na zakończenie, nie jest wcale takie nieprawdopodobne. To także miła odmiana od zalewu komedii romantycznych z tą samą obsadą, które zazwyczaj trafiają do masowego odbiorcy. Co zatem zgrzyta? Spędzamy za mało czasu z bohaterami, antagoniści nie budzą szczególnie dużych emocji, nie wszystko ma sens, a bohater, który myśleliśmy, że nie zginął ożywa tylko po to, by zaraz rzeczywiście zginąć. Nienaturalnie wypada wątek tragicznej historii rodziców Zosi, a końcówka to niemal science-fiction. I nawet nie dajcie się nabrać, że to rzeczywiście pierwszy polski slasher. Może było trochę za dużo pomysłów, trochę za dużo entuzjazmu, na co nie każdy przymknie oko. W gruncie rzeczy jednak nie szkodzi, bo seans jest przyjemny i zabawny oraz przede wszystkim - czuć w nim miłość i pasję do gatunku. Miłość, którą nie każdy musi podzielać i rozumieć.
Zobaczcie zwiastun:
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement