Advertisement

„Andor” to najlepsze, co dały nam Gwiezdne Wojny

17-01-2023
„Andor” to najlepsze, co dały nam Gwiezdne Wojny
Bez względu na starania życia poza głównym nurtem kultury popularnej, nie ma możliwości nie otrzeć się o markę Star Wars. Zapoczątkowana przez George’a Lucasa w 1977 roku franczyza rozrosła się na przestrzeni lat do gargantuicznych rozmiarów, zagarniając dla siebie każdy popkulturowy sektor, od gier komputerowych poprzez książki i komiksy, na takich dziwactwach, jak sygnowane logiem marki pomarańcze kończąc.
Naturalną konsekwencją zakupu praw do gwiezdnej sagi przez Disneya było drenowanie tego źródełka dalej. Tak oto otrzymaliśmy trzy miernej jakości sequele oryginalnej historii, dwa filmy poboczne oraz kilka aktorskich i animowanych seriali. O ich wartości rozrywkowej można toczyć długie dysputy, jednak my skupimy się teraz na tym tytule, który nie zapowiadał się na nic szczególnie interesującego, a okazał się nie tylko najlepszą produkcją, jaką dała nam franczyza, ale również jednym z najlepszych seriali roku 2022.
Mowa o dwunastoodcinkowym „Andorze”, spin-offie cenionego przez widownię filmu „Łotr 1: Gwiezdne Wojny Historie”. Tytułowego bohatera poznaliśmy w nim jako nieustępliwego agenta Rebelii, walczącego z totalitarnym rządem galaktycznego Imperium. Na przekór gwiezdnowojennego etosu, gdzie granica między dobrem a złem zawsze była dosyć wyraźna, Andor był postacią niejednoznaczną, taką, która w imię wyższej idei nie powstrzyma się od strzelenia nieuzbrojonemu człowiekowi w plecy.
Estetyka ta dominuje w całym omawianym przeze mnie serialu, czyniąc go najbardziej ludzką, złożoną i empatyczną historią z Odległej Galaktyki. To nie jest kolejna opowieść o niosących światło i nadzieję rycerzach Jedi walczących, a obraz ludzi niszczonych przez infiltracyjną machinę państwa, które narzuca swoim obywatelom jedyny, słuszny jego zdaniem tok myślenia. To bardzo obrazowa i prosta metafora do współczesnego dyskursu społeczno-politycznego, w którym do głosu dochodzi coraz bardziej prawicowa narracja.
Idealnie przemyca to wątek Mon Mothmy (Genevieve O’Reilly), silnej kobiety, która z najwyższego szczebla galaktycznej polityki stara się rozniecić bunt przeciwko bezwzględnemu Imperium. Tak dobrze napisanych postaci jest tutaj o wiele więcej i nie trudno jest się z nimi po prostu zżyć. Nawet ci, którzy stoją po drugiej stronie barykady, mają swoje racjonalne powody, takie jak strach, instynkt samozachowawczy czy chorobliwa ambicja pięcia się po wręcz korporacyjnych szczeblach. Nie ma tu miejsca na złych i mrocznych rycerzy wymachujących czerwonymi laserami w stronę tych nieskazitelnie dobrych. To tylko ludzie, ze swoimi problemami, pragnieniami i marzeniami.
Cierpi na tym niestety tytułowy bohater, który wydaje się często niepotrzebny. Większość tych najciekawszych wydarzeń dzieje się gdzieś obok niego lub z jego minimalnym wkładem. Przepięknie sfilmowany i trzymający w napięciu moment skoku na imperialny skarbiec czy bunt w przypominającym wręcz obóz koncentracyjny więzieniu mógłby spokojnie odbyć się bez jego udziału. A szkoda, bo mimo małej odpowiedzialności przez cały serial, wciąż jest on postacią napisaną naprawdę ciekawie i pełną drobnych niuansów. No cóż, miejmy jednak nadzieję, że w drugim sezonie dostanie on więcej do roboty.
Na całe szczęście, kiedy snuje się on w ciszy po planie, jest to tak ładnie zaaranżowane, że nasze poczucie plastyki zostaje w pełni usatysfakcjonowane. „Andor” to najładniejsza wizualnie rzecz, jaką dało nam to przepastne uniwersum. Duża w tym zasługa speców od charakteryzacji i budowania planu filmowego oraz ich tytanicznej pracy włożonej w ten tytuł. Praktycznie wszystkie sceny rozegrane są na prawdziwych sceneriach, od suchych pustyni, przez monochromatyczne wnętrza imperialnych baz, na wilgotnych wzgórzach Szkocji kończąc. Tylko przecinające od czasu do czasu nieboskłon myśliwce TIE wybijają nas z poczucia, że nie oglądamy jakiegoś „ziemskiego” kina sensacyjnego.
„Andor” to serial, który miał wielkie ambicje i jak widać, udało mu się je udźwignąć. Momentami jest tak daleko od typowego bycia „Gwiezdnymi Wojnami”, że przypomina raczej jakieś europejskie kino niezależne. Jest to potrzebny powiew świeżości dla tego uniwersum i pokazanie wszystkim innym, że można w ramach czegoś zbudowanego na infantylnych, dziecięcych klockach, opowiadać historie dojrzałe. A jeśli wciąż szybujący przez kosmiczną pustkę złoty napis STAR WARS budzi w Was nonkonformistyczny odrzut, to „Andor” działa równie dobrze jako po prostu niebanalne kino science-fiction. A tego przecież wszyscy potrzebujemy.
tekst: Oskar Dziki
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement