Minęło dziesięć lat od momentu, gdy narodziłaś się jako NeSpoon. Wtedy też w różnych miejscach Warszawy zaczęłaś umieszczać ceramiczne biedronki.
Biedronki były street artem dla dzieci. W tym samym czasie przyklejałam do murów pierwsze ceramiczne koronki, których zdjęcia rozprzestrzeniły się po internecie wiralowo. Wtedy to było coś nowego. Niewiele osób wykorzystuje ceramikę w street arcie, a jeśli już, to zwykle są to gotowe elementy czy płytki. Ja robię wszystko od podstaw, od bryłki gliny, jak w warsztacie ceramicznym.
Jak to się stało, że wyszłaś z ceramiką na ulicę?
Maluję, odkąd pamiętam. Już w wieku pięciu lat marzyłam, by zostać „prawdziwą” artystką, podczas gdy moje koleżanki z przedszkola chciały być wróżkami czy piosenkarkami. Przez wiele lat tworzyłam ciemne, depresyjne obrazy olejne, aż w końcu zdałam sobie sprawę, że to ślepa uliczka. Na dwa lata odłożyłam pędzel, by w międzyczasie zainteresować się ceramiką. A ponieważ jestem nadproduktywna, w krótkim czasie cała rodzina i wszyscy znajomi mieli mnóstwo moich mis, miseczek, popielniczek, kubków i talerzy. Zrobiłam wszystko, co tylko można było zrobić z ceramiką użytkową, i poczułam, że zaczynam się nudzić. Pewnego razu podczas spaceru po parku na warszawskich Fortach Bema zobaczyłam betonowy słup, na którym „wyświetliła” mi się ceramiczna koronka, więc zrobiłam ją i tam przykleiłam. Tak to się zaczęło, to był 2009 rok.
Dlaczego właśnie koronka?
To nic odkrywczego. Koronkę stosuje się do zdobienia ceramiki na całym świecie. Odciskasz ją w świeżej glinie, powstaje wzór i gotowe. Pomyślałam, że koronkowe wzory nie potrzebują funkcji użytkowej, by istnieć. Takiego pretekstu, jak kubek czy talerz. Są piękne same w sobie.
Motyw koronki ma dla ciebie dodatkowy wymiar? Twoje koronkowe realizacje można spotkać od Meksyku po Nową Zelandię.
Koronki to tylko jeden z moich projektów, choć najbardziej znany. Dziś wykonuję je nie tylko z gliny, ale też maluję murale i uliczne graffiti z ich motywem, a nawet tworzę instalacje. Gdziekolwiek jestem, ludzie traktują wzory koronek jako coś swojego, znanego, sympatycznego. Zwykle kojarzą im się z babcią, dzieciństwem i domowym ciepłem. Gdy stworzę bardziej kolorowy obraz, słyszę też, że inspirują mnie tybetańskie mandale, arabska ceramika, a nawet sztuka prekolumbijska. Wzory koronek to uniwersalny kod estetyczny, czytelny na całym świecie. Widać go wszędzie – w kielichach kwiatów, szkieletach morskich stworzeń, płatkach śniegu, wzorach malowanych przez mróz na szybach. Tak naprawdę jest starszy niż ludzkość i może dlatego wydaje się znajomy. Co ciekawe, polska koronka jest jedną z najmłodszych w Europie. Tradycja jej wytwarzania ma u nas nieco ponad sto lat i status twórczości ludowej. Kiedy o moich pracach zrobiło się głośniej, zaczęły spływać do mnie zaproszenia z innych krajów, gdzie ośrodki koronczarskie istnieją od kilkuset lat. Koronczarstwo ma tam status sztuki, istnieją dedykowane mu muzea i galerie, festiwale i konferencje. Kunsztowna, ręcznie tkana koronka wielkości paczki papierosów może kosztować kilka tysięcy euro, a jej zrobienie zajmuje trzy miesiące. Pierwszy podręcznik koronczarstwa wydano na początku XVI wieku w Wenecji, kiedy koronki wytwarzało się na potrzeby dworskie i reprezentacyjne. Do dziś stanowią ekskluzywny dodatek do najdroższych ubrań, sukien balowych i ślubnych. Skojarzenie koronek z ludowością jest właściwie naszą polską specyfiką.

Sama tworzysz swoje murale?
Tak, od A do Z. W środowisku muralistów panuje nawet opinia, że mural nienamalowany własnoręcznie ma wartość wydruku reklamowego. Najpierw pracuję nad projektem, zawsze starając się odnaleźć lokalne wzory koronek, charakterystyczne dla regionu, w którym tworzę. W ten sposób często poznaję miejscowe koronczarki, zwykle starsze kobiety, co jednak od pewnego czasu się zmienia. Następnie ręcznie rysuję i wycinam szablon w skali 1:1, co nieraz równa się nawet kilkuset arkuszom papieru 100x70 centymetrów. Potem jeden po drugim odbijam je na ścianie farbą w spreju i podciągam kolory pędzlem. Mam jednak kilka zasad, których zawsze się trzymam. Między innymi nie zamalowuję graffiti i prac innych artystów, ani nie maluję na ścianach, na których są reklamy i szyldy. W moim domu i na ubraniach zresztą też nie znajdziesz żadnego logotypu, wszystko zrywam lub zaklejam.
Obok murali i glinianych obiektów tworzysz też rzeźby, jak choćby „Najmniejszego papieża na świecie”, który stanął w Częstochowie.
W dodatku stanął tam nielegalnie. Uważam, że to wciąż street art. Sprowokował mnie „Największy papież na świecie”, czternastometrowa figura, która pojawiła się w częstochowskim parku rozrywki. Na billboardach promowano ją jako atrakcję turystyczną: „Największy papież na świecie – rekord Guinnessa (prawdopodobnie)”. Postanowiłam przywrócić równowagę we wszechświecie i postawić w mieście najmniejszego papieża. Wykorzystałam do tego znaną fotografię Jana Pawła II, na której patrzy na świat przez dłonie zwinięte w lornetkę. Nigdy nie wykorzystano tego zdjęcia w pompatycznej, papieskiej ikonografii, choć w Polsce stoi ponad tysiąc pomników Wojtyły. To zabawne, bo papież miał podobno przed śmiercią powiedzieć: „Nie budujcie mi pomników. Zróbcie coś dobrego dla ludzi”. Ustawiłam figurkę na niewielkim postumencie na środku głównego deptaka Częstochowy, na wprost Klasztoru Jasnogórskiego. Papież patrzył na niego przez zwinięte dłonie, jakby chciał powiedzieć: „Co wy tam, do cholery, wyprawiacie?”. Przetrwała miesiąc, ludzie składali u jej stóp kwiaty i palili świece.
A jak określiłabyś projekt „Myśli”, w którym formujesz w palcach płatki z resztek gliny?
To mój najważniejszy projekt, bardzo kontemplacyjny i introspekcyjny. Od pięciu lat przez kilka miesięcy w roku godzinami lepię niewielkie porcelanowe płatki. Dziś jest ich ponad trzysta kilogramów. Są one w pewnym sensie materializacją moich myśli. Projekt pokazywałam kilkukrotnie w galeriach, a finałową wystawę planuję na rok 2042. Wtedy, po trzydziestu latach od rozpoczęcia pracy nad „Myślami”, będę miała ich półtorej tony. Widz będzie mógł ich dotknąć, zanurzając ręce w pojemnikach wypełnionych porcelanowymi płatkami, i słuchać, jak szeleszczą. Wierzę, że ten dźwięk oczyszcza umysł. Mimo, że „Myśli” to projekt czysto galeryjny, w tym przypadku również staram się nie tracić kontaktu z ulicą. Rok temu do współpracy zaprosiło mnie muzeum Urban Nation w Berlinie – zaproponowałam im właśnie „Myśli”. Przez trzy miesiące siedziałam na berlińskich chodnikach, patrzyłam na miasto, lepiłam i pozwalałam myślom płynąć swobodnie. Wszystkie są uchwycone i zamknięte w porcelanie.

Berlin jest też miejscem, które często pojawia się w twoich projektach.
To miasto jest mi bardzo bliskie. Dorastałam tam w czasach, gdy jeszcze istniał mur. Chodziłam do zwykłej niemieckiej podstawówki po zachodniej stronie, ale dwa razy w tygodniu jeździłam do polskiej szkoły po stronie wschodniej. Choć miasto było podzielone, jako dziecko nigdy tego nie odczułam. Rodzice cztery razy w tygodniu przewozili mnie przez Checkpoint Charlie, po obu stronach muru miałam swoje ulubione miejsca i znajomych. Próbuję oddać tamte wspomnienia w projekcie „Copy+Paste”. Odciskam w glinie faktury ścian z dawnego Berlina Wschodniego i Zachodniego, a następnie zamieniam je miejscami, symbolicznie i dosłownie. Projekt wciąż jest w trakcie realizacji. Niebawem wybieram się, by przenieść kawałek Ku’Dammu na Alexanderplatz i odwrotnie. To dwa centra dawnego, podzielonego Berlina oraz dwa miejsca, w których spędzałam czas z przyjaciółmi po szkole.
Twoja sztuka wydaje się nie mieć ograniczeń. Jeśli chcesz gdzieś malować, po prostu to robisz. Istnieje przestrzeń, w której chciałabyś stworzyć pracę, ale jeszcze ci się nie udało?
Tak, od sześciu lat pracuję nad projektem „People Talking”. To ponad trzysta dwuipółmetrowych rzeźb postaci ludzkich, które chciałabym umieścić na łące przed Reichstagiem. To praca, która mówi o potrzebie bezpośredniej rozmowy z drugim człowiekiem, poznawaniu go, oswajaniu inności. Wieża Babel upadła, bo Bóg pomieszał ludziom języki. Slavoj Žižek ponoć stwierdził, że obcy to ktoś, kogo historii osobiście nie poznaliśmy. W 1995 roku widziałam Reichstag opakowany przez Christo i Jeanne-Claude. Leżałam na wspomnianej łące wśród tłumu ludzi z całego świata, a dookoła panowała atmosfera radości, optymizmu i wiary w lepszą przyszłość. Każdy rozmawiał z każdym, ludzie uśmiechali się do siebie, robili sobie wspólne zdjęcia, wymieniali się adresami i numerami telefonów. Chciałabym przywołać tamten nastrój. „People talking” to projekt trudny w realizacji i bardzo kosztowny. Ma powstać w jednym z najbardziej reprezentacyjnych i wrażliwych miejsc w Berlinie, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Jestem dobrej myśli i staram się być cierpliwa. W końcu Christo i Jeanne-Claude czekali dwadzieścia pięć lat, aby opakować Reichstag.
Mówisz, że urodziłaś się w 2009 roku. Co było wcześniej?
Wcześniej byłam kimś innym, wyglądałam inaczej i robiłam inne rzeczy. Pracowałam w koncernie paliwowym. Teraz jestem znacznie bardziej szczęśliwa.
/materiał pochodzi z numeru 100 K MAG ETERNAL ISSUE 2020, tekst: Kaja Werbanowska/