Nie da się ukryć, że moja opinia na temat SnowFest Festival 2022 jest subiektywna, bo z reguły wydarzenia muzyczne tego typu, czyli powiedziałbym „nieszklarniowe", rzadko kiedy mnie zachwycają. Choć z moją K MAG-ową towarzyszką Michelle zwiedziliśmy każdy kąt tegorocznego święta krainy lodu, znaleźliśmy kilka punktów, przez które zbieraliśmy szczękę z (oczywiście oszroniałej) podłogi. Od razu spodobała mi się forma wydarzenia - swobodne poruszanie się po terenie festiwalu i spora możliwość wyboru to udogodnienie, bez którego nie wyobrażam sobie dobrej zabawy. Wolność i dostępność różnych gatunków muzyki to kluczowa domena otwartych wydarzeń. I tegoroczny SnowFest rzeczywiście sobie z tym poradził, choć istnieje cienka granica pomiędzy festiwalem a festynem. Górska atmosfera przypomniała mi, że jestem największym fanem Kasprowego Wierchu, gdzie narty i snowboard idealnie dopełniają się z grzańcem i pysznymi oscypkami. Jednak tym razem znaleźliśmy się w Szczyrku, stolicy Beskidu Śląskiego, czyli miejscu rasowego rave'u. Dziękujemy organizatorom, partnerom wydarzenia, sponsorowi głównemu TAURON Polska Energia, jak i oczywiście samemu miastu Szczyrk. Kto co lubi, ale my faktycznie polubiliśmy ostry klimat i nie pamiętam już, czy to ze względu na pikantne nachosy, których zjedliśmy niezliczoną ilość, czy może o jedną warstwę ubrań za dużo. Ale przejdźmy do konkretów.
Piątek: PRO8L3M z głowy, a to już wiele
Pierwszy festiwalowy dzień zaczęliśmy dosyć późno, ale zameldowanie w hotelu, zbadanie terenu i przestudiowanie harmonogramu trochę trwa. Szczególnie gdy mamy do czynienia z kilkoma scenami - amfiteatrem, czyli Sceną Główną, SnowTentem, jägermeisterową Sceną Jelenia, Sceną Betclic oraz Igloo Music. Zaczęliśmy od Sceny Jelenia, bo byłem bardzo ciekawy Świętego Bassu. Wydaje się, że Miły ATZ i Phunk'ill mają stały apetyt na klimat grime'u. Organizowanie soundsystemowych imprez i skoncentrowane na brytyjskich dźwiękach audycje w Newonce Radio podsyciły chęć chłopaków do zgranej współpracy. I dobrze! Wybrzmiało to, co wybrzmieć musiało, czyli „BURSZTYNOWY FLEX", „ELIPSA" i „KTO TO JEST". Najbardziej w pamięć zapadł mi jednak ostatni numer, być może dlatego, że miałem już piwo w ręku, więc nie musiałem się przeciskać z jednym uchem przy blacie, a z drugim przy terenie sceny. Za produkcję „KTO TO JEST" odpowiada atutowy i true.dat - to nie mogło się nie udać. Poza tym chłopcy w trakcie promocji kawałka zrozumieli, że „czuwa nad nimi święty pies", więc zachęcali do wspierania schroniska w Gnieźnie, z którego pochodzi Miły ATZ, a to mi wystarczy, żeby dobrze bawić się podczas ich seta.
Szybki turnus pod skocznię Skalite, gdzie trafiliśmy na SnowFest Games - jeden z najbardziej widowiskowych i największych eventów feestyle'owych w tej części Europy, po czym znaleźliśmy się przy bramkach Sceny Głównej. Nie mogło nas tam zabraknąć, bo nadszedł czas na występ zespołu PRO8L3M. Wygodnym był fakt, że nie musieliśmy spuszczać z oczu pejzażu skoczni - amfiteatr dopełniał się z górskim widokiem i na szczęście nie był pod tym względem samolubny. Jaki był PRO8L3M? Do tego stopnia dobry, że nawet chwilowe problemy techniczne nie dały rady zniszczyć aury całego wystąpienia. Oskar i Piotr zwrócili na siebie całą uwagę publiki, a przecież nie było nawet jeszcze północy. Nie zabrakło oczywiście klasyków - „Ground Zero" i „Skrable" wybrzmiały niczym hymn, bo trudno było rozróżnić chóralne okrzyki fanów od słów grupy. Kolejne numery, kolejne shoty wypite na scenie przez PRO8L3M, a nawet różowy szalik jednej z fanek, który z czasem znalazł się na scenie, sprawiły, że próżno było szukać dookoła zmarzniętej osoby. Po „V8", czyli wkroczeniu w świat „Ground Zero Mixtape", niecierpliwie czekałem na moje ulubione „Flary". I szybko je dostałem, jakby czytali mi w myślach. Przy słowach Wojna? Wojna. Mówię jej: "dobra, dobra" dziwnie się poczułem, zresztą pewnie jak większość widowni. Choć treść utworu stanowi tęsknotę za uczuciem i przywiązaniem, każdy interpretował go na swój sposób, co w dobie dzisiejszych wydarzeń w ogóle mnie nie dziwi.
Obowiązkową pozycję tego wieczoru (czyt. PRO8L3M) mieliśmy już z głowy i poczuliśmy satysfakcję. Idealnie złożyło się, że duet Holiday80 zaczynał właśnie swój set, bo złapaliśmy ochotę na niezobowiązujące pobujanie. Grupę kojarzyłem tylko z odrestaurowania utworów Formacji Nieżywych Schabuff i Krystyny Prońko, więc byłem bardzo ciekawy. Nie mieliśmy wielkich oczekiwań, chcieliśmy chwilę odetchnąć i to właśnie zrobiliśmy. Holiday80 zgrabnie odkurzyli kilka kawałków z lat 80., a scena Igloo Music o dziwo pasowała do ich przekazu. Po kolejnych nachosach, piwie i zauroczeniu maskotki Taurona postanowiliśmy nieco podkręcić tempo. Historię Jamesa Pountneya, znanego jako Culture Shock, śledzę mniej więcej od 2015 roku, kiedy to wybrałem się na film „We Are Your Friends" w reżyserii Maxa Josepha. Ale co to ma do rzeczy? A to, że Zac Efron, grający Cole'a w owym filmie twierdził, że jeśli jesteś DJ-em, potrzebujesz laptopa, trochę talentu, marzenia i jednego utworu. Wtedy właśnie wkręciłem się w DJ-ski świat. Zawodowa droga Culture Shock przypomina mi nieco dążenie do celu głównego bohatera „WAYF". I nie ma w tym nic dziwnego, bo James Pountney to brytyjska legenda drum'n'bass, która solidnie odcisnęła piętno na współczesnej scenie muzyki klubowej. Sceny festiwali, takich jak Tomorrowland czy Glastonbury nie są mu obce i to było słychać. W numerach Culture Shock lubię to, że nie wiedzieć czemu każdy z nich kojarzy mi się z latem. Szczególnie mój faworyt „Discotheque", który w zestawieniu z zimowym otoczeniem i tak zagrał na moich słonecznych wspomnieniach. Podobnie zresztą jak „Visions" oraz psychodeliczna wersja „Renaissance". Przed zakończeniem pierwszego dnia obkręciliśmy się jeszcze na jednej stopie podczas występu Metrika, wykrzyczęliśmy słowa klucze nadal hype'owanego „Gravity" i dla odmiany zastanowiliśmy się nad kolejną porcją nachosów.
Sobota: ekstremalne sporty - dosłownie i nie
Drugi dzień zaczęliśmy z przytupem, a to za sprawą seta Krzysztofa Polaka. Moja popowa dusza i bezwarunkowa miłość do muzyki rozrywkowej eksplodowały. Dostałem to, czego chciałem - remiksy hitów Rihanny, Lady Gagi, Britney Spears, ale i francuskich gigantów. „I Feel Love" Donny Summer z 1977 roku to utwór, który od zawsze kojarzy mi się z budowaniem podwaliny elektronicznej muzyki tanecznej. Aranżacja kawałka fascynowała futurystyczną wizją dźwięków, inspirowała łączeniem elektroniki z rytmami disco i na dobre ukształtowała brzmienie muzyki klubowej. Donna natchnęła kolejne dekady, nowych artystów i świeże nurty. To poniekąd dzięki niej mamy dzisiaj techno, house i krwisty EDM, bo spopularyzowanie syntezatorów zrobiło swoje. I rzeczywiście kochamy wracać do lat siedemdziesiątych, czyli zalążka „rave'u". Madonna podczas trasy „The Confessions Tour" wykonywała fragment „I Feel Love" w połączeniu z jej „Future Lovers", a Sam Smith w 2019 roku przypomniał nam przecież beztroski klasyk Donny i zdradził, w jaki sposób odczuwa miłość. Nie odszedł za bardzo od oryginału, za to z szacunkiem podrasował numer i dodał do niego swoje trzy grosze, które usłyszeć mogliśmy też zresztą u Krzysztofa. Jak można było się domyślić, Polak wyjął z rękawa kawałki Young Leosi i właśnie wtedy na dobre zawładnął Sceną Jelenia. Zmiksował „@" (małpę) chillwagonu, wybrzmiało „Intercontinental bajers" Solara i Białasa, po czym oczywiście rzucono „Worki W Tłum". Gdy usłyszeliśmy Żabsona ziomala, byliśmy już całkowicie spełnieni i gotowi iść dalej. A dalej zatrzymały nas trwające zawody na Skoczni Skalite, a dokładniej SnowFest Games w kategorii freeski. Pokibicowaliśmy, wymieniliśmy się opiniami na temat koncertów z przemiłymi ludźmi, ogrzaliśmy się przy stacji ognia, po czym nie mogliśmy ominąć fotobudki. Uwieczniliśmy kilka chwil (a raczej kilka głupich min) i nadszedł czas na Bitaminę.
Moje podekscytowanie było ostudzone, za to Michelle o mało nie wyszła z siebie. I trudno ją za to winić, bo to w końcu Bitamina! Tłum dookoła nas powiększał się z każdą sekundą, a w chwili rozpoczęcia koncertu nie widzieliśmy już końca placu amfiteatru. Z płyty „Kawalerka" (2017) mogę wyłowić zarówno kilka moich ulubieńców, jak i słabszych punktów, jednak setlista koniec końców była idealna. Zarówno pod względem długości występu jak i doboru repertuaru. Lunatyczny „Elephnat", znane na pamięć „Pornosy" oraz tytułowa „Kawalerka na Sprzedaż" to numery, które chyba najbardziej do nas przemówiły. „Prezydent" z „Kwiatów i Korzeni" też dał radę, ale był tylko przesmykiem do najważniejszego punktu koncertu - „Domu". Publiczność zwariowała, w powietrzu czuć było jedność i zapach wspólnoty. Właśnie za to kocham muzykę popularną, a trzeba przyznać, że „Dom" w dyskografii Bitaminy zalicza się właśnie do tej kategorii. Nie da się podrobić fenomenu znanych na pamięć piosenek. Nie od dziś wiadomo, że pop to najbardziej zrzeszająca ludzi dziedzina. Ja tę solidarność poczułem i to było piękne przeżycie. Bitamina w przerwie pomiędzy utworami wielokrotnie wspierała Ukrainę, czym za każdym razem wywoływała huczne brawa i głosy poparcia. To kolejny powód, dla którego warto śledzić popowych wykonawców. My śledzimy ich, oni śledzą nas. I tylko wtedy ta symbioza ma sens.
Wróciliśmy na kolejną serię zawodów, kolejną porcję ostrych nachosów (moja skóra twarzy się na mnie zemści), a następnie powróciliśmy na Scenę Główną sprawdzić kolejnych headlinerów. Chase & Status wspominam w samych superlatywach. Gdy Saul Milton (Chase) i Will Kennard (Status) są razem na scenie, dokładnie wiedzą, dlaczego. Angielskie duo wypromowało kilka definiujących ich kawałków. „No Problem", „Pieces" czy „End Credits" do nich należą i nie zabrakło ich również w Szczyrku. Do tej pory elektroniczny duet kojarzyłem jedynie ze współpracy z Rihanną przy jej „Red Lipstick" z „Talk That Talk (Deluxe)" (2012), więc cieszę się, że liznąłem chociaż trochę ich prywatnej twórczości.
Kolejnym przystankiem na naszej liście okazał się Third Son. Początkowo nie planowaliśmy, że zostaniemy u niego dłużej, ale tytuł „Small Dick Big Dreams" nas przekonał. Razem z Michelle znamy persony, do których idealnie pasuje to określenie, dlatego (przynajmniej my) dociągnęliśmy do końca. W pełni rozluźniliśmy się jednak u Wojciecha i Grzegorza, znanych jako Catz n' Dogz. Produkujący i wspólnie występujący duet to jeden z najważniejszych polskich projektów na scenie muzyki elektronicznej ostatnich lat. Z ich seta pamiętam tylko dziwaczne (w dobrym tonie) „Raggadagga" i proste, ale nie prostackie „New Love". Choć było już grubo po godzinie trzeciej, Catz n' Dogz podtrzymywali energię i nie pozwalali słuchaczom zatracić festiwalowej atmosfery. Byliśmy już trochę zmęczeni, ale nie dawaliśmy za wygraną. Nie odpuścilibyśmy przecież zamknięcia festiwalu w SnowTencie, którym zajęła się Novika wraz z Last Robots. „Królowa polskiej sceny" - mówią. I mają rację! Bo kto inny mógłby zamknąć festiwal z taką klasą i niesztuczną energią?
Warto podkreślić, że SnowFest Festival 2022 przeznaczył cały dochód z bramek na fundację GOPR oraz pomoc dla Ukrainy, która wciąż dzielnie walczy z rosyjską agresją. Zebrano blisko 38 tysięcy złotych, co stanowi niebagatelną kwotę! Powiem jedno - było gorąco, a skoro wszystko finalnie sprowadza się do kolejnej porcji pikantnych nachosów, mogę stwierdzić, że cały tegoroczny SnowFest był właśnie jak ten pasibusowy przysmak. Ostry, kuszący, rozpalający i namawiający na więcej.
/tekst: Bartłomiej Warowny/