Advertisement

[Z archiwum K MAG] Paryż, Teksas – Sarajewo, Arizona. O wolności, pustyni i Ameryce w europejskim kinie

29-08-2025
[Z archiwum K MAG] Paryż, Teksas – Sarajewo, Arizona. O wolności, pustyni i Ameryce w europejskim kinie
Bezdroża południowych stanów od dawna fascynują filmowców zza Oceanu. Zachęcają do tworzenia dzieł wyzwolonych, z ucieczką jako motywem przewodnim. Jedni, jak Wim Wenders w „Paryż, Teksas”, amerykańską prowincję sportretowali pocztówkowo. Inni nie ukrywali, że spoglądają na nią z krytycznej perspektywy człowieka z zewnątrz.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 119 Paris, Texas 2024, tekst: Karol Górski.
U Wendersa pustynia jest tylko tłem. Historia z filmu „Paryż, Teksas” mogłaby zostać osadzona w dowolnych okolicznościach. Teksańskie bezdroża dobrze współgrają z motywem ucieczki, ale nie są kluczowe dla fabuły. Występują głównie w pierwszej części historii – mniej więcej do momentu, w którym zmagający się z amnezją Travis, główny bohater, wypowiada pierwsze słowa. Później pustynny krajobraz schodzi na dalszy plan, powracając wyłącznie w pojedynczych scenach. Pisząc o „Paryż, Teksas” jako o spojrzeniu na Stany Zjednoczone z zagranicznej perspektywy, głupio byłoby pominąć fakt, że jest to film europejski tylko w pewnym stopniu. Wyreżyserował go Wenders, ale scenariusz napisali Amerykanie – Sam Shepard i L.M. Kit Carson. Większość aktorów, w tym grający główne role Harry Dean Stanton i Dean Stockwell, też pochodziła z USA. Wenders opowiedział o ucieczce przed rzeczywistością równie odległą od wyobrażeń, jak odległa – nie tylko geograficznie – względem idealizowanego przez głównego bohatera Paryża jest teksańska miejscowość Paris. Ale to mimo wszystko historia jednego człowieka, nie narodu, pokolenia czy społeczności. Niemiec położył nacisk na prześwietlenie psychiki jednostki. Nie stawiał żadnych diagnoz dotyczących Amerykanów jako narodu, nie wprowadził elementów kontrastujących z typową „amerykańskością”. Teksańska pustynia jest po prostu miejscem akcji.
„Paryż, Teksas”, reż. Wim Wenders, mat. prasowe Timeless Film Festival
Ciekawostkowo, na marginesie: by nadać sens świetnemu skądinąd i przyciągającemu tytułowi, twórcy „przesunęli” nieco Paris na mapie. W rzeczywistości miejscowość ta leży nie w sercu pustyni, jak sugerować mają pokazywane w filmie zdjęcia, a w zalesionej części Teksasu, przy granicy z Oklahomą.

Bałkany w Arizonie

Dzieło Wendersa do kin trafiło w 1984 roku. Prawie dekadę później premierę miał inny film, w którym uznany europejski reżyser, wspierany przez solidną ekipę z Hollywood, zmierzył się z westernowymi krajobrazami. Mowa o „Arizona Dream” pochodzącego z Jugosławii, a dokładnie z Sarajewa, Emira Kusturicy. Zalążek fabuły w dużym skrócie wygląda tak: nowojorczyk Axel, grany przez Johnny’ego Deppa, ma dwadzieścia trzy lata i pracuje w urzędzie rybołówstwa. Jest przywiązany do swojej pracy, a zwłaszcza do samych ryb, które uważa za lepsze od ludzi – stąd przewijający się przez cały film motyw krążącej wokół niego ryby. W wyniku intrygi kuzyna Axel trafia do Arizony na wesele ich wspólnego wuja (Jerry Lewis). Na miejscu okazuje się, że wuj chce, by chłopak przejął jego warsztat samochodowy. Axel początkowo stawia opór, ale ostatecznie zgadza się zostać w Arizonie przez tydzień i pomagać krewnemu w interesach. Ta prosta, zabawna historia jest pretekstem do snucia innej – właściwej, będącej esencją filmu. W Arizonie o względy młodego nowojorczyka zaczynają rywalizować dwie żyjące w sąsiedztwie kobiety: atrakcyjna wdowa Elaine (Faye Dunaway) i jej pasierbica Grace (Lili Taylor). Kusturica nie byłby sobą, gdyby nie zanurzył ich rywalizacji w oparach absurdu.
„Arizona Dream”, reż. Emir Kusturica, mat. prasowe Canal+
W początkowej części filmu dowiadujemy się, że Elaine status wdowy nabyła po tym, jak zastrzeliła swojego męża, czyli ojca Grace. Czemu? Bo przyłapała go na próbie współżycia z własną córką. Tą samą, która teraz rywalizuje z nią o względy Axela. Jeśli chodzi o fabułę, w tym miejscu postawimy kropkę, bo nie jej dotyczy ten tekst. Skupmy się na amerykańsko-bałkańskiej krzyżówce. O ile Wenders stworzył na teksańskim gruncie obraz uniwersalny, ale wpisujący się w kanony miejscowego kina odpowiedniego nurtu, o tyle Kusturica przeniósł na arizońską prowincję swój rodzimy koloryt lokalny, z zachowaniem całej jego barwności. Obok fabularnego szaleństwa, charakterystycznego przecież dla Bałkanów, pełno tu realizmu magicznego, zakrawającego wręcz na fantastykę – znaku rozpoznawczego europejskich filmów Serba bośniackiego pochodzenia. Kosmiczne zakusy Axela i lewitująca ryba to elementy rzadko widywane w amerykańskim kinie pustynnym. W „To nie jest kraj dla starych ludzi” czy „Thelma i Louise” takich wątków nie uświadczymy. Z drugiej strony Kusturica doprawił „Arizona Dream” solidną dawką przejaskrawionej „amerykańskości”. Interes wuja, czyli prowincjonalny warsztat samochodowy, to biznes stereotypowo wręcz arizoński (choć równie dobrze mógłby być stereotypowo teksański). Na wskroś jankeska jest zresztą cała postać wuja. A pustynne krajobrazy przewijają się tak często, że bez nich historia traciłaby rację bytu. Bałkańsko-amerykańską przeplatankę dopełnia muzyka – na folkowym podkładzie spod ręki Gorana Bregovicia, stałego współpracownika Kusturicy, popłynął wyjątkowo balladowy wokal Iggy’ego Popa.
„Arizona Dream”, reż. Emir Kusturica, mat. prasowe Canal+
„Arizona Dream” to zderzenie światów korzystne jednostronnie. Pustynnym kadrom szczypta bałkańskości uroku z pewnością nie odjęła, raczej odświeżyła fabularnie taką scenerię. Natomiast filmografia Kusturicy obyłaby się bez romansu z Hollywood. Wśród krytyków niby przeważały recenzje pochlebne, jednak klasyk na miarę „Underground” czy „Czasu cyganów” w Arizonie nie powstał. Trudno oprzeć się wrażeniu, że podobna historia, ale osadzona gdzieś między Sarajewem a Belgradem, wybrzmiałaby mocniej i odbiła się w światowym kinie szerszym echem. A tak, otrzymaliśmy może nie odgrzewanego kotleta, jednak filmowy odpowiednik niezłej pljeskavicy, która lepiej smakowałaby z ajwarem niż sosem barbecue. Inna sprawa, że współpracy z Deppem czy Dunaway nikt Serbowi nie odbierze.

Szlaki przetarł spaghetti western

Reżyserowie z Europy eksplorowali pustynne krajobrazy południowych stanów na długo przed Kusturicą i Wendersem. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych we Włoszech furorę robiły spaghetti westerny, czyli niskobudżetowe filmy o kowbojach, kręcone zazwyczaj w Italii i Hiszpanii, z przeważającym udziałem aktorów europejskich i latynoskich. Amerykańskie środowisko filmowe patrzyło na nie spode łba. Zarzucało Europejczykom tandetne i nieraz prześmiewcze kopiowanie ich dziedzictwa kulturalnego. Ale wywodzący się z Włoch podgatunek też doczekał się filmów o statusie arcydzieł. Za czołowego przedstawiciela spaghetti westernu uważany jest włoski reżyser Sergio Leone. Jego produkcje spodobały się nawet amerykańskim krytykom, co skłoniło do współpracy z nim hollywoodzkie gwiazdy. Wypuszczony w 1966 roku „Dobry, Zły i Brzydki” z Clintem Eastwoodem kręcono jeszcze poza Stanami Zjednoczonymi (w Europie i Meksyku). Jednak zaprezentowane dwa lata później „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”, powszechnie uważane za najwybitniejszy spaghetti western, było już owocem współpracy włosko-amerykańskiej. Film ten został nawet wpisany do Narodowego Rejestru Filmowego USA. Fascynacji twórczością Leone i włoskimi „podróbkami” westernów nie ukrywał jeden z najlepszych amerykańskich reżyserów w dziejach, Quentin Tarantino. Z kolei samo „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” nie parodiowało klasyków zza Oceanu, lecz subtelnie do nich nawiązywało. Zdobycie akceptacji w Stanach było nie lada osiągnięciem Leone. Kontynuując kulinarne analogie, to trochę tak, jakby hawajska z Pizza Hut zyskała uznanie w oczach pizzaiolo z Neapolu. Z przymrużeniem oka i przy całym szacunku dla włoskiego reżysera.
„Roving Woman”, reż. Michał Chmielewski, mat. prasowe Galapagos Films

