Stolica Beskidu Śląskiego to centrum rasowego rave’u. I nie rzucam tu słów na wiatr, bo zrobił to za mnie asthma, czyli Mateusz Wardyński. Raper był naszym pierwszym przystankiem na głównej scenie, co sprawiło, że poprzeczka została postawiona naprawdę wysoko. Wardyński zwrócił na siebie uwagę już ponad rok temu, gdy opublikował swój pierwszy polskojęzyczny utwór, zatytułowany „centrala”. Znalazł się wtedy rzeczywiście w centrum zainteresowania branży, bo skojarzono go jako reprezentanta świadomego hip-hopu. Mateusz klarownie wyraża swoje poglądy, mówi w imieniu społeczeństwa, skupiska, nie środowiska czy danej klasy. Jego „charakterystyka bloku” jest dla mnie nowym spojrzeniem na codzienność, jakby zredefiniowanym i skupionym na wizji młodego pokolenia. Nie wiem jeszcze, czy zupełnie się z tym spojrzeniem zgadzam, ale nie mogę powiedzieć, że numer „żyleta” nie zostaje w głowie. Na żywo robi jeszcze większe wrażenie, a właśnie dla wrażeń włożyliśmy na siebie kilka dodatkowych warstw ubrań.
Zaliczyliśmy zawody na skoczni Skalite, a dokładniej SnowFest Games. O mały włos sami w nich nie wzięliśmy czynnego udziału, ale co się odwlecze, to wiadomo. W każdym razie pokibicowaliśmy, nawiązaliśmy nowe znajomości, ogrzaliśmy się przy stacji ognia, po czym nie mogliśmy ominąć fotobudki. Uwieczniliśmy nasze zziębnięte policzki i ruszyliśmy na DJ-a Felipe. Set Filipa Stryjewskiego zrobił to, co zrobić musiał. Wpędził nas w żwawy trans, rozgrzał kości i zanurzył w mniej i bardziej znanych kawałach. Parkiet Sceny Jelenia drżał i rozchodził się na wszystkie strony, ale przecież o to chodzi w dobrym miksie muzyki elektronicznej i popularnej. DJ Felipe przetarł szlak i stał się pomostem, który doprowadził nas do kolejnej stacji. Frank Leen przedstawił się „Za dobrze by zapomnieć”. I choć moimi faworytami są zdecydowanie „Złudzenia” i „Bombonierki”, kawałek o zapomnieniu za każdym razem w punkt przeciera stare rany. Jeśli kojarzycie Frank Leena jedynie z „Subway Surfera”, koniecznie musicie głębiej poznać jego twórczość. Polecam „Niebo” i „W Moim Garażu”, bo współpraca z Alicją Szemplińską zaowocowała naprawdę przyjemnymi dźwiękami.
Nasz pierwszy dzień festiwalu zwieńczył Grubson. I nie mogło być lepiej! Dzielnie przemierzaliśmy jego cały katalog, by w końcu doczekać się kultowego „Na Szczycie”. Przejścia pomiędzy utworami były tak zwinnie skonstruowane, jakby chciały napisać swój własny scenariusz. I właściwie mogę przyznać, że napisały. Psychodeliczne wstawki, jakby zainspirowane utworem „Stache” Zedda z krążka „Clarity”, pamiętam jak przez mgłę. Ale wiem, że były, i że spajały cały performance. Nie przytłumiły treści, nie wyskakiwały znikąd. Prowadziły dialog z publicznością, która swoją drogą wyglądała jak kult. Piękny, raperski kult, od lat zauroczony swoim wyznaniem.
Na oddzielną uwagę zasługuje set Krzysztofa Polaka — wszyscy zgodnie przyznaliśmy, że przy jego konsolecie bawiliśmy się wspaniale. Co prawda w tamtym roku było trochę lepiej, bo remiksy hitów Rihanny, Lady Gagi, Britney Spears i francuskich gigantów mieszały się przykładowo z „I Feel Love” Donny Summer (1977), ale moja popowa dusza oraz bezwarunkowa miłość do muzyki rozrywkowej i tak eksplodowały. Jak można było się domyślić, Polak wyjął z rękawa kawałki Young Leosi i właśnie wtedy na dobre zawładnął Sceną Jelenia. TikTokowe, viralowe numery przekładał cięższymi kalibrami. „Low” Flo Ridy i T-Paina mieszał z niemieckimi akcentami, co było surowe i zaskakująco chwytliwe. Krzysztof rozkręcił tłum i, tak jak zresztą oczekiwałem, złożył hołd popowym kawałkom w najlepszym możliwym stylu.
Pendulum to jedna z najsłynniejszych, najważniejszych i równocześnie najbardziej kontrowersyjnych kapel łączących drum’n’bass, breakbeat oraz rock. I ja tę kontrowersję wyraźnie słyszałem. „Granite”, „The Tempest”, „Tarantula” czy chociażby „Witchcraft” można było usłyszeć na przełomie lat 2000. i 2010. niemal w każdej grze wyścigowej, nie wspominając już oczywiście o filmach, dokumentach, programach motoryzacyjnych oraz zawodach sportowych. Australijsko-brytyjski zespół stał się klasyką swojego gatunku i pomimo przerwy, którą ogłosili w 2012 roku, nie stracili ducha. Powrócili najpierw z DJ setami, a następnie zaczęli wydawać kolejne autorskie numery. Dzięki wizycie Pendulum w Szczyrku uświadomiłem sobie, że z przyjemnością wybrałbym się na ich pełnowymiarowy koncert. Ale może najpierw opłacę te zaległe rachunki.
Tekst: Bartłomiej Warowny