Zawsze miała w sobie ogromny głód tworzenia i dziś ma na koncie już pięć albumów. Najnowszy - „Dzika”, ukazał się w marcu tego roku. Jednym z singli był poruszający utwór „Wielka cisza”. Choć sam utwór ma uniwersalne przesłanie, teledysk opowiada o nadziei, zwątpieniu, cierpieniu oraz wzlotach i upadkach, które towarzyszą kobiecie zmagającej się z niepłodnością oraz marzeniu o macierzyństwie. Przy „Wielkiej ciszy” Bovska po raz pierwszy otworzyła się na temat swoich doświadczeń z in vitro.
W wywiadzie dla K MAG.pl rozmawiamy o odbiorze „Wielkiej ciszy”, relacji z Kościołem, duchowości, wykształceniu artystycznym, balansie pomiędzy popkulturą i sztuką wysoką, a także o głodzie tworzenia.
Jak zmieniało się twoje postrzeganie świata na przestrzeni wydawanych albumów?
Każda płyta niesie ze sobą jakąś opowieść. Na debiucie moje teksty skupiały się na relacji z Absolutem. Oczywiście można interpretować je jako piosenki o miłości, ale miały wydźwięk duchowy. „Pysk” to zabawa syntezatorami i słowem. „Kęsy” to zabawa formą – zbiór historyjek, z których można wyciągać swoje wnioski, programowo były o relacjach, co od razu sugeruje okładka. „Sorrento” to krążek będący produktem moich frustracji – czułam, że wyczerpałam formułę, z której dotychczas korzystałam. Przechodziłam przemianę. Dodatkowo w momencie w przeddzień wydania wybuchła pandemia – płyta miałaukazać się w marcu. Przesunęłam datę premiery o miesiąc i z dnia na dzień wszystko ucichło. Paradoksalnie pandemia była dla mnie czasem rozwoju. Miałam czas, aby uporać się z lękami dotyczącymi przyszłości i poukładać się na nowo. Zarówno w kontekście pandemii, jak i zwyczajnego, codziennego funkcjonowania. Kiedy twój świat opiera się na pracy i nagle ją tracisz, to czujesz dezorientację. Musiałam sobie wszystko przewartościować. Zwłaszcza że pandemia zeszła się z czasem mojej frustracji w konfrontacji z problemem niepłodności. Opowiada o tym „Wielka cisza”, jeden z singli do „Dzikiej”. To trudny, poważny temat oraz jedna z rzeczy, która sprawiła, że zaczęłam zupełnie inaczej podchodzić do rzeczywistości. Zastanawiałam się, czego chcę w życiu i zdałam sobie sprawę, po raz kolejny, że w moim DNA znajduje się bycie twórcą – tworzenie muzyki, tekstów, form wizualnych. To jest mój core. Zawsze był, ale musiałam to sobie na nowo nazwać.
„Wielka cisza” poruszyła wiele osób.
Okazało się, że ten teledysk dotyka też tematu samotności– zmagania się z czymś intymnym, kruchym. Na przykład z chorobą, o której ktoś nie chce opowiadać. To wcale nie musi być niepłodność, choć można powiedzieć, że niepłodność to rodzaj dysfunkcji. Podlega także procesowi leczenia, bardzo trudnego do zdefiniowania, wielotorowego, czasochłonnego i nie ma gwarancji, że się uda. Zszokowało mnie, że dostałam wiadomości od ludzi cierpiących w samotności na różne schorzenia. Przede wszystkim jednak pisały do mnie kobiety, które są właśnie w procesie in vitro oraz kobiety, które funkcjonują w małych środowiskach, gdzie in vitro nie jest akceptowane. Działo się to głównie po tym, jak udzieliłam kilka dużych wywiadów. Okazało, że moje słowa i moja opowieśćnadały tej piosence i teledyskowi dodatkowej mocy. Jeśli chodzi o samą piosenkę, to dostaję też sporo wiadomości zwrotnych od środowiska naukowego – specjalistów oraz psychologów, którzy pracują z kobietami przy in vitro. Kobiety powołują się na „Wielką ciszę”, wysyłają sobie linki.
To niesamowite – dostajesz realne potwierdzenie, że to, co robisz, wpływa na życie innych ludzi.
W tym wypadku to bardziej kwestia filmu niż muzyki. To było trudne. Ja i Magda Zielińska, reżyserka, pracowałyśmy nad tą koncepcją pół roku. Musiałyśmy być bardzo dokładne, bo łatwo byłoby opowiedzieć o czymś zupełnie innym. Mówimy o czymś, czego nie ma. Próbujemy opowiedzieć brak. Muzyka ma możliwość docierania prosto do naszego wnętrza. Słuchając jej, można bardzo łatwo się wzruszyć. To jest to, co najbardziej kocham w koncertach – zarówno w byciu na scenie, jak i oglądaniu ich z perspektywy widza. Chcę, aby moje piosenki były w stanie dotrzeć do serca słuchaczy. A to może wydarzyć się tylko wtedy, jeśli najpierw dotrą do mnie, jeśli to, co robię zawiera w sobie pewną prawdę.
Opowiadam w ten sposób swój świat. W mojej twórczości interesuje mnie człowiek – jego życie wewnętrzne, zmagania z ciałem, relacjami, samym sobą. Dużą rolę w moim rozwoju odgrywają książki. Gdy pracowałam nad „Kaktusem”, to czytałam „Biegnącą z wilkami”, w której autorka zebrała różne mity na temat kobiecości. Nawiązaniem do tej książki jest w pewien sposób również „Dzika” – tytułowa piosenka z nowego krążka. Biorę dla siebie archetyp Dzikiej Kobiety, dzikiej dziewczynki. W ogóle lubię czerpać z książek – zgłębiać tematy, odkrywać nowe perspektywy. Ostatnie dwa lata, podczas których powstała ta płyta, były czasem, gdy zaczęłam patrzyć na wszystko nieco inaczej. W końcu zaczęłam skupiać się w tekstach na perspektywie „ja”. Dobrze mi z tym.
Kiedyś wspomniałaś, że wiara nadawała twojemu życiu porządek.
Od dawna nie było we mnie zgody na podejście Kościoła do in vitro. Gwoździem do trumny był dokument, który ujawnił obrzydliwe zamiatanie pod dywan kwestii związanych z pedofilią i sprawił, że zaczęło się o tym mówić w Polsce. W pewnym momencie poczułam, że mam dość tej całej hipokryzji. Niby jestem w Kościele, ale przecież jestem w procesie in vitro. Nie uważam go za nic złego. To tylko przykład. Zdecydowanie więcej mam z naukami kościoła punktów spornych, ale ja nie zamierzam być reformatorką Kościoła, bo mnie to nie interesuje, więc dla własnego dobra musiałam się odsunąć. Kolejną trudnością było wyjście ze środowiska, które przez długi czas było mi bardzo bliskie. W klipie do „Leżałam” z płyty „Sorrento” pojawiają się pary jednopłciowe, które się całują. Jest też chłopak, który ma szczura. Dostałam wtedy kilka wiadomości w stylu: „Mam nadzieję, że moje dzieci nigdy nie zobaczą tego klipu, bo promujesz zło. Wykorzystujesz symbole zła”. Przejrzałam na oczy – dotarło do mnie, że rzeczy robione w imię Boga nie mają z nim często nic wspólnego. Zrozumiałam, że moje miejsce nie jest w Kościele i było to dla mnie bardzo uwalniające.
Jesteś z religijnej rodziny?
Nie, po prostu miałam w sobie dużą potrzebę duchowości. Rodzina zawsze mnie wspierała, miałam zupełną wolność w tym, co robię. Mam w kościele znajomych, którzy w nim są i dalej się przyjaźnimy. Podkreślam to —nie mam ambicji być reformatorką kościoła. Ten temat po prostu pojawił się przy okazji mojej historii i in vitro. Mówię więc szczerze o tym, jaki mam stosunek do tego tematu, bo wielu ludzi musi tę relacje dla siebie samych ustalić w kontekście podchodzenia do in vitro. Denerwują mnie nagłówkiw stylu: „Bovska odeszła z Kościoła”. Nie podpisałam apostazji, tylko po prostu patrzę sobie na to wszystko z boku. Nadal wierzę w Boga, ale nie poszukuję już odpowiedzi na wszystkie pytania w Kościele. Świat jest ogromny i pełen niesamowitych idei.
Czy próbowałaś w jakiś sposób zastąpić Kościół? Pytam o kwestie duchowe.
Nie zwróciłam się w stronę żadnej filozofii, po prostu czytam inne rzeczy – takie, które nie oddzielają duszy i ciała. Podążałam za swoim kompasem. Jestem człowiekiem, który lubi być w ruchu. Potrzebuję mieć kontakt z ciałem. Jest ono dla mnie ważne i dzięki niemu mogę doświadczać różnych rzeczy. Nie dorabiam wielkich filozofii do swojego życia, po prostu żyję. Tworzę sobie. Czytam, czerpię z wielu idei. W twórczości interesuje mnie delikatna materia emocji, zwłaszcza tych, których nie da się wyrazić słowami.
Co masz na myśli, mówiąc, że „podążałam za swoim kompasem”?
Między innymi zaczęłam interesować się Lowenem. Czytałam jego publikacje na temat tego, w jaki sposób psychologia i psychiatria badają korelacje pomiędzy tym, co dzieje się w myślach i duszy, a tym, co dzieje się z naszym ciałem. Praca z ciałem może mieć wpływ na to, co dzieje się w naszej głowie. Ciekawe przemyślenia na ten temat oferuje joga. Mnie to zawsze bardzo interesowało. Gdy byłam nastolatką, to moimi ulubionymi przedmiotami był język polski oraz biologia. Nigdy nie chciałam być lekarzem, ale zawsze ciągnęło mnie do wiedzy o człowieku. Neuronauka jest dzisiaj modna. Super, że teraz stała się taka popularnonaukowa i istnieje na ten temat wiele materiałów. To są przecież rzeczy, które dotyczą każdego z nas! Literatura bardzo dużo mi daje. Czytanie, muzyka czy obcowanie ze sztuką to katalizatory ducha. Gdy pisałam „Dziką”, zależało mi na tym, aby te piosenki były ważne dla mnie. Chciałam, aby wzruszały.
Czy w przypadku „Dzikiej” twój proces twórczy różnił się od pozostałych płyt?
Tak, ponieważ jest to mój pierwszy album napisany z innym producentem. Nie stworzyłam go z Jankiem Smoczyńskim, choć dalej ze sobą gramy i się lubimy. Poczułam, że chcę dowiedzieć się o sobie czegoś nowego, a jednym ze sposób jest właśnie współpraca z innymi ludźmi. Z Archiem (Archie Shevsky)udało nam się spotkać dopiero po jakimś roku od pierwszych rozmów. Jak już się spotkaliśmy, to „Dzika” była pierwszym utworem, który napisaliśmy. Od razu między nami muzycznie zaiskrzyło.
To wyznaczyło dalszy kierunek?
Praca z Archiem wyglądała inaczej. W pewnym sensie było tak samo – przychodziłam do studia z urywkiem melodii i pomysłem na zwrotkę lub np. z tekstem, ale bez melodii. Kręci mnie to, że przychodzę do studia i mam do zapełnienia białą kartkę. To tam dzieje się cała magia. Uwielbiam otwierać się na współpracę z kimś, kto wnosi do projektu swój talent. Odbijałam swoje pomysły od jego talentu i wrażliwości, dlatego Archie jest współautorem tych kompozycji. Na tej samej zasadzie też pracowaliśmy z Jaśkiem. Spotkaliśmy się w odpowiednim czasie i miejscu i nasze wrażliwości zarezoncowały ze sobą. Arch ma też zupłenieinne podejście do nagrywania wokali. To bardzo mnie otworzyło.A w ogóle to w międzyczasie nagraliśmy jeszcze koncert Kory z Michałem„Foxem”Królem. To też była fantastyczna przygoda, która wpłynęła na mój rozwój.
To była jesień 2021. Muzeum Powstania organizowało festiwal „Niewinni czarodzieje” i padł pomysł, abym zrobiła aranże utworów Kory. Współpracowałam przy tym projekcie z Michałem „Foxem” Królem – wspaniałym producentem, z którym zawsze chciałam coś zrobić. I to nie tylko dlatego, że zrobił kiedyś remiks „Kaktusa” (śmiech). To jest w ogóle ciekawe, bo nigdy nie marzyłam o tym, aby być wokalistką. W pierwszej kolejności uważam siebie za twórczynię piosenek i zawsze po prostu chciałam śpiewać swoje piosenki. Nie myślałam o sobie jako o wokalistce. To się zmieniło. Już potrafię się z tym identyfikować.
Unikasz określenia gwiazda?
Tak, bo często ma ono pejoratywny wydźwięk. Jestem twórcą. Wokalistką, autorką tekstów i piosenek, kompozytorką, a także artystką wizualną. Projekt Kory był wyjątkowy. Kocham jej twórczość, w tym również te punkowe piosenki. Wybrałam, co zaśpiewam i w końcu nadszedł moment, gdy musiałam się z nimi zmierzyć. Jedną z tych piosenek było „O, nie rób tyle hałasu”, która zaczyna się bardzo mocno, krzykiem. Ten krzyk coś we mnie zmienił. Odnalazłam go w sobie. To przykład, który potwierdza regułę, że tworzenie jest wieczną przygodą w nieznane. Zmieniają się okoliczności, zmieniamy się my, zmienia się to, co jest w centrum naszych zainteresowań. Dlatego tworzenie nie ma końca.
Płyty, wystawy, nowe projekty. Strasznie dużo się u ciebie dzieje! Uchyl rąbka tajemnicy – co dzieje się w głowie Bovskiej?
Każda płyta jest zamknięciem jakiegoś etapu i początek nowego. Najbardziej intensywną częścią jest oczywiście praca nad piosenkami. Zawsze zadaję sobie pytanie: „o czym ma być ta płyta?”. Zastanawiam się, czy w ogóle muszę to wiedzieć, Na przykład „Kęsy” to konceptualny krążek o relacjach. W przypadku „Sorrento” temat kobiecości pojawił się naturalnie przez to, co działo się we mnie. Tak po prostu wyszło. W międzyczasie ja planuję, co ma się dziać dookoła płyty. Gdy zaczyna się proces promocji, to już w ogóle nie mam czasu na tworzenie. Opowiadanie o płycie to zwieńczenie mojej pracy. To początek spotkań koncertowych, bo płyta to przecież pretekst, by grać koncerty. Uwielbiam to robić. W pewnym momencie nadchodzi też moment, gdy więcej czasu spędzam w pracowni, a nie w trasie. Wtedy realizuję swoje idee wizualne. Pracuję falami. To nie jest tak, że wychodzę z pracy i mnie nie ma. Nie ma mnie, jak oglądam film lub uprawiam sport. Może czasem również na wakacjach, ale tam też mam ze sobą szkicownik. Jesień, zima i wczesna wiosna to dla mnie najlepszy czas, aby tworzyć. Latem wolę wychodzić i doświadczać.
Płyty i formy wizualne są cyklami. Ostatnio wystawa BWA w Bydgoszczy zmusiła mnie do nazwania niektórych z nich – musiałam wpisać je w katalog. Wówczas zdałam sobie sprawę, że niektóre trwają już od kilku lat. Mam jakąś myśl, a potem przetwarzam ją muzycznie i wizualnie. Te dwa światy się dopełniają, choć funkcjonują na dwóch różnych płaszczyznach twórczych, innych rynkach. Zawsze podobali mi się twórcy, którzy potrafili łączyć różne dziedziny, nie byli zdefiniowani tylko na jednym, byli gdzieś pomiędzy. Na przykład Witkacy czy Kandinsky. Szukałam w nich bratnich dusz.
No właśnie, bo ty masz przecież wykształcenie artystyczne!
Tak, skończyłam grafikę na ASP. Robiłam stypendium w Halle, w Niemczech. Tam byłam w klasie Georga Barbera. To był cudowny czas, który okazał się cudowną przerwą od rzeczywistości. Mogłam nie robić nic oprócz tworzenia i poznawania ludzi (śmiech). To cudowne tak się odłączyćna moment, poświęcić tylko twórczości. Tak lubię najbardziej.
Czyli miałaś wszystko przemyślane.
Niektórzy jadą na Erasmusa np. do Hiszpanii, co jest bardzo kuszące. Super byłoby pomieszkać w ciepłym kraju. Mnie jednak zależało na tym, aby dowiedzieć się czegoś o sobie. W Niemczech mieliśmy dużą przestrzeń na tworzenie, dużo większą niż w Warszawie, gdzie masz obowiązki, studiujesz i musisz zarobić pieniądze. Tam po prostu jesteś wyspą. Wzięłam ze sobą instrument i napisałam bardzo dużo piosenek. Zagrałam tam nawet koncert dla wszystkich, których poznałam. Było tam ze czterdzieści osób. No co, jestem easy going! (śmiech) To oni mnie do tego namówili. Mówili: „Piszesz te piosenki, weź nam je zagraj”. Stwierdziłam: czemu nie? Dzięki temu było łatwiej mi się odważyć. Zagrałam na fortepianie, który stał w szkole. Nasza szkoła była przyjazna studentom i była otwarta 24 godziny na dobę. Każdy miał tam też swoje miejsce do tworzenia i bałaganienia.
Najwidoczniej tak po prostu musiało być.
Najwidoczniej (śmiech). Byłam poza moim klasycznym środowiskiem muzycznym, z którego się wywodzę. W Warszawie też robiłam różne rzeczy – pisałam utwory na małe składy kameralne itd. ale tym utworom często brakowało wokalu. Nie potrafiłam się przełamać, chociaż gdzieś we mnie kryło się marzenie o śpiewaniu.
Wiesz, ja uważam, że nie trzeba skończyć żadnej Akademii Sztuk Pięknych, aby być twórcą muzycznym czy plastycznym. W moim przypadku uczelnia pozwoliła mi poznać środowisko. Osadzić w kontekście. Ja lubię wiedzieć, jest mi to potrzebne. Czułam, że jestem u siebie. Wcześniej miałam różnych znajomych i przyjaciół, ale dopiero tam poczułam, że to jest mój świat. Fajnie jest mieć styczność ze środowiskiem – obserwować entuzjazm innych, podglądać to, co robią. Wejść i zobaczyć od zaplecza, jak to wszystko wygląda.
Rodzice zarazili cię miłością do sztuki?
Moi rodzice są architektami. Mieliśmy w domu pokój-pracownię i było tam mnóstwo rzeczy: flamastry, przybory do rysowania, deska kreślarska. W domu zawsze wisiały obrazy i rysunki, w tym również rysunki moich rodziców, a także rysunki dziadka. Tworzenie przyszło mi naturalnie. W liceum miałam okres buntu i przestałam rysować. Chodziłam wtedy do liceum i szkoły muzycznej drugiego stopnia jednocześnie. Wychodziłam z domu o 7.30 i wracałam o 21.30. Nie miałam czasu odrabiać lekcji. Musiałam wybierać, czego się uczę. Wcześniej byłam dobrą uczennicą i nagle musiałam zdecydować, czy poćwiczę, czy przygotuję się do klasówki. Szkoła muzyczna nauczyła mnie, że życie jest sztuką wyboru. Dziś jestem bardzo zadowolona z miejsca, w jakim się znajduję. Gdy kończyłam studia, marzyłam o tym, aby oba moje światy się połączyły. Ludzie nie wierzyli, że to możliwe, bo one nie lubią konkurencji. A jednak jest to możliwe. Daje mi to poczucie równowagi. Z jednej strony mam przestrzeń muzyczną – koncerty, ludzi, intensywne życie. Z drugiej mam moją pracownię, w której nie ma nikogo. Mogę z niej nie wychodzić i w ogóle mi to nie przeszkadza. Lubię swoją samotność. Mogę tu siedzieć dwa tygodnie bez przerwy.
Na tym polega ludzki dualizm.
Współcześnie jesteśmy strasznie przebodźcowani, co mocno daje mi się to we znaki. Czasem chcę, aby ktoś zamknął mnie w ciemnym, pluszowym pudełku. Coś takiego daje mi właśnie ta pracowania, choć jest jasna i ma wysokie sufity (śmiech). To moja safe space. Tu panuje spokój i tu mogą powstawać rzeczy.
A jak przyjęło cię środowisko?
Chyba jeszcze nie wiem. Bardzo dużo znaczy dla mnie to, że zostałam zaproszona na wystawę do BWA w Bydgoszczy. W tym okresie w zeszłym roku odbywał się wernisaż wystawy. To dla mnie bardzo duży krok. Jestem dumna, cieszę się, ale wiem, że przede mną jest jeszcze długa droga. Muzycznie pochodzę z popkultury, a świat sztuki to świat dóbr luksusowych. Inne środowisko. To dziwne i ciekawe zderzenie. Chciałabym funkcjonować w tym świecie jako twórca wizualny. Nie wiem, co będzie za 20 lat. Mam kuratorkę, z którą tworzę tę wystawę i która we mnie wierzy. Twórczość artysty to efekt jego konsekwencji, a ja jestem konsekwentna. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Dopiero się rozpędzam. Mam ogromny głód tworzenia. Minęło trochę czasu i już chce mi się robić kolejne piosenki. Chce mi się malować. Teraz jest czas szkicowania, kumulacji pomysłów, po prostu zapisuję myśli, planuję co dalej. W ogóle regularnie zapisuję pomysły. Nie spisuję swojej codzienności, bo nie mam na to czasu. A szkoda.