Problem w tym, że na fali akcji #metoo i listu otwartego Dylan Farrow, córki Allena i Mii Farrow, oskarżającej ojca o molestowanie w dzieciństwie, do premiery filmu może nigdy nie dojść. Amazon Studios, które odpowiada za produkcję i dystrybucję ostatnich dokonań Allena, ogłosiło kilka miesięcy temu, że musi przemyśleć dalszą współpracę z reżyserem. Wszystko wskazuje, że dystrybutor zamierza odłożyć "A Rainy Day in New York" na półkę być może na zawsze. Co oznacza, że utopiono sporą sumę pieniędzy. Szacuje się, że około 25 mln dolarów.
Kolejni aktorzy deklarują, że nigdy już nie zagrają u amerykańskiego reżysera, a niektórzy z występujących w najnowszym jego obrazie (m.in. Timothée Chalamet i Selena Gomez), oddają gaże na rzecz ruchu Time's Up, wspierającego ofiary przemocy seksualnej.
Reżyserowi i przyszłości jego kariery nie pomaga fakt, że ostatnie dzieła Amerykanina nie zbierały zbyt pochlebnych opinii i przyniosły straty. Serial "Crisis in Six Scenes" nakręcony dla Amazon Prime został zmiażdżony przez krytykę, a pracy na nim żałował sam Allen. Ostatni jego film, "Na karuzeli życia" z 2017 roku, miał budżet szacowany na 25 mln dolarów, a przyniósł jak dotąd około 10 mln dolarów zysku, w tym zaledwie 1,4 mln w USA (jak podaje serwis "The Playlist"). Łatwo policzyć, że była to finansowa klapa.
Doceniając niebagatelne zasługi Allena dla światowego kina, mając w pamięci kilka arcydzieł jakie nakręcił (choćby "Annie Hall" czy "Manhattan"), być może lepiej dla wszystkich, w tym głównie dla samego reżysera, by na poważnie rozważył artystyczną emeryturę. Tym bardziej, że jak podają amerykańskie media, w kolejnym planowanym przez niego filmie właściwie nikt nie chce już zagrać. A pomyśleć, że jeszcze rok temu było to marzenie wielu aktorów, również tych pierwszoligowych.