

Czym jest dekadencja i do czego prowadzi? Co jest jej źrodłem i jakie postawy przybieramy w obliczu końca świata? Właściwie ile końców świata ludzkość już widziała? Paradoksalnie trochę ich było, a my wciąż jesteśmy, zatem czy dekadencja to tylko wygodna wymówka, by dobrze się zabawić, czy głębsze zjawisko?
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 121 Babylon 2024/25, tekst: Marcin Stachowicz.
Nie wiem, czy współczesne tempo zmian to symptom dekadencji, ale przecież mój spleen nie wziął się z powietrza. Jeszcze niedawno mogłem napisać, że dotarłem na „koniec internetów”, i każdy mniej więcej rozumiał, że po prostu wrzuciłem na walla jakiś absurdalny obrazek. Teraz mam wątpliwości, czy taki tekst nie zostałby wyśmiany jako cringe. Częściowo słusznie, bo w 2024 roku trudno mówić o „krańcach” sieci, skoro ona sama właśnie dociera do kresu swojej dotychczasowej formuły. „Końca internetów” nie trzeba już nawet specjalnie szukać, komputer wyprzedza nasze potrzeby o kilka długości. Dla odmóżdżenia śmigam suwakiem po Instagramie i po kilku sekundach robię pauzę na pierwszej z brzegu dziwacznej scence: jakiś arabski szejk, cały obwieszony złotem, sadza żywego orangutana za kierownicą swojego lamborghini; obleśne i zarazem fascynujące: małpa szczerzy zęby w reakcji na stres, gapie – bo podoba im się widok. Ta impreza wydarzyła się naprawdę, czy to tylko zdegenerowany algorytm podsuwa mi fikcję autorstwa Sztucznej Inteligencji?
Patrzeć na ten schyłek to doświadczać bardzo dekadenckich stanów emocjonalnych. Można je ustawić jak kostki domina, następnie strzelić palcem w pierwszą i czekać na wynik reakcji łańcuchowej. Najpierw lęk, że kończy się to, co znane i oswojone, i nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Tracimy poczucie bezpiecznego umocowania w świecie, a za utratą idzie żal — dlaczego ja, czemu przyszło mi żyć w tak niepewnych czasach? Jeśli porzucimy dramatyzowanie i w miarę skutecznie przepracujemy żałobę, być może smutek przekujemy w słuszny gniew. Wśród przedstawicieli dekadentyzmu – nurtu światopoglądowego i artystycznego rozwijającego się na przełomie XIX i XX stulecia (u nas związanego z Młodą Polską, rodzimą odmianą modernizmu) – bez trudu odnajdziemy socjalistów, anarchistów, nacjonalistów, protofaszystów i zwolenników arystokracji, natomiast tym, co łączyło wszystkie te skonfliktowane opcje ideologiczne, był sprzeciw wobec kierunku, w jakim rzekomo „stacza się” świat. Ale żal może równie dobrze uderzyć w kostkę chandry, a wtedy grozi nam codzienne plateau przygnębienia, złości i apatii, które kiedyś nazywano spleenem, od angielskiego słowa oznaczającego śledzionę (to w niedomaganiach tego organu upatrywano przyczyn melancholii). Następnym etapem byłaby natomiast anhedonia – utrata zdolności do odczuwania przyjemności. To już nawet nie kapryśne znudzenie nadmiarem wrażeń (znane jako zblazowanie) ile ziejąca, trudna do zniesienia pustka egzystencjalna.

Kadr z filmu „Babilon”, mat. prasowe UIP
Żeby więc jakoś zapełnić tę otchłań, dekadent oddaje się poszukiwaniom coraz intensywniejszych doznań zmysłowych i intelektualnych. Obżera się egzotycznymi potrawami, upija do nieprzytomności absyntem, testuje kolejne narkotyki i konfiguracje seksualne, przekracza normy społeczne i granice jaźni. Staje się dandysem, smakoszem, skandalistą – szokuje strojem, szokuje sztuką, szokuje życiem, choć niektóre przekroczenia kosztują więcej od innych i na przykład homoseksualność Oscara Wilde’a nie przetrwała czołowego zderzenia z moralnością wiktoriańskiej Anglii. Nie byłoby także dekadentyzmu bez paradoksalnego stosunku do przedmiotu własnej niechęci. Osoba „w kryzysie dekadencji” co prawda nienawidzi zgnilizny, która toczy społeczeństwo, kulturę i politykę, ale zarazem jest tym zepsuciem głęboko zafascynowana, maksymalnie urzeczona bogactwem możliwości, jakie niesie ze sobą rozkład. Pragnie zniszczenia zdegenerowanej cywilizacji tak samo mocno, jak bycia przez nią zniszczoną.
A to właśnie autodestrukcja obok ekscesu pozostaje najważniejszym motywem dekadenckiej sztuki, bez względu na epokę czy przekonania – od młodopolskich ekscesów literackich i rozerotyzowanego, burleskowego Berlina w przeddzień drugiej wojny światowej, przez upadłe i doprowadzające do upadku Hollywood z filmu „Babilon” Damiena Chazelle’a oraz podobnie zblazowane manhattańskie elity z „Oczu szeroko zamkniętych” Stanleya Kubricka, aż po ostateczne, przenikające cały świat zepsucie z gry „Cyberpunk 2077”. Weźmy Charlesa Baudelaire’a, jednego z prekursorów nurtu. Słynny poeta był nie tylko śmiertelnie poważnym krytykiem burżuazyjnej kultury, ale także człowiekiem prowadzącym ściśle dekadencki tryb życia: miejskim flanerem, „próżniakiem”, który przemierzał Paryż w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Kwestionował to, w co sam wrósł i bez czego prawdopodobnie ani nie potrafił, ani nie chciałby się obejść. Brzmi znajomo? No pewnie! W końcu wszyscy jesteśmy dziećmi kapitalizmu, systemu, w którym „kontrkultury” i „style życia” kupuje się razem z nowiutką parą vansów. Przynajmniej od czasów Baudelaire’a dekadentyzm zalicza regularne powroty jako jeden z podstawowych toposów nowoczesności. Łatwo się utożsamić z dekadenckim spleenem, bo szybko postępująca zmiana – polityczna, społeczna, technologiczna – zapładnia naszą wyobraźnię tysiącem lękowych wizji przyszłości. Gorzej się z nim pogodzić, kiedy na horyzoncie nie widać alternatywy lepszej niż wielka impreza w lamborghini szejka.
Choroba zamknięta w probówce
Dlaczego jednak dekadentyzm nazywamy dekadentyzmem, a nie, powiedzmy, rotenizmem (od angielskiego „to rot”, „gnić”)? Przecież źródłosłów obu terminów – z czego jeden wymyśliłem na poczekaniu – jest z grubsza taki sam i mógłby równie trafnie oddawać stan rozkładu tkanki społecznej.
Pierwsza odpowiedź nasuwa się sama: bo w XIX-wiecznej Europie dominowała kultura francuska, a język francuski pełnił rolę lingua franca wszystkich „cywilizowanych” dam i dżentelmenów. Określenie „décadence” zasiliło – i to w zasadzie w niezmienionej postaci – literacką angielszczyznę, niemiecczyznę czy polszczyznę, i tak już zostało. Dla nas dużo ważniejsza byłaby natomiast łacińska etymologia tego terminu. Ówczesne kręgi artystyczno-intelektualne fascynowały się upadkiem Cesarstwa Rzymskiego – motywem obecnym w kulturze Zachodu od czasów renesansu, a w XIX wieku ponownie „na topie” za sprawą nowych odkryć archeologicznych oraz przekładów klasycznej literatury. Teksty antycznych pisarzy, wypełnione barwnymi opisami ekscesów cesarzy, nie pozostawiały wątpliwości, że za upadkiem Imperium stała moralna, a może nawet fizyczna degeneracja warstw sprawujących władzę.
Dzisiaj wiemy już lepiej, że drastyczne obrazy mordów i orgii w pałacach Nerona czy Kaliguli zostały po części wyolbrzymione, a po części całkowicie wyssane z palca i służyły za propagandowy oręż w walce stronnictw politycznych. Nie zmienia to natomiast faktu, że słowo „décadence”, synonim zgniłej, upadającej kultury, pierwotnie był neutralnym latynizmem, który pojawił się we Francji około XVI wieku i pochodził od łacińskiego czasownika decadēre: „rozkładać się”, „podlegać procesowi gnicia”.
I jeśli ta trupio-organiczna etymologia budzi w was skojarzenia z XIX-wiecznym rozwojem biologii i medycyny, to macie bardzo dobre intuicje. Dekadenckie metody analizowania i wartościowania nowoczesności zawdzięczają naukom przyrodniczym nie tylko metaforykę, ale także pogląd, że kultura jest podobna do żywego organizmu: może się plenić, infekować, niszczyć i podlegać rozkładowi. Jak piszą Jane Desmarais i David Weir w książce „The Oxford Handbook of Decadence”, to właśnie z odkryć naukowych wzięło się paradoksalne założenie dekadentyzmu, że „każdy wzrost jest jednocześnie rozkładem”. Termin „dekadencka kultura” sam w sobie był już przecież oksymoronem: rozpad i upadek niosło to, co w świadomości XIX-wiecznych mieszkańców Europy oznaczało rozwój (najpierw jednostkowych „kompetencji cywilizacyjnych”, poźniej kompetencji całych grup ludzkich). Dla Desmarais i Weira ważną cezurę stanowi rok 1884, kiedy drukiem ukazały się równocześnie literacki „brewiarz dekadentyzmu”, czyli powieść „Na wspak” Francuza Jorisa-Karla Huysmansa, oraz naukowa „biblia bakteriologii”, studium „Micro-organisms and Disease” Brytyjczyka Emanuela Edwarda Kleina. Do tej pierwszej jeszcze wrócimy, natomiast druga kładła podwaliny pod hodowlę drobnoustrojów chorobotwórczych w „sztucznych, laboratoryjnych warunkach i poza organizmami zwierząt”. Klein nazywał takie wypreparowane grupy istot „mediami” lub „kulturami” (stąd kultury bakterii), a cała metoda – udoskonalona dzięki wynalezionej trzy lata później szalce Petriego – dawała kontrolę nad światem mikrobów i znacznie ułatwiała badania naukowe.

Kadr z filmu „Babilon”, mat. prasowe UIP
Metafora choroby organizującej się na wzór i podobieństwo ludzkich społeczności mocno podziałała na wyobraźnię europejskich kręgów literackich i artystycznych. Z jednej strony kulturę „hodowało się” w laboratorium cywilizacji niczym „sztuczne” organizmy na szalce, z drugiej – nawet w warunkach ścisłej kontroli drobnoustroje pozostawały śmiercionośną siłą natury, więc, jak zakładano na drodze analogii, taki potencjał musiał drzemać również w kulturze. Jej dekadencką odmianę poeta Arthur Symons charakteryzował w 1893 roku jako „nową i piękną i fascynującą chorobę” i jest to zdanie, które doskonale oddaje schyłkowe emocje dekadentyzmu: mieszaninę zachwytu i przerażenia. Postęp jako groźna fala, morderczy organizm, zaraza, atak gigantycznego potwora, horda żywych trupów – dekadenckie metafory przeżywają renesans za każdym razem, kiedy stare przestaje sobie radzić z naporem nowego. W kryzysowych latach osiemdziesiątych pozytywne wizje rozwoju technologicznego zaczęły ustępować cyberpunkowemu pesymizmowi, a kilka lat temu, po niemal dwóch dekadach optymizmu, powróciły w roli naczelnego popkulturowego proroctwa. O rozwoju algorytmów uczenia maszynowego pisze się obecnie w kategoriach „nadchodzącej fali”, niebezpiecznej i chorobotwórczej, czemu towarzyszą prognozy, że Sztuczna Inteligencja przyniesie rewolucję porównywalną z wynalezieniem elektryczności i maszyny parowej. Analogie z XIX wiekiem i dekadentyzmem nie są więc wyłącznie naciąganiem rzeczywistości pod modną tezę. A skoro tej „fali” rzekomo nie da się zatrzymać, może lepiej popłynąć wraz z nią i oddać się hedonistycznemu poszukiwaniu rozkoszy?
Sztuczne światy
„Natura przeżyła się już; obrzydliwą jednostajnością swoich krajobrazów, obłoków i nieba znużyła pełną atencji cierpliwość ludzi wyrafinowanych. (…) Co za monotonny magazyn pól i łąk, co za banalna agencja gór i mórz!”, tak, w chwilach słabości (czyli w sumie zawsze), zwykł mawiać diuk Jan Floressas des Esseintes, ostatni przedstawiciel rodu „atletycznych żołdaków, odpychających rębajłów” oraz bohater „Na wspak” (fr. „À rebours”) Huysmansa.
Do „brewiarza dekadentyzmu” warto wracać nie tylko dlatego, że – pomijając staromodny język – wciąż jest to pasjonująca literatura. Dzięki rozpisanemu na szesnaście rozdziałów katalogowi fascynacji zdegenerowanego arystokraty: estetycznych, kulinarnych, wnętrzarskich, alkoholowych, seksualnych, malarskich, zapachowych, jubilerskich i tak dalej, możemy się również przekonać, w jak niewielkim stopniu zmieniły się fundamenty dekadenckiej wyobraźni, jej najważniejsze tropy oraz motywy.
Diuk Jan to człowiek niechętny wszystkiemu, co „naturalne” – inaczej: „nudne i banalne” (angielskie tłumaczenie tytułu powieści oddaje ten fakt znacznie lepiej niż polskie: „Against Nature”, „Przeciw naturze”) – a swoją dezaprobatę potrafi okazywać na setki skrajnych sposobów. Wyrafinowanie Jana osiągnęło już tak ekstremalny poziom nasycenia, że niesie ze sobą wyłącznie uwiąd ciała i umysłu, anhedonię, apatię, impotencję, utratę zainteresowań i apetytu, które ostatecznie wyciskają z bohatera ostatnie tchnienie. Huysmans rozpisuje tę powolną agonię na długie passusy ukazujące kolejne intelektualne i zmysłowe ekscesy diuka – niezwykła erudycja i fachowe obserwacje mieszają się tutaj z naturalistycznymi opisami zabiegów medycznych, chorób i ekscentryzmów. Dzisiaj moglibyśmy nazwać ten styl „przegiętym”: to poetyka nadmiaru, wyolbrzymienia, hedonistycznego przesytu; „przebodźcowania” tak wielkiego, że już nie da się go w żaden sposób przejeść i można tylko skonać. Obrazowych, ciągnących się przez całe stronice przykładów dekadencji dostarcza nam Huysmans po prostu na pęczki.
Jan sprzedaje rodowy zamek i kupuje podparyską willę, a następnie wypełnia ją niesamowitymi meblami, bibelotami i artefaktami, wśród których – o, XIX-wieczna zgrozo! – znajdują się liczne przedmioty liturgiczne. Jan przebiera się za Anglika i odwiedza londyńską tawernę, gdzie obżera się pośród wystawionych na kontuarach „homarów pomalowanych minią, marynowanych makreli obłożonych plasterkami surowej marchwi, cebuli i cytryny, wiązkami lauru i tymianku, obsypanych jałowcem i grubym pieprzem, a pływających w mętnym sosie”. Jan oddaje się lekturze ulubionych dzieł pisarzy łacińskich „spowity atmosferą klasztorną i aromatem kadzideł”, czym „rozjątrza sobie nerwy” już i tak skołatane „wybrykami kawalerskiego życia”. Jan staje się właścicielem „przepięknej kolekcji tropikalnych roślin”, wykonanych „wiernie dzięki cudom kauczuku i nici, perkaliny i tafty, bibułek i aksamitów”. Jan, jedząc słodycze, wspomina romans z cyrkową akrobatką o „ciele dorodnym, nogach umięśnionych”, w której „dokonywała się sztuczna przemiana płci (…) rozwijały [się] jurne i potężne wdzięki samca”. Jan dostaje w prezencie żółwia, a ponieważ nie przypada mu do gustu jego szarobura skorupa, każe ją obić najpierw złotą blachą, a w końcu – drogimi kamieniami. Nie ordynarnymi diamentami czy rubinami, które na palcach może nosić „każdy kupiec”, lecz – i to zaledwie początek długiej listy – „chryzoberylami, chryzolitami, oliwinami, almandynami”.

Kadr z filmu „Babilon”, mat. prasowe UIP
Kwiecistość, pozerstwo, pretensjonalność, koturnowość, groteskowe łączenie przeciwstawnych porządków dla czystej zabawy i potęgowania przyjemności – to wszystko i jeszcze więcej wchodzi w skład dekadenckiego motywu imprezy większej niż życie.
„Tańcz, pij, jedz i kochaj tak, jakby jutra miało nie być”, głosi jej motto.
Świat gnije od środka, tymczasem my organizujemy „melanż ostateczny” na dwudziestu metrach kwadratowych polskiej kawalerki. Huysmans prowadzi na smyczy złotego żółwia, szejka przywozi szofer orangutan, wytatuowani od stóp do głów raperzy wciągają kokainę z nagich ciał androidów, a podwieszany sufit cały pokryty jest chromem. Możemy nawet zrobić błyskawiczny powrót do przeszłości: w burzliwych latach dwudziestych XX wieku Witkacy pisze „Pożegnanie jesieni”, a w schyłkowym PRL-u Mariusz Treliński kręci adaptację tej wybitnie dekadenckiej powieści. Polska w roku 1990, jeszcze nie tak przemożnie narodowo-katolicka i turbokapitalistyczna, ogląda w kinach orgiastyczne wesele Heleny Bertz i księcia Prepudrecha. Patrzy na karnawałowe maski, wyuzdane zabawy, kaplicę z neonowym krzyżem i chrzcielnicą w formie podświetlanego basenu, w której można przejść konwersję, ale można też uprawiać seks. Już za chwilę kolorowe bilbordy oblepią każdą polską miejscowość, jednak na razie jest pusto, nowy świat jeszcze się nie uformował. To najlepszy czas na balowanie, a w tym „rozimprezowaniu” – na profanowanie starego porządku i testowanie nowych możliwości. Również po to, żeby choć na chwilę zapomnieć o strachu.
Sztuka dla sztuki
To prawda, każda, nawet najlepsza dekadencka biba jest, jak się rzekło, podszyta paniką. Kryzys klimatyczny i ostatnia pandemia zaowocowały wielkim powrotem narracji katastroficznych, które oglądaliśmy w naszych prywatnych bunkrach, przykuci do foteli i z garścią antydepresantów na podorędziu. Spleen stał się czymś powszechnym, a po doświadczeniu ekstremalnej izolacji przyszła pora na dekadenckie odreagowanie. Miliarderzy pobudowali sobie luksusowe schrony, w których planują bronić się przed „falą”: upałów, robotów-morderców czy zrewoltowanych pracowników wypartych przez AI, słabszym zostawiając festiwale muzyczne, leki na receptę i platformy streamingowe.
Najnowsze dekadenckie wzmożenie przyniosła wygrana Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach prezydenckich. Już chwilę po upublicznieniu wyników liberalni komentatorzy i komentatorki gremialnie ogłaszali „koniec świata, jaki znamy”. W sieci trafiłem nawet na mem, w którym brodaty facet siedzi przy świecach nad jakimiś papierami, a podpis głosi: „Rok 2060, student próbuje przyswoić materiały do egzaminu z historii trzeciej wojny światowej: internetowe komentarze i obrazki”. Skojarzenie o tyle niepokojące, że pierwszy dekadentyzm okazał się proroczy – XIX-wieczna „fala” modernizacji zakończyła się pierwszą nowoczesną wojną o globalnym zasięgu i bezprecedensowej liczbie ofiar. Obejrzyjcie „Wybrańca” Alego Abbasiego, film o początkach kariery Trumpa, a przekonacie się, w jak przemożnie dekadencki sposób myśli się dzisiaj o prawicowych elitach ze Stanów Zjednoczonych: to plemię moralnie zepsutych kameleonów, sekta obrzydliwie bogatych czcicieli rozkoszy, wiecznie zblazowanych poszukiwaczy przyjemności.
Z drugiej strony, przypomina Maciej Jakubowiak w książce „Ostatni ludzie. Wymyślanie końca świata”, zagrożenie dla demokracji, jakie dostrzeżono w pierwszej kadencji Trumpa, niemal „od razu wywołało skojarzenia z końcem świata”, gdyż „nasza wyobraźnia (…) regularnie jest karmiona skojarzeniem autorytarnej władzy z apokalipsą. Współczesna polityka jest apokaliptyczna, bo postapo wcale nie opowiada o końcu świata, lecz o końcu demokracji”.
To prawda, dzisiejsi publicyści i publicystki, pisząc o problemach współczesnego świata, dosłownie prześcigają się w poszukiwaniu analogii z latami poprzedzającymi XX-wieczne globalne konflikty zbrojne. Symptomem rychłego końca miałby być zwrot w kierunku irracjonalizmu, ortodoksji religijnej, myślenia magicznego czy teorii spiskowych, w których widzi się to samo zjawisko „ucieczki od wolności”.
Niedawno popularny polski intelektualista, Tomasz Stawiszyński, dowodził na łamach „Tygodnika Powszechnego”, że najnowsza „moda na horrory filmowe” to przejaw „z jednej strony fundamentalnej bezradności wobec zła, z drugiej strony osobliwej nim fascynacji”, a „w świecie, w którym dominuje poczucie bezradności i zależności, a zarazem zagrożenia, zło wydaje się ostoją sprawczości (…) jedyną dostępną formą transcendencji”. „Słowem, Szatan jest metafizyczną realnością, ale Boga nie ma tam wcale”, odnotował filozof po obejrzeniu filmu „Kod zła” (org. „Longlegs”) i od razu ogłosił ex cathedra, że „kondycja epoki” nie „nastraja zbytnim optymizmem”. Ciekawe, zważywszy na fakt, że satanistyczny horror w reżyserii Osgooda Perkinsa składa się między innymi z licznych cytatów i nawiązań do innych klasyków gatunku, a ten ma się doskonale od dobrych kilkudziesięciu lat.
Oczywiście, XIX-wieczny dekadentyzm był nurtem ściśle związanym z modą na okultyzm, spirytyzm i synkretyzm religijny. Irlandzki poeta William Butler Yeats, dekadent i symbolista, należał do Towarzystwa Teozoficznego, podobnie jak Tadeusz Miciński, prekursor polskiego surrealizmu, autor mistycznych powieści oraz praktykujący mag, który pół życia poświęcił na studiowanie wiedzy tajemnej. Bezpośrednio po „Na wspak” Huysmans napisał „Là-Bas”, jedną z najsłynniejszych powieści „satanistycznych”, z legendarnym opisem czarnej mszy – nieśmiertelną inspiracją dla kolejnych pokoleń literatów, malarzy oraz filmowców. Te przykłady można mnożyć i mnożyć, bo w epoce pierwszych aparatów fotograficznych i kinematografów magią, wywoływaniem duchów, magnetyzmem czy starożytnymi rytuałami interesował się każdy, kto czytał prasę i choćby przelotnie otarł się o kręgi intelektualno-artystyczne. Przedstawiciele nauk ścisłych zajmowali się eksperymentalną analizą zjawisk paranormalnych, a pierwsi psychologowie badali ludzi przysięgających, że widzieli latające stoliki i fotografowali duchy. Takie były czasy, w końcu uwierzyć w istnienie mikroskopijnych żyjątek wywołujących choroby też na początku nie było wcale tak łatwo. Dzisiaj z podobną trwogą i religijnym przejęciem patrzymy w stronę programów komputerowych, obawiając się, że algorytmy AI zyskają świadomość, choć przecież sami jeszcze nie do końca rozumiemy, czym jest oraz skąd bierze się ta nasza. Zagrażająca światu „fala” irracjonalizmu to trochę publicystyczny chochoł, bo póki co w „irracjonalnych” Stanach Zjednoczonych, bastionie religijności, z roku na roku spada liczba osób deklarujących się jako wierzące. Czy ci wszyscy ludzie to zakonspirowani sataniści, którzy każdej nocy zakładają rytualne szaty, schodzą do piwnic i składają ofiary diabłu? Wątpię, choć znam jedno miejsce, w którym zdarza się to nadzwyczaj często i są to dekadenckie fantazje publicystów.
Bo też tym, co pozostawił po sobie historyczny dekadentyzm i co będzie trwało przynajmniej tak długo, jak długo ludzkości będzie groził jakiś „koniec”, jest wyjątkowe bogactwo dekadenckiej wyobraźni. To potężne dziedzictwo, spuścizna nie do przeceniania: niemal każdy współczesny twórczy eksperyment ma swoje korzenie w tamtym przeczuciu, że stary świat chyli się ku upadkowi. A skoro wszystko już było i wszystkiego jest za dużo, to jedynym, co nam pozostało, jest „sztuka dla sztuki” – motto dekadenckiego estetyzmu, wezwanie do niczym nieskrępowanej twórczej aktywności. Ekstatycznej jak mocno zakrapiana impreza i mrocznej niczym paryski spleen. Pamiętajmy o tym za każdym razem, kiedy z westchnieniem przywitamy kolejny „płaski” serial na streamingach – po etapie nudy prawie zawsze przychodzi etap kreatywnego wzmożenia. Nawet jeśli ten rave przyjdzie nam odtańczyć na ruinach starego świata.
Polecane

10 powodów, dla których warto kupić 121. numer K MAG-a „Babylon”
![[Z archiwum K MAG] Gorące parkiety, spocone ciała i rozpalone słońce Italii. O narodzinach italo disco i jego fenomenie](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/62da6f8725655a575570f93c/Jan%20Malinowski%20DSC_4498.jpg)
[Z archiwum K MAG] Gorące parkiety, spocone ciała i rozpalone słońce Italii. O narodzinach italo disco i jego fenomenie

Najbardziej widowiskowe biblioteki świata. Te zdjęcia i wnętrza zapierają dech

Znamy nominacje do Oscara! Właśnie ogłoszono nominowane do nagrody nazwiska i tytuły
![Dlaczego Orfeusz się odwrócił? Premiera w TR Warszawa [RECENZJA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/6790e6fa1af270031699c6a1/tr-warszawa-orfeusz-rez-anna-smolar-fot-karolina-jozwiak-17-1.jpg)
Dlaczego Orfeusz się odwrócił? Premiera w TR Warszawa [RECENZJA]

W Polsce powstanie muzeum Davida Lyncha. „Podarował nam 13 kontenerów artefaktów”
Polecane

10 powodów, dla których warto kupić 121. numer K MAG-a „Babylon”
![[Z archiwum K MAG] Gorące parkiety, spocone ciała i rozpalone słońce Italii. O narodzinach italo disco i jego fenomenie](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/62da6f8725655a575570f93c/Jan%20Malinowski%20DSC_4498.jpg)
[Z archiwum K MAG] Gorące parkiety, spocone ciała i rozpalone słońce Italii. O narodzinach italo disco i jego fenomenie

Najbardziej widowiskowe biblioteki świata. Te zdjęcia i wnętrza zapierają dech

Znamy nominacje do Oscara! Właśnie ogłoszono nominowane do nagrody nazwiska i tytuły
![Dlaczego Orfeusz się odwrócił? Premiera w TR Warszawa [RECENZJA]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/6790e6fa1af270031699c6a1/tr-warszawa-orfeusz-rez-anna-smolar-fot-karolina-jozwiak-17-1.jpg)
Dlaczego Orfeusz się odwrócił? Premiera w TR Warszawa [RECENZJA]


