Obawy były słuszne. Sporo osób wyszło z „Domu, który zbudował Jack” w trakcie pokazu na Nowych Horyzontach. Zdradzę, że dwie największe fale ucieczek miały miejsce w scenie strzelania do dzieci, a następnie obcinania piersi. Wcale się nie dziwię - tak mocne sceny ludzkiego okrucieństwa (podszyte filozofią) widziałem tylko w „Salò, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego. „American Psycho” to przy tym „Happy Tree Friends”.
Główny bohater, Jack (Matt Dillon), jest seryjnym mordercą, który ze swoich zbrodni chce uczynić dzieło sztuki. Zabija ludzi w coraz bardziej wymyślny sposób, układa ofiary w różne kompozycje, zabiega o rozgłos - jak przystało na aspirującego artystę. W trakcie filmu dyskutuje z offu o swojej strategii twórczej z samym Wergiliuszem (Bruno Ganz). Jack hołduje nietscheanizmowi i fascynują go naziści, Wergiliusz zaś zgodnie z tradycją - wielbi miłość i klasyczne piękno.
Panowie zawzięcie rozprawiają o sztuce i życiu, przekomarzają się, przywoływane są przykłady z historii malarstwa, mamy sporo archiwalnych ujęć z historycznych wydarzeń, a nawet cytatów z wcześniejszych filmów von Triera. Przede wszystkim jednak widzimy kolejne zbrodnie i próby budowania tytułowego domu - jak on ostatecznie będzie wyglądał, wolelibyście nie wiedzieć. Uwaga - w filmie można usłyszeć dźwięk piekła - naprawdę. Lars von Trier oferuje bowiem pod koniec bezpłatną wycieczkę po inferno.
Po co Lars gra tak ostro? Wiadomo, że jest prowokatorem, ale tutaj naprawdę mocno dokręcił śrubę. Drwi tym filmem z oczekiwań widzów i gra swoją biografią. Na zasadzie - macie mnie za faszystę, szaleńca, mizogina? Zrobię tak faszystowski, szalony i mizoginistyczny film, że bardziej się nie da. Oczywiście wszystko ujęte w cudzysłów, ironią podszyte.
Lars von Trier, ten kinowy terrorysta, kiedyś miał więcej romantyzmu i subtelności, o coś wyższego mu chodziło. W „Królestwie”, „Idiotach”, „Dogville” czy „Przełamując fale” przekraczał granice obyczajowe, formalne, a nawet poznania, przy jednoczesnym mocnym osadzeniu w rzeczywistości. Teraz przekracza głównie granice naszej wytrzymałości.
W poprzednim filmie, „Nimfomance”, w radykalny sposób pokazał poszukiwanie sensu pośród pustki. „Dom, który zbudował Jack” to pustka, ale bez nadziei na jakikolwiek sens.
Nie poleciłbym tego filmu nikomu, poza zatwardziałymi fanami von Triera. Sam się do nich zaliczam, więc nie żałuję seansu. Jest trochę Dogmy, są zabawne dialogi, jest sztuka.
Film premierowo został pokazany na festiwalu Nowe Horyzonty. W kinach od 12 października.