Wolna amerykanka z dala od bezdroży

Historii o ucieczce i poszukiwaniu wolności europejscy twórcy szukali też w amerykańskich metropoliach. W „Hair” Miloša Formana, najsłynniejszym chyba filmie o hippisach, jaki kiedykolwiek powstał, nie ma pustyni ani bezdroży. To znaczy są, ale tylko w pierwszej scenie – gdy Claude (John Savage), młody chłopak powołany do wojska, jest jeszcze w rodzinnej Oklahomie (ujęcia kręcono akurat w Kalifornii) i czeka na autobus, który ma zawieźć go do jednostki w Nowym Jorku. Wolna amerykanka pojawia się dopiero w nowojorskim Central Parku, gdzie przypadkowo trafia główny bohater. Tam spotyka grupę młodych ludzi uciekających przed rolą mięsa armatniego w Wietnamie. Przechodzi hippisowską inicjację, beztrosko pali kartę powołania do armii i dołącza do krążących po parkowych alejkach wyznawców idei wolnej miłości. Tak jak w „Arizona Dream”, wyraźnie czuć tu rękę człowieka z zewnątrz. Forman urodził się w Czechosłowacji i za Ocean wyemigrował dopiero przed czterdziestką. W „Hair” na obie Ameryki spogląda z ambiwalentnym dystansem. Ta prowincjonalna, bogobojna i zamordystyczna, wypychająca młodych na śmierć w cudzej wojnie, punktowana jest wprost. Ale czeski reżyser sparodiował przecież także hippisowski ruch oporu. Im dalej w las, tym w gruncie rzeczy mocniej obrywa się jego ideałom. Choć fakt, że nie poprzez bezpośrednią krytykę, a dość subtelną prześmiewczość. Twórcom „Hair” zarzucano, że w 1979 roku był to już film spóźniony. Trzeba jednak pamiętać, że dzieło Formana to adaptacja pierwszego w dziejach musicalu rockowego. Ten na Broadway trafił ponad dekadę przed premierą filmu, a więc w momencie, gdy tematyka ta była jak najbardziej aktualna. Wstępne prace nad adaptacją trwały już na początku lat siedemdziesiątych. Wtedy producenci rozważali posadzenie na reżyserskim stołku George’a Lucasa. Ostatecznie postawili na opcję zagraniczną.
„Roving Woman”, reż. Michał Chmielewski, mat. prasowe Galapagos Films

Pustynne ciągoty Wendersa

Za najświeższym i chyba najintensywniejszym przykładem eksploracji amerykańskich bezdroży przez europejskie kino stoi nie kto inny jak… sam Wenders. I wcale nie chodzi o „Paryż, Teksas”. W 2022 roku do kin trafiło „Roving Woman”, czyli film polski, tyle że właśnie przez Niemca wyprodukowany. Wyreżyserował go Michał Chmielewski, który scenariusz stworzył we współpracy z Leną Górą, jednocześnie odtwórczynią głównej roli. W „Roving Woman” inspiracja kultowym obrazem Wendersa sprzed przeszło czterech dekad aż bije po oczach. Z tym że jeśli rozpatrujemy je w kategoriach „amerykańskości”, mamy tu nie „Paryż, Teksas” dwa, a prędzej „Paryż, Teksas” do kwadratu. Akcja rozpoczyna się w Los Angeles, następnie przenosi na pustynie. Sara, którą gra Góra, zostaje bez dachu nad głową po ostrej awanturze ze swoim chłopakiem. Zdesperowana kradnie samochód sprzed stacji benzynowej. Po przejrzeniu jego zawartości postanawia odnaleźć właściciela. Wyrusza więc w podróż przez piaskowe pustkowia, podczas której akcja ustępuje miejsca dialogom i pocztówkowym ujęciom. Jest ucieczka, jest wolność, jest palące słońce. I jest w tym kawał naprawdę udanego „gadanego” kina drogi. A że nieco przeamerykanizowanego, co zarzucała twórcom część komentatorów – taki już wendersowski urok.
Klamrą spinającą oba filmy Niemca niech będzie zdanie, które Sara słyszy od jednego z kluczowych bohaterów „Roving Woman”:
„Lubię samotność, ale czasami chciałbym móc o tym komuś powiedzieć”.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement