Advertisement

[Z archiwum K MAG] Berlin wcale nie był centrum niemieckiej muzyki elektronicznej. Krótka historia rave’u

05-09-2025
[Z archiwum K MAG] Berlin wcale nie był centrum niemieckiej muzyki elektronicznej. Krótka historia rave’u
Berlin Zachodni drugiej połowy lat 80. był smutnym i zagubionym miastem. David Bowie już dawno wyjechał, a gwiazdy sceny punkowej i industrialowej nieco przygasły. W barach i klubach panował apatyczny klimat, lekiem na marazm była heroina, zaś nad miastem wciąż krążyły widma „Dzieci z dworca Zoo”.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 83 #VIDEOTAPE #MOVIEISSUE 2016, tekst: Mateusz Kazula.
Przez wiele lat Berlin Zachodni stanowił spokojną przystań dla wszelkiego rodzaju niebieskich ptaków poszukujących alternatywnych sposobów na życie. W przeciwieństwie do reszty RFN, w Berlinie Zachodnim nie wprowadzono obowiązkowego poboru do wojska, trudno bowiem byłoby utrzymywać armię „na zielonej wyspie otoczonej komunistycznym Morzem Czerwonym”. Berlin był też jednym z centrów studenckiej rewolty w 1968 roku, a lewicowego, wolnościowego ducha czuć na ulicach do dzisiaj. Nie był za to centrum niemieckiej muzyki elektronicznej. Silne ośrodki twórcze znajdowały się w innych zachodnich miastach, takich jak Hamburg, Frankfurt czy Düsseldorf. Hamburg był otwarty na świat dzięki ogromnemu portowi, Frankfurt miał Svena Vätha, zaś Düsseldorf to rodzinne miasto Kraftwerk.
W Berlinie liczyło się kilka kultowych dyskotek, między innymi Dschungel czy Metropol, gdzie didżejskie szlify zbierał między innymi Westbam, jednak miasto było mocno zanurzone w ponurym, gitarowym klimacie i scenie skłoterskiej.

Początki berlińskiej kontrkultury

Prekursorem legendarnego Tresora stał się mały lokal UFO w opuszczonej piwnicy na Schönebergu, gdzie łatwo było uderzyć głową o sufit pośród gęstego dymu i wczesnego acid house’u. Założyciel obu miejsc, Dimitri Hegemann, prowadził wcześniej galerię o nazwie Fischbüro, inspirowaną ruchem dadaistycznym. Tresor był więc na swój sposób zakorzeniony w środowisku awangardowym. Jednak zanim otworzył swoje podwoje w 1991 roku, dwa lata wcześniej odbyła się pierwsza Love Parade. Akcję zarejestrowano jako demonstrację polityczną, więc nikt się wówczas nie spodziewał, że wkrótce stanie się ona wydarzeniem, które porwie do tańca miliony. Złośliwi twierdzą, że ostatnia „prawdziwa” Love Parade odbyła się właśnie w 1991 roku, a jej hasło przewodnie brzmiało „My house is your house and your house is mine”. Kolejne edycje były coraz bardziej sztuczne i komercyjne. W następstwie powstały kolejne wielkie imprezy, jak chociażby Mayday.
Tresor był miejscem ciemnym i surowym. Lokal zajął miejsce dawnego skarbca bankowego pod zburzonym domem towarowym firmy Wertheim. Okolica też nie należała do najprzyjemniejszych. Leipziger Strasse graniczyło z Potsdamer Platz, który przed wojną był najbardziej ruchliwym miejscem w Europie (zamontowano tam pierwszą na świecie sygnalizację świetlną), zaś w wyniku podziału Berlina stał się ponurą ziemią niczyją. Środkiem biegł Mur Berliński. Zdarzało się, że w Tresorze wybijała instalacja sanitarna i goście brodzili w wodzie po kolana, ale pasowało to do bezkompromisowej estetyki klubu. To środowisko skupione wokół Tresora i sklepu z płytami Hard Wax, prowadzonego przez Marka Ernestusa, nawiązało kontakt z Detroit i zaimportowało do Europy mechaniczne i funkowe brzmienie z „Miasta Silników”.
Artyści z USA, tacy jak Derrick May czy Jeff Mills, znaleźli w Berlinie zainteresowanie i publikę, której nie mieli u siebie, i jednocześnie pomogli ukształtować wizerunek miasta jako światowej stolicy techno.

Upadek Muru, euforia zjednoczenia, ta sama muzyka, te same narkotyki

Wracając jednak do czasów upadku Muru Berlińskiego; trudno nie dostrzec kontekstu politycznego, który pozwolił na tak dynamiczny rozwój sceny klubowej. Tak jak brytyjska fala rave’ów była odpowiedzią na odwilż po żelaznych rządach Margaret Thatcher, tak w Berlinie czuło się w powietrzu euforię zjednoczenia. Młodzież ze wschodu i zachodu spotykała się w tych samych miejscach, słuchała tej samej muzyki, brała te same narkotyki. Nielegalne imprezy stały się chlebem powszednim. Organa władzy miały zbyt wiele obowiązków związanych z transformacją, żeby jeszcze bawić się w polowanie na organizatorów dzikich imprez. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale wówczas musiało to robić niesamowite wrażenie; nagle otwierała się druga, zupełnie nieznana część miasta, takie trochę obce ciało. Po wschodniej stronie Berlina było wiele opuszczonych fabryk i zakładów, które upadły w schyłkowej fazie NRD i stały się wymarzoną przestrzenią dla imprezowiczów.
Wczesne lata berlińskiego techno to niespożyte pokłady kreatywnej energii tkwiące i w twórcach, i w odbiorcach – te role zresztą bardzo często przenikały. Wszystko było robione metodą DIY. Wspomniane już pierwsze Love Parade miało swoją unikalną oprawę – szaloną i kolorową w przeciwieństwie do mrocznego i wiejącego grozą Tresora. Środowiska te jednak stale się przeplatały, bo inicjator Love Parade, niejaki Dr. Motte, był też współautorem słynnego utworu „Klang der Familie” (niem. „dźwięk rodziny”), jednego z tresorowych hymnów definiujących berlińskie brzmienie. Innym kultowym klubem był Planet, który dwukrotnie zmieniał swoją lokalizację, czasem organizował imprezy na łodziach i w bunkrach. Ostatecznie przeistoczył się w E-Werk w budynku dawnej stacji transformatorowej w centralnej dzielnicy Mitte. Pierwszy Planet, ze względu na brak pozwolenia na działalność, co tydzień „budował się od nowa”, jednocześnie zmieniając aranżację. Organizatorów kosztowało to wiele energii i wyrzeczeń, zaś gościom zapewniało pewną magiczną iluzję tymczasowości i nieuchwytności, a także element zaskoczenia. Ciekawostką jest, że wiele lat później w tym samym miejscu działał popularny KaterHolzig, który był przedłużeniem innej berlińskiej ikony, czyli Baru 25, znanego z filmu „Berlin Calling”. E-Werk działał od 1993 do 1997 roku, zaś między 1994 a 1996 rokiem trzykrotnie odbyło się w nim coś w rodzaju targów połączonych z wystawą, dedykowanych tylko i wyłącznie kulturze techno. Nazywały się „Chromapark”. W E-Werk swoją karierę zaczynał również Paul Van Dyk.

Styl wojskowy – odczarowanie

O ile w dzisiejszych czasach berlińska scena elektroniczna nosi się na czarno albo ubiera prowokujące, fetyszystowskie outfity, o tyle na początku lat 90. modny był styl wojskowy. Nie było w tym agresji ani szowinizmu. Wręcz przeciwnie – chodziło o przechwycenie wizualnego kodu, zabranie mu militarnych znaczeń i podkreślenie kontrkulturowości sceny techno. Z drugiej strony dominowały kolory i plastik, które święciły triumfy w czasach największej świetności Love Parade. Było w tym coś z moralnej i seksualnej rewolucji, rodzaj odprężenia i rozpasania po latach zimnej wojny. W ostateczności maszyna jednak się przegrzała, pierwotna idea parady się skompromitowała, wydarzenie nabrało gargantuicznych rozmiarów i zmieniło się w kiczowaty targ próżności. W elektronice doszło do krachu, a świat zalała nowa fala zespołów gitarowych. Podobnie Berlin, który projektowano na jedną ze światowych stolic, nie sprostał tym oczekiwaniom i pozostał chaotycznym, tanim i brudnym miastem. Jednak dzięki temu nie stracił swojego wyjątkowego charakteru, kształtowanego przez wielkie niepokoje XX wieku, i przystępnej atmosfery, co umożliwiło pojawienie się kolejnych generacji techno-społeczności, wciąż okupujących stolicę Niemiec.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement