Film Lanthimosa to niepokojąco aktualna opowieść o współczesnej epoce szaleństwa. Od dezinformacji i manipulacji, poprzez nieprzepracowane relacje rodzinne i traumy z dzieciństwa, aż po przygnębiającą refleksję nad kondycją współczesnego świata. Grecki reżyser przeplata te wszystkie wątki sprawiając, że oglądanie „Bugonii” to prawdziwe, filmowe doświadczenie. Mizantropiczna opowieść Lanthimosa choć niezwykle mroczna, wciąż przepełniona jest humorem. Im dalej w film, tym robi się jednak niebezpieczniej i brutalniej. W tej pełnej napięcia, złożonej grze, którą reżyser prowadzi z widzami, nic nie jest tym, czym się wydaje. Nawet jeśli początkowo wcale się na to nie zapowiada.
Choć ostatnia scena, poniekąd przywodząca na myśl zakończenie „Magnolii” Paula Thomasa Andersona, wcale nie pozostawia widza z optymistycznymi wnioskami, tytuł zdaje się sugerować co innego. Bugonia to starożytne przekonanie, że pszczoły samoistnie wyłaniają się z tusz martwych wołów. Motyw jest więc potencjalną metaforą tego, że nawet z czegoś tak zepsutego, może narodzić się nowe życie lub przynajmniej nowe rozwiązanie. Dlatego też film Lanthimosa nie jest definitywną dystopią, ale aktualną obserwacją świata, w której wciąż pozostaje miejsce na nadzieję.

Ryzykownym zabiegiem było po raz kolejny obsadzenie Emmy Stone i Jessego Plemonsa w rolach głównych. Decyzja reżysera okazała się jednak nadzwyczaj słuszna, bo przerażająco przekonującą grą aktorską, oboje udowodnili, że zasługują na Oscary. Stone, znana z bardziej empatycznych ról, w „Bugonii” zachwyca bezduszną i bezwględną kreacją Michelle Fuller. Z kolei dla Plemonsa, rola psychotycznego i zdesperowanego Teddy'ego może się okazać najbardziej monumentalną w jego karierze. Równie genialnie jako Don wypada debiutujący Aidan Delbis.
„Bugonia” zachwyca nie tylko na poziomie treściowym, ale i wizualnym. Za fenomenalne ujęcia odpowiedzialny jest Robbie Ryan, który z Lanthimosem współpracował już przy „Rodzajach życzliwości”, „Biednych istotach” i „Faworycie”. Jego pracę można kojarzyć także z „Bird”, „C'mon, C'mon”, „Historii małżeńskiej” i „American Honey”.
Ruch kamery, nieoczywiste perspektywy i minimalistyczne kadry, jak chociażby te kilkukrotnie przewijające się odludnego domu, budują napięcie, które jeszcze mocniej trzyma widza w niepewności. Po raz kolejny ten reżysersko-operatorski duet zdecydował się także na wtrącenie czarno-białych kadrów, pomiędzy te dominujące, kolorowe. Całość dopełnia pełna grozy ścieżka dźwiękowa autorstwa Jerskin Fendrixa (który swoją drogą także współpracował z Lanthimosem przy jego dwóch poprzednich filmach). Co ciekawe, jak podaje Variety, podczas tworzenia muzyki, kompozytor nie miał dostępu do scenariusza „Bugonii”.
Może właśnie w tym tkwi sekret greckiego reżysera. Tworząc tak zgrany zespół, widzowie po raz kolejny otrzymują niezwykle spójne i dopracowane pod każdym apsektem dzieło. Choć wielu zarzuca Lanthimosowi, że jego najnowsze projekty nie dorównują tym wcześniejszym, niełatwo się z tym stwierdzeniem zgodzić. Lanthimos bowiem nie poucza, a trafnie obserwuje, pozostawiając odbiorców z ich własnymi przemyśleniami.
Hipnotyzujące, mocne kino Lanthimosa wciąż ma się zatem nadzwyczaj dobrze, a „Bugonia” to niewątpliwie jeden z lepszych, jeśli nie najlepszych filmów tego roku.